Idzie, patrzy na przechodniów – gdzie oni wszyscy, dokąd? Przecież rano jest, koło piątej, a może już szósta? Co tu robi czarnowłosa? Aha, walizkę ma, zbyt proste. A on? Górnik. Na pewno górnik. Czarna torebka na ramieniu zawieszona, w środku karta do odbicia, a w głowie: jeszcze kilka lat i emerytura. Kto przyznaje im emerytury tak wcześnie? Więcej wypadków na drogach, niż tam, na dole, przy węglu. Kierowcom też się należy.
Przystanął przy Garmażerce – kiedyś tu mięso było, nie to, co teraz. Nie to. Nigdy już nie zjemy takiego mięsa jak kiedyś, chyba że własną świnię wyhodujesz, i sam utłuczesz. Ale nie w smak dziś ręce brudzić.
Odpala papierosa, banał, dymek, kółko, dymek, kółko, dymek. Podjeżdża jego autobus, czarnowłosa wsiada pierwsza, za nią górnik, i on, miał wsiąść, ale został. Autobus rusza. Kolejny dzień nie będzie go w pracy.
Siada na ławce przy placu Baczyńskiego – nie do rytmu, kurwa, nie do rytmu. Stuka palcem w ławkę – perkusja. Nikt mu do rytmu nie chodzi, dlatego też nigdy nie rozumiał jazzu, tych powykręcanych bębnów, i gitary basowej, jakby w tył grającej.
A harmonia, gdzie jest harmonia? Stuka dalej, i patrzy. Dostosowuje palec do kroków, ale nie, bez piwa nic mu nie gra. Wcześnie jest, ale rytm musi być zawsze.
Obok Garmażerki monopolowy. Kiedyś był monopolowy, teraz to sieciówka z kwiatem w nazwie. Pani za ladą mówi: dzień dobry. Nie patrzy na niego, tylko tak mówi. Usłyszała otwierające się drzwi, i tylko na tyle ją stać. Nie odpowiada. Bierze z lodówki ciemne, mocne, i idzie do kasy. Trzy trzydzieści, tylko na to go stać.
Jest już na ławce. Otwiera, i przechyla. I tak kilka razy przechyla.
Po wszystkim jest już prawie do rytmu. Już nawet nie wybija, tylko dyryguję, palcem oprowadza ich po całym placu. Wszyscy gdzieś, z nogi na nogę, tylko on, w miejscu, bo o tej porze bez celu raczej nikt się nie porusza.
I gra mu ten poranek. Właściwie to październik; kto by pomyślał, że tak ciepło. No tak, globalne, jak to tam? Ocieplenie? Letnia kurtka na górze, buty, co ważne, przewiewne.
O tej porze, czasowo i miesięcznie, to raczej szaro. Ponuro. Nijak. Żeby tak z ochotą na wznak spacerować, to nie. Ale teraz już tak. Pojaśniały nam te październiki i listopady. I twarze jakby mniej norweskie. Z tej brudnej melancholii w róż na policzku, to w czerwień na ustach, w żółć na niebie, i jeszcze w kilka krewkich odcieni. Niemożliwe, żeby tak w radość kogoś z tego placu ubrać, a jednak, wszyscy gdzieś, pokolorowani, i z nogi na nogę, a nie jak zazwyczaj, z ryjem przy ziemi. Przy wschodzie słońca sprawa ma się tak, że co złe, to się zacznie. Sens w tym, że i dobre zacząć się może. Jak w kasynie, czarne? Czerwone?
Ciemne mocne. Kolejne. Dymek też, bez kółek, już tylko nosem wypuszcza. Podparł głowę na ręce, i zastanawia się, jak to jest z tym piwem, że może być tylko lepiej, z każdym kolejnym łykiem.
Jak to mówił Wienio? Wszyscy, oczywiście, uważają mnie za marnego człowieka. Sam też tak o sobie myślę rano i gdy jestem przepity. Nie można jednak polegać na opinii człowieka, który nic jeszcze nie wypił na kaca.
Ręce same składają się do oklasków – przypomina sobie cytat z książki. I przepija lekki nie smak, po złości porannej. Bo tak jak Wienio się czuł. I po co?
Jak to jest z tym piwem – głowi się dalej – czy to już, czy może jeszcze? Uzależnienie, nie, wybija z głowy, suka trzyma w szponach, nigdy nie puszcza. On tak bardziej z doskoku, żeby paranoje zażegnać. Siedzą w nim te wszystkie za i przeciw, często ma tak, jakby dwie rzeczy na raz chciał zrobić. Zapomnieć i pamiętać. Iść do domu, i w miasto.
Zresztą, ciemne mocne nie uzależnia.
Podchodzi pod fontannę przemyć twarz i dłonie. Bo dziś bez kąpieli wyszedł. Tak akurat wyszło mu się z domu. Z marszu. Plecak tylko załadował, żeby w robocze ubranie w pracy się przebrać.
To, czego nie zarobi dziś, nie odda mu zarobione, bo szczęśliwy jak nigdy. Nawet jeśli oszukańczo – myśli – to i tak. Kto by pomyślał, że tyle koloru, i to w zimie.
Pani z czapką na głowię, pół zimową, pół jesienną - kobiety nie powinny zakrywać swoich włosów. Eksponować powinny. Je i nogi. Bo tymże inne od mężczyzn. No, nie tylko.
Działa. Ta długość nóg. Jak kuso stuka, przed nim właśnie, on na ławce, ona na placu. I pierwsza, która bez metronomu w postaci jego palca uderzającego o ławkę, do rytmu idzie! Zdawało mu się, że spojrzała na niego. Ruszył z ławki, i jakby za nią, lecz oficjalnie to sam nie wie. Z nogi na nogę, tak, żeby podejrzeń nie wzbudzać. Mija przystanek, i w górę, obok Garmażerki. On zwolnił, bo taka myśl go naszła, że pójdzie za rytmem do samego końca. Ciemne jasne, na łyczek zostało. Wypił, i wyrzucił do śmietnika na przystanku. Po cichu, tak, żeby się nie obróciła, bo co wtedy?
Zielone światło. Pani w czapce przechodzi, on dobiega, lecz mruga mu żółte, i czerwone. Pora akurat taka, że miasto do pracy się zbiera. I nie ma jak przebiec, a za chwilę może być już po wszystkim. Samochody ruszają, i przez nie rytm się traci, a i obiekt ze wzroku również. Macha ręką, i obraca się. Idzie kilka kroków z powrotem, ale coś mu środku nie gra, rwie go w drugą. Obraca się, i wbiega na pasy, klaksony, samochody się zatrzymują, a kierowcy wrzeszczą przez otwarte szyby jaki to on nie jest. Już na drugiej stronie, ale rytmu brak. Dobiega za blok, nic. Biegnie w drugą stronę, za kolejny blok, i dalej nic. Robi kilka szybkich kroków, i jest, zauważa panią w czapeczce. Kilka szybszych jeszcze kroków, i ma to, słyszy. A pani w lewo, kilka schodków w górę, i jest już w środku. Patrzy na to ze zdziwieniem, bo cóż to taki krótki spacer, w taki piękny dzień?
I wraca, niby nic, a jednak. Rozsiada się na tej samej ławce, i podpiera głowę. Pomyślałby o czymś, ale pieniędzy nie ma, a bez nich rytm się traci, i pójść do łóżka trzeba, odnaleźć go.
Budzi się tamże, z wyschniętym gardłem, ale nie tak surowo jak zawsze, bo trzy ciemne mocne, to nie siedem ciemnych mocnych. Poza tym południe jest. Piękne południe. Za okno patrzy, po staremu tam, na zewnątrz. A se pierdolnę dymka – mówi na głos, sam nie wiedząc dlaczego – herbatki zaparzę, o.
Ciemna mocna, bez cukru. Bo herbatę bardzo lubi, gdy nie pije. Nie tak jak ci, co też lubią, i pierdolą jej smak zasypując cukrem. Albo i kawę, ci co kawę lubią, a mlekiem i brązowym cukrem ją traktują. To kawę lubią, czy coś na kształt tejże?
Odpala w kuchni, i czeka aż wystygnie. W środku dużo liści, bo to sypana herbata. Kończy palić, i z herbatą na fotel, jak u siebie prawie.
Bo u siebie, ale tak jedną nogą, bo drugą zawsze gdzie indziej. Zawsze za oknem, albo dalej, jeszcze dalej. Bierze telefon do ręki, i dzwoni do szefa. Nie będzie go, bo rozchorował się. Trzeci dzień już.
Z dnia, ze słońca i koloru, już noc nastała. Nigdzie nie wyszedł, bo i gdzie? Kładąc się na łóżko, zauważył, że na słupie energetycznym rozwiesili ozdoby świąteczne. W październiku? Z roku na rok choinki i stroiki szybsze od świąt. Byleby kupić, bo przecież święta. Byleby mieć, bo przecież nie mam. Wszystko to miałkie – pomyślał.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt