Rycerzyk Janek Włosik
Pewnego dnia, dawno temu, zaczęła się historia młodego Janoszy, który w końcu został rycerzem, i nie tylko nim. Kiedyś mieszkał w małej, ubogiej wiosce, osierocony przez ojca, który zginął w wielkiej bitwie. Gdy i matka poszła za ojcem, życie małego chłopaka stało się trudne, nikt go nie chciał przygarnąć. Źli krewni wygonili z domu i odebrali majątek.
Ruszył przed siebie. Szedł i szedł wiele czasu, aż trafił do królewskiego miasta. Zatrzymał się przy przydrożnej gospodzie. Jej gruby, brzuchaty właściciel, z czerwonym obliczem okolonym strączkami rudych kudłów, zaproponował mu służbę. Janosza aż podskoczył z radości. Pomyślał, że świat nie jest taki zły do końca. A jednak... Raz i drugi, wnosząc cebry z wodą do kuchni widział, jak gospodarz dolewa wody do piwa i miodu, jak podchmielonym gościom każe płacić więcej niż powinni. Jego do roboty gonił od świtu do nocy, karmił ubożuchno, a krzyczał, że go wszędzie słychać było. Usłyszał raz w rozmowie zamkowej służby, że królewski stajenny utonął w rzece, i potrzeba na gwałt chłopaka do służby. Zgłosił się, ledwie wolną chwilę od ciężkiej pracy wynalazł. Przyjęto go, jakby na niego czekano.
Pracował jako parobek do koni. Zamieszkał wśród służby stajennej na stryszku nad końmi. Nie narzekał na ciężką dolę ani na towarzyszy. Wszyscy go lubili za sumienną pracę, chęć pomocy i wesoły humor. Mijały dni, tygodnie i miesiące, a on ani myślał wracać do wioski, odbierać swoją własność chciwym krewnym. Dobrze mu tu było.
Kiedyś przyśniło mu się, że płoną stajnie. Zerwał się, wziął latarnię i sprawdził wszystko, ale nic sie nie działo. Gdy tylko słońce wstało, zerwał się na nogi, sprzątał, karmił konie, zajmował się nimi jak co dzień, ale dziwne uczucie nie opuszczało go ani na chwilę. Nawet nie pomogła jazda na ulubionym Tymarze, który codziennie musiał przebiec do pobliskiej rzeki. Nadszedł wieczór, położył się spać, ale sen jakoś nie przychodził.
Dziwne przeczucie, że coś się wydarzy, powróciło. Wydawało mu się, że wcale nie zamykał oczu, ale nie wiedział, jak znalazł się pod derką. Wstał, bo niepokój wygonił go z ciepłego legowiska. - Chyba coś się dzieje niedobrego, zwierzęta są niespokojne r11; pomyślał i miał rację. Maleńki ogień wesoło harcował w stajniach królewskich. Spłoszone, konie szarpały się w boksach, przerażone dymem i językami ognia. Zaczął krzyczeć: Rata! Ogień! Palą się stajnie! Pali się zamek!
Ludzie zbiegli się jak na dziwowisko. Główny koniuszy biegł zapinając giezło po drodze.
r11; Konwie brać! Cebry brać! Nie wałkonić się! Wy do ratowania zamku, wy tutaj! r11; krzyczał i już jedni podawali cebry pełne wody, inni w stawie napełniali puste, a jeszcze inni, głównie niewiasty, krzyk robiły, aż królewski błazen do sypania piasku na płonące ściany je zagonił.
r11; Tu pożytek z waszych sił będzie większy niż z krzyku! - denerwował się, bo dworaków nigdzie widać nie było.
- Gasić ogień w zamku trzeba, ale co z końmi w stajniach?! Przecież się spalą! Kubraków mi dać! Chust ile można! r11; Janosza rzucił do ludzi.
- Gdy dali co potrzebował, wbiegł do płonących pomieszczeń. Zarzucał przerażonym zwierzętom szmaty na łby i wyganiał ze stajni. Było mu bardzo ciężko, ale szły za nim, jak dzieci za matką. Inni parobcy rzucili się do pomocy i tak opanowano żywioł w zamku i w stajniach.
Kiedy ugaszono zarzewie, król dziękował za pomoc, szczególnie młodemu Janoszy, za ocalenie koni. Z wdzięczności zainteresował się bohaterem. Gdy poznał, czyim jest synem i jaki los go spotkał, postanowił mu wynagrodzić zło. Pasował go na rycerza, a zaufanych wysłał, by odebrali złym krewnym ziemie r11; już rycerza Janoszy, który przystał na królewską służbę.
I tak baśń byłaby się skończyła, gdyż zło zostało ukarane a dobro nagrodzone, gdyby nie porwanie królewny, rzecz w takich historiach nierzadka. Zniknęła ze spaceru po królewskim ogrodzie. Nikt nic nie widział ani nie słyszał. Król wyznaczył więc nagrodę r11; jak to w takich historiach bywa r11; że kto uwolni królewnę i złapie porywacza, otrzyma stosowną nagrodę. Janosza tylko westchnął ze zmartwienia; zbyt krótko był rycerzem, by znać się na sprawach porwań królewnych.
r11; To dla najodważniejszych, co znają zwyczaje porywaczy królewnych r11; myślał wyruszając do odzyskanych włości. Jechał mało-wiele czasu, aż z jednostajnego kołysania zdrzemnął się trochę. Nagle koń, ulubiony Trymar, uskoczył w bok spłoszony krzykiem, a młody rycerzyk zsunął się zaspany z siodła.
r11; Ale ze mnie pokraka, dobrze, że nikt nie widzi r11; pomyślał rozcierając potłuczone ciało. Wtedy usłyszał krzyki.
r11;A któż tutaj tak hałasuje? Skąd ludzie na takim pustkowiu? r11; zastanawiał się. Ale nie otrzymał odpowiedzi, bo od kogo miałby ją otrzymać. Zarzucił cugle na gałąź drzewa i ruszył na przeszpiegi. Za odległą kępą drzew zobaczył rozsypującą się chatę.
r11; To stąd ten hałas. Zajrzymy do środka r11; zdecydował.
r11; Ostrożnie, spokojnie, nigdzie nam się nie spieszy r11; mówił sam do siebie, jakby było go dwu. Przez szpary w ścianie dojrzał jakąś osobę.
r11; O, to chyba królewna, którą uprowadzono z zamku r11; doszedł do wniosku na widok bogato odzianej panny. To ona siedziała ze związanymi rękami na podłodze i krzyczała w niebogłosy.
- A to ci dopiero historia, może ją uwolnię, złapie niecnotę porywacza i ... r11; i nie skończył, bo zobaczył dziwnie odzianego, wielkookiego człowieka, który wyszedł z chaty zatykając uszy.
Rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu broni, ale niczego nie zauważył. Dopiero po chwili r11; jako początkujący rycerz - przypomniał sobie o mieczu przypiętym do pasa. Zanim zdążył go wyjąć, musiał użyć pięści, bo porywacz był tuż. Zdzielił go potężnie przez czerep, aż legł nieprzytomny na ziemię.
Teraz żwawo ruszył do drzwi chaty. Jednym kopnięciem nogi pozbawił je stabilności i rozsypały się w drobny mak. Podbiegł do dziewczyny, przeciął więzy i uwolnił porwaną. Na szczęście nie od razu ruszyła za nimi pogoń. Zdążyli umknąć w odpowiednim czasie.
W taki sposób, niczego nie planując, ocalił królewnę, odwiózł ją królowi-ojcu najszybciej jak mógł, by nie słyszeć krzyku i płaczu r11; tym razem ze szczęścia. Później r11; jak to w bajkach zazwyczaj bywa - zakochał się. Tylko że w drugiej księżniczce. Gdy poprosił króla o jej rękę usłyszał, że władca jest mu niezwykle wdzięczny za uratowanie przed pożarem, za ocalenie porwanej córki, ale to za mało, by mógł zostać królewskim zięciem. Jeśli tego naprawdę pragnie, musi zdobyć smoczy skarb.
Pokiwał głową nad sprytem władcy, który przemyślnie chciał napełnić skarbiec, ale ponieważ zakochał się bez pamięci, nie przywiązywał uwagi do chciwości władcy.
Dotarł do jamy smoka i zobaczył potwora wysokiego na metrów dwanaście a szerokiego na sześć. r11; O ja biedny, o ja młody! r11; zaczął rozpaczać, i by wymyślić sposób pokonania gada, który grzał się w cieplutkim słoneczku na legowisku w jamie. Ostrożnie wspiął się niewysoką skałę górującą nad jego mieszkaniem. Kiedy drobne kamienie zaczęły mu usuwać się spod nóg stanął, popatrzył dookoła.
Spostrzegł, że jest skała jest mocno popękana. Wystarczy ją mocno pchnąć a spadnie na smoka. Tylko musi wyjść. Żeby go wywabić, zaczął hałasować i śpiewać tak okropnie, że smok przerażony wychylił łeb, a skała spadła na niego zrozpaczona dźwiękami, których nawet ona nie wytrzymała. Tak skończyły się dzieje stwora, który poległ na skutek niemuzykalności rycerza Janoszy..
Ten wszedł do jamy, zabrał skarb i wymienił go na królewnę. Król, jak zapowiedział, urządził im huczne wesele i żyli wszyscy razem długo i szczęśliwie.
Janek Włosik
janwlosik@wp.pl
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Bereno Acz · dnia 01.11.2008 14:14 · Czytań: 887 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Inne artykuły tego autora: