Przeżyj to sam
Szliśmy i biegliśmy na przemian, jak starczało sił. Byle dobiec gdzieś na koniec świata i zebrać jego manele włącznie z namiotem.
– Pojebany jesteś – ktoś krzyknął – musieliśmy pilnować twojego cyrku cały pieprzony dzień.
– Dzięki.
– Dzięki, kurwa, dzięki, inni, widzisz, mieli mniej szczęścia.
Pakowaliśmy ten bajzel, upychaliśmy do tych ciasnych jak jasny chuj worków namiot i tropik razem ze szkieletem, a potem poszliśmy z powrotem ku ziomkom naszym.
– Rudzi to ścierwo – rzekła mijająca nas ruda. – A wiecie, że jego ojciec popełnił samobójstwo – powiedziała, wskazując paluchem na swojego podpalanego przyjaciela, ukrytego pod zasłoną okularów. – Oczywiście też był rudy. – Chłopak, na potwierdzenie jej słów, skinął głową. Nie wiedziałem, czy to łzy, czy pot spływa mu po policzkach. – Kto chce dotknąć mój cycek. Spróbować jaki jędrny. – Wszyscy podnieśli rękę, ale że jej kolega miał najbliżej, uczepił się cyców rudej i nie śmiał puścić. – Zwróć uwagę, jakie sterczące sutki. – Myślałem, że pierdolnę ze śmiechu, ale powstrzymałem się od parskania. I nie zapytałem: „Rude?”
Nie mogliśmy ich potem znaleźć. Zniknęli bez śladu. Nasze nozdrza przywoływały zapachy dochodzące znad ognisk i grilli. W ślad za kinolami pomknęły wygłodniałe ciała i już siedzieliśmy gdzieś, z kimś, kto nie miał nic przeciwko, gdy jeden z naszych przemknął się, z dredami zamiatającymi powietrze, na granicy światła z ogniska i leśnej ciemności.
– Hej, stary – krzyknąłem.
– A, to wy, no, was też miałem znaleźć – powiedział i runął w ciemność.
Zanim zebraliśmy cały nasz bagaż znaczeń, przepadł w leśnej gęstwinie. Krzyczeliśmy. Wołaliśmy. I nic. Cisza. Aż tu nagle coś jebnęło w dziurę. Tak. Leżał wyłożony, wykrzywiony cały i oniemiały. Podaliśmy mu pomocną dłoń i wstał, po czym znów ruszył, kto by wiedział gdzie i po co. Tym razem biegliśmy za nim, nie patrząc pod nogi, bo właśnie w jego rękach zostawiliśmy nasz posiłek – ostatnią wieczerzę przed powrotem do normalnych żyć w tych trudnych i zagmatwanych dniach PO.
Byli i nasi, była i habanina. Wzięliśmy całe zapasy i przy pierwszym lepszym ognisku odnaleźliśmy ukojenie skołatanych nerwów i brzuchów. Znów ktoś brzdąkał, a gitarowe dźwięki unosiły się łagodnymi zrywami obok ospałych głów, rozgrzanych blaskiem i żarem dwóch symetrycznie rozłożonych po niewielkim obozowisku ognisk. Karimaty pod dupami, drzewa za oparcie nadwyrężonych myśli, darcie japy ostatnimi siłami, jako sztuczne przedłużenie tygodniowego święta życia.
– Jestem frykaninem – powiedział a la hipis. – Nie marnuję nic, sami widzicie, ile jedzenia marnotrawi się i ląduje w śmietnikach.
– Znaczy, że w nich właśnie grzebiesz?
– Zdarza się.
– To musisz się na tym znać. Znaczy wiedzieć, gdzie szukać i jak.
– Koło sklepów najlepiej. Nie macie pojęcia, co ludzie wyrzucają. Ile niepotrzebnych rzeczy kupują, byle je kupić, a po chwili wyjebać. Na takich delikwentach żerujemy my, frykanie. – I tak sobie myślę, nie mówiąc tego na głos, sam siebie pytam, nie wydobywając z gardzioła nawet dźwięku: „To ilu, kurwa, was jest? Całe zastępy?”
A potem jest sen. Kogoś przenosimy. Płci żeńskiej zezgonowanej. Potem ta ktoś unosi się i idzie szukać namiotu.
– O, jest tu – mówią – przytargany i bezpieczny.
– A gdzie reszta? – pyta. – Gdzie moja kosmetyczka, plecaczek, ciuszki, gdzie reszta?
– Nic tam nie było. Tylko ta torba i namiot. – Wybuch płaczu. Szloch. Zanosi się i łka bezgłośnie, jakby przygotowywała erupcję wulkanu na nowy słabszy moment. Leży i lega, na przemian, a my z pomocą ostatnich łyków browca układamy się do snu pod falującymi gałęziami, mijając jej tragedię jakoś obok, niemal niedostrzegalnie.
Robi się zimno. Pozlepiane termozłotko, którym zdołałem okryć jedynie fragment klatki piersiowej, nie pomogło. Przez kilka długich, fascynujących chwil wpatruję się w taniec gałęzi sosen na wietrze. Po fragmencie lepkiego zastoju odwłok wędruje ku górze, a rozleniwione skrzydełka pomagają utrzymać względny pion. Targa mną niepokój. – A co, idioto, myślę, jeśli i twój namiot spątrznęli? – Miałem to jakoś w dupie lub koło, ale obecnie czułbym się niezazbyt. Lepiej przekimać się u siebie niż na tym wypizdowie.
I idę. Z hangaru jednego napierdala muza. „Przeżyj to sam”. Typowe. Tysiąc kilometrów i jeszcze dalej. Parę domków wciąż stoi, a wewnątrz coś się kotłuje. Strach zaglądać do środka. Śmietnisko. Większość namiotów porozpierdalana. Pusto. Kuurwa. A co mówiłem. Idę dalej, może to nie tu. Ale jak. Śmietnik się zgadza. Chodzę po krzakach, wyjąc ze śmiechu i złości. Nie wiem, za którym się opowiedzieć. To drugie jakoś bliższe, lecz w obecnej chwili blednie i już tylko śmiech rozdziera noc. A potem zauważam kupkę swoich fantów pośrodku tego splądrowanego skrawka ziemi. Jakiś krem, klapersy, gacie – nie no, zajebiście. Teraz uzyskuję potwierdzenie i jednak złość przeważa, wygrywa wojnę.
– Jak można być takim chujowym, pierdolonym chujem, takim cwelem jebanym w odbyt, żeby kogoś wysiedlić, rozpierdolić wszystko i rozkraźć. Takie rzeczy tylko u nas.
Jakiś koleś idzie. Widzę. Podchodzę.
– Siema – mówię – poznaj debila, który zostawił namiot, a zastał pustkę. – Nie śmieje się jakoś.
– Chcesz namiot?
– Jak to?
– Pełno jest. Do wyboru. Ja znalazłem dwa zajebiste. Dzisiaj wszyscy tu kradną. Pierdolone złodziejstwo, wiesz.
– Weź nie mów. Zauważyłem.
– Chodź poszukamy twojego domku, a jak nie, to znajdziemy coś innego.
– Zajebiście. Dzięki.
Przeczesujemy obozowiska, przeważnie opuszczone i bezludne. O niedalekiej wstecz bytności człowieka świadczą wyłącznie kupki śmieci pośrodku lub w kątach niedawnych skupień ludzkiej masy. Nic podobnego.
– Idziemy na główne pole. Coś znajdziemy. Tylko namiot ci ukradli?
– Niekoniecznie. Plecak też. Ciuchy i resztę.
– To niefajnie.
– Nie bardzo. – Ale już jest dobrze. Lepiej na pewno. Z dobrym człowiekiem orientującym się w sytuacji jakoś bezpieczniej. I faktycznie znajdujemy namiot. Tyle że pocięty, jakby wolał okaleczenie od zmiany właściciela. Szukamy dalej. Jest, ale bez stelaży. Znajdujemy i je, a przy okazji tony żarcia i ciuchy nie najgorsze. Taki second-hand. Zbyt napięty trochę namiocik, jednak stoi i ma się dobrze.
– Chcesz się rozbić koło nas? – pyta pomocna dusza.
– Jasne, ekstra.
Pomaga mi rozstawić domek. Bluzę nawet daje. Tyle że znalezioną. Śmierdzi szczynami. Wolę marznąć. Termozłotkiem znalezionym się okrywam i nie trzeba mi wiele. Wrażeń dość. Ululują mnie zmęczenie i chwilowy spokój.
Budzę się bardzo wcześnie. Jak co dzień w tym miejscu na Ziemi. Słoneczko jeszcze się nie zwlekło. Zostawiam kartkę: „Dzięki wielkie stary, ale muszę spadać”. Przechadzam się jeszcze raz po okolicznych zakamarkach. Złudna nadzieja umiera, skomląc.
NAPIERDALAĆ! NAAPIEEERDALAĆ! Dzieciaki atakujące policję. Dzieciaki nie wierzące w faszystowskich bogów!
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt