To wszystko powinno się było wydarzyć inaczej. Patrząc na to nawet teraz, naprawdę nie mogę dostrzec żadnego poważniejszego błędu. Mijają dni, miesiące, a ja dalej wyglądam przez to cholerne okno i nie mogę dojść co tak naprawdę zawiodło. Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, iż był to pech. Takie dodatkowe muśnięcie losu, którego nie da się wkalkulować w żaden, nawet najbardziej dopracowany plan. Z drugiej strony, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jednak ktoś wsadził swoje brudne paluchy w wydarzenia tamtego wieczoru. Oczywiście nie mogę tego w żaden sposób ani udowodnić, ani nawet jednoznacznie przekonać samego siebie. Ale czuję, że ktoś mnie „dotknął”, że przejechał paznokciem po mojej linii życia i delikatnie ją zwiotczył… A zaczęło się, można by rzec, zachęcająco.
- Leje! – wyglądając przez okno uśmiechnął się. To zawsze jest sprzyjająca okoliczność. Kukiełki, jak zwykł nazywać mieszkańców miasta, będą siedzieć w domach, grzejąc swoje grube brzuchy w domowych pieleszach. Nie będą się niepotrzebnie szwendać po ulicach i zaglądać tam gdzie nie powinni. Psy też raczej nie wyściubią nosa poza drzwi kawiarni, słodki pączek rozleniwia na bardzo wiele cudownych sposobów. Dobrze! Kapelusz powędrował na głowę, metalowe guziki płaszcza odegrały cichą melodię rozpychając się na swoich miejscach. Zatrzymał się przed ściennym zegarem. Była za dwie dwudziesta druga. Robił to co robił od bardzo wielu lat i z miłą chęcią podziałał by jeszcze w swoim fachu kolejnych parę wiosen. To jednak wymagało przestrzegania wyznaczonych zasad, a główna z nich brzmiała – zawsze trzymaj się planu. W momencie gdy wskazówki wskazały pełną godzinę zamki zaryglowały drzwi, a klucz brzdęknął o grube ściany zsypu.
Czekali w wyznaczonym miejscu. Trzy kompletnie pospolite postacie obserwowały w ciszy jego przybycie.
- Panie Kula, panie Szybi, panie Willis – skinęli głowami. – Ruszamy!
Stary Chevrolet De Ville, w możliwie najbardziej masowo produkowanym kolorze ruszył w zalane strugami deszczu miasto.
Samochód wypełnił lukę zajmowaną jeszcze przed chwilą przez drogowe pachołki. Zespół ruszył. Tak jak przewidział, chodniki były teraz ich własnością, nawet koty miały lepsze zajęcia, niż pozostawianie mokrych śladów. Po drodze minęli może ze dwa inne pojazdy. To będzie jak spacerek po parku, wystarczy że będą trzymać się ustalonych założeń, a jutro będzie wygrzewał kości na drugim końcu świata. Korpulentne kształty, wysokie palmy, a co tam, nawet przekona się do tych ich pieprzonych kolorowych trunków, które…
- Psze pana… – rozległo się nagle za jego plecami.
Odwrócił się. Za nim, niewiadomo skąd pojawił się mały chłopiec. Stał mocno zadzierając głowę, a w ręku trzymał plastikowego Thompsona. Zespól zatrzymał się.
- Skąd ty się tu wziąłeś? – Kurwa. Jak mógł go nie dostrzec? Rozejrzał się po okolicy. Pusto.
- Psze pana?
- Czego!
- Mogę iść z wami?
- Spieprzaj smarkaczu! – Może to pułapka. Nie…. Niemożliwe. Przecież nawet jeszcze nie zaczęliśmy!
- Ale… ale… ja się mogę przydać, naprawdę, ja umiem…
- Spieprzaj, zanim pomogę ci moim prawym butem! – Mówiąc to tupnął ostrzegawczo. Malec zerwał się i pobiegł na przeciwną stronę ulicy. Spod wielkiej markizy wyłonił się chudy kształt. Chłopiec chwilę coś mówił, wskazując palcem na nich – postać podniosła głowę, postać patrzyła, postać trzymając pociechę za rękę odeszła. Zespół zamarł.
- Panowie. Czy ktoś ma mi coś do powiedzenia, zanim ruszymy w dalszą drogę?
Stali, a krople deszczu wygrywały coraz to ciekawsze rytmy na rondach kapeluszy.
- Nic? Dobrze. Idziemy.
Rozsiedli się przy na prędce zorganizowanym stole, za który musiała wystarczyć leżąca w kącie skrzynka. W pomieszczeniu panował półmrok, bo pojedyncza żarówka nie była w stanie dać wystarczającej ilości światła. Dwudziesta druga trzydzieści – teraz wystarczyło czekać, a ponieważ dla Szybi-ego cisza to jest niemalże wyzwanie, więc popłynęła jedna z jego wielu opowieści.
- … i wtedy wiecie, ja już tu łapy wyciągam do najcudowniejszej pary cycuszków, jakie oglądałem od… - tu zamyślił się.
- Do rzeczy Panie Szybi, do rzeczy… Co mnie obchodzi pański ranking cycków – zniecierpliwił się Willis.
- Ok, ok. No więc, gdzie ja to… a! No właśnie. Siedzę, wyciągam łapy – mrugnął zawadiacko do Willisa - i nagle jak nie jebnie w drzwi. Ona w pisk, ja osłupiałem. A tam ktoś drze mordę i normalnie napierdala w te drzwi. Wiecie… to nie pierwszy raz, kiedy przytrafia mnie się to.
- Tak, wiemy – cała trojka niemalże w jednej chwili przypomniała panu Szybi-emu, że tak, wiedzą.
- No właśnie. A ten jej mąż, to chyba jakiś oficer, tak coś wspominała, a ja z wojskowymi to bić się nie lubię. – Z obrzydzeniem wykrzywił twarz. Słuchacze wiedzieli jak wyglądają bójki Szybi-ego i raczej to on bić się z nikim nie lubił. Zazwyczaj to wszystko wyglądało tak, że owszem awanturę nakręcał z szybkością zalotów koguta, ale to nie on później machał rękami, zawsze jakoś się potrafił tak ustawić, że nikt go nigdy nie pacnął. - No więc, ja szybko cap odzież i myk przez okno. I wyobraźcie sobie, że ten ciul wpadł do pokoju i za mną na ten dach. A że padało, to wiecie, jeden krok i jak się nie zawinie. No mówię wam. Piruet taki zaliczył, że myślałem że padnę ze śmiechu. Poturlał się po tym dachu i łup, prosto w jakieś krzaczory. A darł się przy tym, jak świnia. Taki mi show zaprezentował, że cały wieczór nie mogłem się przestać uśmiechać…
- Zobaczysz, któryś cię w końcu utrąci – przerwał mu Willis.
- No wiecie, jest ryzyko, jest zabawa, dobrze mówię – Panie Szefu?
- Jasne, jasne. – Szefu spojrzał na zegarek. Zostało osiem minut. Przeżegnał się. Splunął przez lewe ramie i potarł środkowy guzik płaszcza – nie był ani wierzący, ani przesądny, ale warto mieć wszystkie możliwe atrybuty po swojej stronie.
– Panowie. Przygotować się!
Cała radosna atmosfera prysła w jednej chwili. Twarze wydłużyły się, oczy nabrały skupienia. Rozeszli się do swoich pakunków. Wybiła dwunasta. Dopiero teraz przebrali się, przygotowali torby i narzędzia – plan jest świętością!
- Panie Willis, zaczynamy.
Dłonie z niezwykła wprawą rozstawiły drobne pakuneczki na ceglastym murze, chwilę później już stał trzymając w ręku pęczek kabli. Spojrzał na Szefu - skinięcie głową.
Stłumiony dźwięk wybuchu rozszedł się po zatęchłym magazynie, a zarys otworu wyłonił się ze ściany.
- Panie Kula, zrób pan drzwi!
Pan Kula. Mordercza mieszanka tłuszczu i mięśni. Lata dostosowywania swojego organizmu do zawodowych wymagań stworzyła organiczny czołg. Pomijając siłę rażenia tego obiektu, to co zasługiwało na najwyższą uwagę, to był sposób poruszania się: sadło – guma. Przeciwnicy albo nie mogli w niego trafić w ogóle - bo cały czas drżał, gibał się, wyginał, albo odbijali się od niego jak od ściany. Tak, to była lokomotywa, ale na kauczukowych kołach.
Młot uderzał jak pocisk, a co dziwne, prawie nie było słuchać dźwięku uderzania, tak jak by każde kolejne walnięcie nie zdążało się dobrze rozkrzyczeć, a już kolejne stało w kolejce. Ściana poddała się, ujawniając sporych rozmiarów wejście. Punkt pierwszy wypełniony – są w tylnym korytarzu, teraz trzeba wejść do środka.
- Panie… - nie zdążył dokończyć, a już chude paluchy Willis-a tańczyły w zamku.
- Pam, pam, pum… panowie, zapraszam! – jak dworski lokaj Willis zapraszająco zamachnął ręką.
- Panie Szybi.
Łasica ruszyła do przodu. Schylona, przyczajona, to znowu skoczna i zwinna. Podobno, pan Szybi spędził pół roku w szkole baletowej pani Pimkin i uczęszczał na wszystkie zajęcia. Co więcej, po tych sześciu miesiącach dostał propozycję występów w akademickim zespole baletowym, który jeździł z przedstawieniami po całej Anglii. Oczywiście to była wersja Szybi-ego. Obecna tu trójka doskonale wiedziała po co naprawdę udał się do tej szkoły, nie trudno się domyślić czemu chodząca chuć zadała sobie trud wciskania się w obcisłe galoty i bujania się godzinami przed lustrem. No ale trzeba oddać mu w jednym racje, naprawdę wywalili go z tej szkoły dopiero po pół roku i to na własne, chodź pod dość intensywnym naciskiem pana Pimkin-a, życzenie.
- Panie Willis? Trzy – trzy – jeden? – padło pytanie z wnętrza pomieszczenia.
- Po raz pięćset pięćdziesiąty piąty – tak, panie Szybi.
- Dobra, dobra. Gotowe, możecie wchodzić.
Dwunasta dwadzieścia – perfekcja! Zespól pędził przez poszczególne pomieszczenia w kierunku centrum budynku.
Skarbiec. Wielkie metalowe wrota upstrzone groźnie wyglądającymi wytłoczeniami, a w samym ich sercu dwie wajchy, trzy zamki szyfrowe i dziurka od klucza.
- Dobra Panowie. Znacie swoje miejsca. Panie Willis zapraszam do zamków. Panie Kula obserwuj pan wejścia. Panie Szybi – spojrzał znacząco na stojącą w cieniu sylwetkę - zamknij jadaczkę.
- No ta. Pewnie. Szybi zrobił swoje, Szybi ucisz się, albo najlepiej pójdź spać, a gdzie szacunek, gdzie… - urwał, bo potok słów trafił w tlące się jasnym ogniem oczy Szefu.
Szef usiadł na krześle. Wszystko szło zgodnie z planem, aż że plan był naprawdę przemyślany w najdrobniejszym szczególe, więc już poczuł na końcu języka te ich kolorowe badziewie… Wtedy też rozległ się śmiech. Przetoczył się po pustych korytarzach banku, zrobił salto na najwyższym filarze utrzymującym sklepienie i jak grom uderzył w skupioną czwórkę.
- Co to, kurwa, było! – Szefu zerwał się na równe nogi.
Stali wsłuchując się w absolutną ciszę. Po chwili cztery paru oczu wlepiły się w jedyne wejście do tego pomieszczenia, poza tym którym przyszli oni.
- Panie Kula, niech pan zmasakruje to co odważyło się ryczeć na naszym przyjęciu.
Pan Kula nigdy nie zastanawiał się nad tym o co go proszono, o nie, pan Kula działał. Chwilę później rozpędzone ciało pomknęło długim korytarzem.
- Panie Willis, do roboty.
- A jeśli to psy? – zmartwił się Szybi.
- Powiedz mi czy kiedykolwiek słyszałeś, aby przed szturmem kordon policji wydawał z siebie jakieś dzikie śmiechy?
- No nie, nigdy.
- No właśnie. Jeśli się śmieje, to przynajmniej nie jest to policja, a jeśli to nie jest policja, to już pan Kula zadba o to, aby się więcej nie śmiał.
Drobne strużki potu spływały po czole Willis-a. Kochał wszelkie metalowe mechanizmy. Po prostu je kochał. Rozkładał je na czynniki pierwsze, tylko po to, aby popatrzyć na misterną kompozycję kółek zębatych, zapadek czy cieniutkich jak włos wałeczków. W dniu dzisiejszym miał za to okazję posłuchania symfonii, bo jak inaczej można nazwać dźwięki grane przez zestaw zamków szyfrowych wykonanych na specjalne zamówienie przez firmę Herbert Brothers & Sons. Te cudowne metaliczne brzdęki, ocieranie się naoliwionego metalu o metal, te piski, skrzypnięcia, coś czego większość ludzi nawet nie jest w stanie usłyszeć. Palce muskały, a cyfry wirowały – aż nastąpił szczęk - zapadki odnalazły swoje miejsca. Brawo Maestoro! Brawo! Tłum wybuchł oklaskami, Willis ukłonił się i otarł samotną łzę.
- Pięknie panie Willis. Jak zwykle w szczytowej formie. Teraz tylko otwórz pan zamek i zabieramy fanty. – Palemki, bioderka, leżaczki...
Rozpędzone ciało Pana Kuli przemykało przez poszczególne pomieszczenia. Nic, nikogo, tylko głucha cisza i mrok świetlówek. Wracał właśnie z drugiego okrążenia, gdy kątem oka dostrzegł jakiś cień, który mignął za rogiem. Ciało wrzuciło trójkę i z cichym sykiem pomknęło w tamtym kierunku. Wyleciał zza rogu i dostrzegł na końcu korytarza masywne drzwi windy, przycisk przywołujący świecił się na zielono.
– Mam cię łazęgo, stąd nie ma innego wyjścia. – Gęba wykrzywiła się w uśmiechu.
Wtedy też nogi zahaczyły o coś, zdziwiona facjata pana Kuli dołączyła po chwili do toczącego się ciała, odbił się jeszcze od ściany i w akompaniamencie piknięcia otwieranych drzwi poleciał w dół szybu. Znużona winda czekała dwa piętra wyżej.
- Jak to nie masz pan klucza!? – darł się zirytowany Szefu.
- Nie wiem, jak to jest możliwe… Ja przecież nigdy… No nigdy… – Biały jak ściana mamrotał Willis.
Fakt, Willis nigdy, ale to nigdy niczego nie zgubił, lub zapominał. Ten człowiek zawsze miał ze sobą wszystko, pamiętał wszystko, wiedział wszystko. Pan Willis mógłby by występować w encyklopedii pod hasłem: „podręczny niezbędnik”.
- No nie ma! Nigdzie go nie ma! Musiał mi się gdzieś wysunąć…
- To weź pan jakiś inne ustrojstwo.
- Panie Szefu czy zdaje sobie pan sprawę z poziomu komplikacji tego mechanizmu. To jest tytanowo wykończony zamek sferyczny, nic i nikt nie otworzy go bez specjalnego klucza. Mógłbym tu siedzieć tydzień i grzebać w jego trzewiach, a jedyne co bym uzyskał to ziewnięcie znużonego zamka! Spędziłem ponad tydzień preparując go ze wzorca…
- Kurwa, no co za pech … Czekaj, daj mi pomyśleć…
- Panie Willis, a kiedy ostatnio widział pan ten klucz? – wtrącił się Szybi.
- Hmm – zamyślił się Willis. – W aucie go miałem, na sto procent. W magazynie też: pamiętam bo odruchowo dotykałem górnej kieszeni w której go trzymałem. Może zgubiłem go gdzieś po drodze?
- No to na co czekasz – leć go pan szukać!
Willis popędził w poszukiwaniu zguby.
Szefu wraz z Szybi-m patrzyli zaciekle to w jeden to w drugi korytarz. Zegarek, trzy nerwowe kroki i znowu spojrzenie. W końcu Szybi nie wytrzymał.
- Panie Szefu, może by tak pomóc mu szukać, co?
- Ech… Co ktoś wychodzi z tego pomieszczenia to jakoś nie wraca. Zastanawiam się czy nie lepiej by było po prostu stąd odejść…
- No ale panie Szefu, został tylko jeden zamek ...
- No może… Ech… Dobra. Leć go poszukać, ja się rozejrzę za panem Kulą. Widzimy się tutaj za maksymalnie dziesięć minut, jasne?
Szybi zasalutował i ruszył w kierunku w którym zniknął Pan Willis. Szefu jeszcze przez chwilę patrzył za oddalającym się współpracownikiem.
- Jak ja mogłem go zgubić? Jak, do jasnej cholery, mógł się wysunąć z kieszeni? - biegł przez korytarze, które mijali podczas drogi do skarbca. Ręce drżały jak w febrze, a myśli kotłowały się w głowie. I nagle… jest! – leży sobie jak gdyby nigdy nic. Szybkim ruchem wyrwał z podłogi mały metalowy przedmiot. Przytulił go, a spokój rozpoczął wędrówkę przez poszarpane myśli...
- O! A to skąd? - W pierwszej chwili euforia odnalezienia zguby pominęła przedmiot, który stał obok miejsca w którym spoczywał klucz. Na środku korytarza stała butelka skrywająca cudownie złotą ciecz: czarny tripple-sec Gary Goose - ostatni trunek, który od razu nie powodował buntu wewnętrznych narządów Willis-a.
- No witam mojego drogiego przyjaciela - Nałóg wyszczerzył rzędy spróchniałych zębów.
- Coś mam wrażenie, że się chyba troszkę gniewaliśmy, co? Chyba mnie unikałeś, przyznaj się?
- Ile to już latek minęło: dziesięć, dwanaście... długo, co?
- No, no, już, już, nie rozczulamy się teraz. Tylko zamocz usta i się żegnamy.
- No rozchyl usteczka, obiecuje że nie będzie boleć!
- No to za mamusie - jaki grzeczny chłopiec.
- A co, za tatusia nie wypijesz? No, to rozumiem!
- O-o… czekaj, uff, ależ weszło!
- Yeeeaaa! Willis-ku daj pyska – ależ ja tęskniłem, ileż ja nocy wypłakałem… ech, no co ja na to poradzę, że taki uczuciowy jestem.
- Ale… ale... spokojnie. Od razu pół butelki? Czy nie uważasz... a może masz racje.
- I druga połowę też? O h o!
- Czujesz to?
- Idzie...
- Dzilzas krajst... Nie wiem jak ty, ale ja się idę do czegoś przywiązać, bo czuję że to będzie tsunami...
- … o… kurwa…
Odwieczny druh Willis-a, ten którego udało się na pewien czas ukryć, ten który każdego jednego dnia pukał smętnie do drzwi: pomylił się. To nie było tsunami. To była bomba atomowa wielkości Nebraski, posypana na samym czubeczku szczyptą chilli. Poszli w kosmos z taka prędkością, że o mały włos a by nie pomachali roześmianej tarczy księżyca.
- Panie Szefu, panie Szefu znalazłem pana Willis-a! – Jak tylko wkroczył do sali ze skarbcem dopadły go krzyki Szybie-ego.
- No to gdzie on jest?
- No… leży nieprzytomny… pijany w trzy dupy…
- Pijany?! Przecież Willis nie dotknął butelki od… - zamyślił się. – Zresztą, skąd ta łajza wzięła wódę?
- Nie wiem. Leżał przy wejściu do magazynu, a potłuczona butelka leżała obok… Ale mam też dobrą wiadomość. – Wyciągnął dłoń dumnie dzierżącą klucz. – To również leżało!
- To ten klucz?
- No chyba tak, nigdy takiego nie widziałem. Jak na mój rozum, to chyba ten.
Szybi wręczył klucz. Szefu przez chwilę obracał go w dłoni przyglądając mu się z uwagą.
- Sam nie wiem panie Szybi, sam nie wiem… Coś tu jest bardzo nie - tak…
- Panie Szefu, musimy… teraz to musimy.
Klucz pasował. Wielkie wrota szczęknęły i z cichym zgrzytem odsłoniły wnętrze. Po obu stronach pomieszczenia znajdowały się rzędy skrytek, a na środku - na drewnianych paletach leżały równo ułożone bloczki banknotów.
- Ja wiem, że mówię to nie pierwszy raz, ale za każdym razem się jakoś wzruszam, gdy widzę coś takiego… - wyszeptał Szybi.
- Tak panie Szybi, piękno może objawiać się na wiele różnych sposobów, a ja osobiście nie znam nic bardziej cudownego niż takie samotnie leżące pliki pieniędzy. To co, pakujemy?
- Pakujemy! A! Panie Szefu, gdzie pan Kula?
- Nie wiem, ale teraz to nie ma znaczenia. Zbieramy to co widzimy i znikamy. Jeśli Pan Kula żyje to wcześniej czy później się ukaże.
Przy akompaniamencie stęknięć i sapnięć dwie postacie przemykały przez opuszczone korytarze. Dotarłszy do miejsca lewitowania Willisa zatrzymali się.
- Co z nim robimy? – zapytał Szybi. To była taka niepisana zasada. Wszelkie decyzje jakie zapadały, przechodziły najpierw przez Szefu. Bo to właśnie on potrafił wykalkulować wszelkie konsekwencje decyzji jaka miała zapaść. Czy była to kwestia koloru auta, wielkości torby, czy też targania nieprzytomnego ciała, on widział następstwo każdej z możliwych opcji. Do tej pory nigdy nie pomylił się w osądzie, do tej pory banda była tylko zagadkową statystyką w policyjnej kartotece – dlatego też, to co mówił było wykonywane, koniec - kropka. Myśli zaskrzypiały w umyśle szefa.
- Zostawiamy torby, wyciągniemy go przed budynek, przeciągamy w najbliższą alejkę. Nikt nie zwróci uwagi na kolejnego pijaczka odsypiającego wieczorne balety, a nie chciałbym włożyć do samochodu wypełnionego po dach gotówką jakiś nieprzewidywalny element. Jak oprzytomnieje to nas znajdzie. – Zabrzmiała wyrocznia. – Następnie pakujemy fanty i jedziemy do chaty, cicho i spokojnie. I czekamy - na obu panów.
Chevrolet De Ville sunął z cichym bulgotem widlastej ósemki. Dwie pary oczu w kompletnej ciszy obserwowały mijane uliczki, domy. Kolejne kilometry oddalały ich od miejsca popełnienia „pożyczki” i przybliżały ich ku pieczołowicie wybranej kryjówce. Ostatnie budynki Chicago majaczyły już w tylnym lusterku, więc wielogodzinne napięcie usiadło na tylnej kanapie. Blask zapalanej zapałki oświetlił twarze pasażerów, a dym Lucky Strike wypełnił wnętrze auta.
- Panie Szybi, gratuluję!
- Och, to było nic… - uśmiechnął się Szybi.
- A jednak. Naprawdę przez chwilę myślałem żeby się stamtąd zabrać. Szczerze powiedziawszy dalej tak uważam… No ale właściwie to już nas tam nie ma – teraz i Szefu się uśmiechnął.
- No fakt. Pierwszy raz widziałem pana tak poirytowanego…
- Pierwszy raz plan nam się rozpadł. I tak szczerze, to nie mam pojęcia jak? – zastanowił się Szefu. – Ale się dowiem i czyjeś kości zagruchoczą!
- Jasne panie Szefu! Swoją drogą ciekawe co się przydarzyło panu… - urwał. Zza zakrętu wyłoniły się palące oczy pojazdu. Skupienie popędziło z powrotem na przednie siedzenia Chevroleta. Szybi spojrzał przez boczne okno. Gliniarz w przejeżdżającym radiowozie zrobił to samo. Minęli się. Przez chwilę dalej ciemność była ich jedynym towarzyszem, aby po chwili rozświetlić się czerwono – niebieską poświatą.
- Zwolnij panie Szybi. To tylko rutynowa kontrola, nie ma szans aby o nas wiedział. Spokojnie i bez zbytniego szczękania jadaczką, ok.?
- Nie musiał pan tego dodawać, szefie…Zatrzymali się na poboczu.
Policjant poprawił kaburę i ruszył w kierunku mruczącego De Ville. Końcówką policyjnej pałki zastukał w boczną szybę.
- Prawo jazdy i dokumenty wozu.
- Oczywiście panie władzo. Coś się stało?
- Dokumenty i prawo jazdy.
Przez chwilę przerzucał kolejne kartki dowodu rejestracyjnego, po czym w jego rękach wylądowało prawo jazdy wydane przez stan Illinois. Podniósł latarkę na twarz Szybi-ego. Wtedy jego dłonie rzuciły się w kierunku osłupiałego kierowcy, wyciągnęły go przez szybę jak worek kartofli i cisnęły na wilgotny asfalt. Jednym ruchem pozbył się służbowej kurtki i podciągnął mankiety koszuli.
- Pamiętasz mnie? – zaryczał policjant.
Oszołomiony Szybi widział tylko kontur postaci w oślepiającym świetle reflektorów, ale nie należał do ludzi, którzy szybko się kłaniają.
- Mama?
- O rzesz ty parszywy konusie!
W ruch poszły wypastowane na glanc buciory. Nawet niezwykła zwinność Szybi-ego nie uchroniła go przed wprasowaniem wzmocnionego czuba w sam żołądek. Oddech uleciał z gwizdem, a kolejny cios przyszpilił go do ziemi.
- No i jak się teraz czujesz śmieciu? – Kolejna pięść wylądowała tym razem na prawym policzku. – Nie jest ci już tak do śmiechu, co? A gdzie się podziało to radosne: „pozdrów cycuszki żonki”?
Pan władza obszedł stękającą postać, czuł jak moc jego ciosów rozszerza mu świadomość, jak gotująca się krew dodaje niemalże boskiej siły, czuł swoją potęgę i miał zamiar przelać ją na tę wijącą się łasicę. Szefu westchnął, spokojnym ruchem położył kolegę Colt-a na swoich kolanach, mimo iż wiedział, że nie będzie on potrzebny. Dawno temu był świadkiem podobnego gniewu wylewanego na obecnego tutaj kobieciarza. Tamten też nie dał Szybi-emu możliwości wycofania się, nie pozostawił mu wyboru.
- Nadchodzi ból śmieciu! – zdążył jeszcze krzyknąć gliniarz, zanim zwinięte ciało wystrzeliło do góry. Dłonie uderzyły, nogi zacisnęły się i zanim policjant zdał sobie sprawę co właśnie się wydarzyło, chrupnął i bezwładnie opadł na ziemię. Szybi dysząc stał nad nim.
- Ty głupi podwórkowy kundlu! Po chuj żeś machał tymi łapami, co? Co ci z tego przyszło!
- Panie Szybi! – Padło z ciemności. – Już! Koniec!
Nieprzytomny wzrok trafił w stalową wolę Szefu. Dyszał i trząsł się ale po chwili wróciła rzeczywistość, wytarł cieknący nos i wyprostował się.
- Przepraszam. Nie dał mi wyboru…
- Wiem – odparł Szefu.
- Co… Co teraz?
- Mamy przejebane Szybi… Uśpiłeś psa. Teraz nigdy nie dadzą nam spokoju.
- Przepraszam – wystękał ponownie Szybi.
- Twoje przepraszam jest teraz zupełnie nieistotne. Trzeba jakoś się z tego wykaraskać. Siadaj do wozu. Muszę pomyśleć. – Wymęczone koła zębate w głowie szefa ponownie zakręciły się z zawrotną szybkością. Wydarzenia migały, leciały prostą drużką do swojego celu. Kolejna i kolejna wersja ciągnęła się od przyczyny, aż do skutku. W końcu Szefu wsiadł do wozu.
- Jedziemy stąd. Ja wysiadam na wjeździe do miasta. Ty jedziesz ukryć towar i pozbyć się wozu. Jutro odszukasz pana Kulę i pana Willisa, wszyscy macie zniknąć. Wyjechać z miasta i nie wracać.
- A pan, szefie?
- Ja za parę dni zgłoszę się na mendy.
- Co?! Oszalał pan? Toż to śmierć, nawet nie będzie procesu, zajebią pana w celi!
- Spokojnie panie Szybi. Wezmę na siebie skok, o tym co wydarzyło się przed chwilą nie mam i nie będę miał pojęcia. Dostanę maksymalnie osiem lat, wyjdę po czterech, może dwóch…
- Ale przecież możemy zniknąć wszyscy – nigdy nas nie znajdą.
- Znajdą, wcześniej czy później. Zresztą co to za życie, czekając czy wpadną czy nie - ja tak nie chcę. Zrobienie banku można wybaczyć, można o tym zapomnieć. Śmierci tej tępej pały nikt nam nie zapomni, będą nas ścigać do skutku. Niech szukają zatem. Ja będę spokojnie siedział sobie tam gdzie na pewno patrzyć nie będą.
- Ale szefie…
- Panie Szybi, rozmawialiśmy już odnośnie podziału władzy i wyboru osoby podejmującej decyzję. Myślę, że nie jest to odpowiedni moment na ponowną dyskusję.
- Tak. Panie Szefu.
No i jesteśmy - ja i moje okienko. Siedzimy sobie tu razem i patrzymy na siebie nawzajem. A dni mijają. Świat odtrąbił napad stulecia i szybkie pojmanie skruszonego przestępcy. Śmierć przy drodze zeszła na drugie, a nawet trzecie strony gazet – tak, życie ma swoją cenę, ale jest ona mniejsza niż dziesięć miljonów dolarów z bankowego skarbca. Tylko ja wiem jakie niezwykłe zbiegi okoliczności zapędziły winnego w miejsce jego kary.
- Quinto, masz gościa – rozległo się z małego wizjera. Idąc przez obdrapane korytarze stanowego więzienia zastanawiałem się czy któryś z moich chłopców był na tyle głupi, iż przywlókł swoje ciało do tej poczekalni. Obmyślając sposób skarcenia, zasiadłem przy małym stoliku w oczekiwaniu na zapowiedzianego gościa. Naprzeciwko usiadł jednak zupełnie ktoś inny, była to wysoka, chuda postać z kozią bródką. W milczeniu przyglądaliśmy się sobie. Po chwili wręczył mi kopertę. W środku był list, zapisany dziecięcą ręką. To co tam przeczytałem spowodowało, że mózg zatrzymał się na chwilę – aby otrząsnąć się z szoku jaki zaserwowały niezgrabnie nakreślone słowa. Podniosłem wzrok na mojego towarzysza.
- Kurwa…
- No cóż. Dzieci. Co poradzić… Mam wrażenie, że powinienem cię w jakiś sposób przeprosić, ale wiesz do tej pory to się nigdy nie wydarzyło. Jestem, jak by to powiedzieć, debiutantem w tej kwestii.
- A więc pan Kula…?
- Tak.
- I pan Willis?
- Również.
- I ta menda, która przyszwendała się na tej drodze, też?
- Musisz za to przyznać, że chłopakowi nie brakuje wyobraźni! – dumnie wypiął pierś.
- Taaa…
- Zrozum, on jest twoim wielkim… – tu zrobił krótką pauzę, starając się naleźć właściwe określenie – fanem? Tak to się chyba mówi… Zapewniam cię jednak, że zrozumiał jak źle się zachował. Obiecał, że więcej nie będzie. Wiesz, my nie możemy w tak bezpośredni sposób ingerować w ludzkie sprawy… To trochę wbrew zasadom – zamyślił się. - Jakkolwiek źle by to nie brzmiało…
- A więc ty jesteś… - Szukałem w głowie słowa które zamknęło by w całość to wydarzenie i nadało by jemu jakiś sens. Oczy padły na ostatnio linijkę listu, tą w która na pewno włożone zostało dużo starań, jak i również nielicha ilość czerwonej kredki.
- Wiesz co, pieprze twoje przeprosiny. Powiedz mi tylko jedno, czy naprawdę dałeś swojemu synowi na imię Belzebubik Jr.?
Postać przez chwilę wyglądała na zaskoczoną. Zastanawiała się - to na pewno. W końcu z pewną nieśmiałością padło zdanie.
- A co, nieładnie?
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt