Ona, on i jeszcze jeden: wyławiani z ciemności przez światła samochodów, raz za razem, na parkingu; dokoła równina rozłożyła swoje ponure skrzydła, pojedyncze kształty drzew rozmyła już noc; księżyc i słona bryza powracają do morza, wyjąc na autostradzie, z której właśnie zjechaliśmy, pełni obaw.
Ciemny, strzelisty ocean nad nami z jasną kropką na czole.
Przed chwilą, jasno i ostro, niczym błyskawica, przepłynęło znowu, wspomnienie szelestu kwiatów jej sukni, przemierzającej swój pokój, w jakimś odległym zakamarku pamięci, gdzieś pomiędzy równikami w kosmosie, na odległej planecie, lata świetlne stąd.
Minęło kilka dni, może tydzień, kiedy widziałem ją po raz ostatni. Rozstaliśmy się w smutku. Był to smutek opadających wiosennych kwiatów, tych, o których pisał Rihaku, rozkładających się teraz w wazonie na parapecie, tych samych, które do niej dźwigałem, po raz ostatni, z żalem w sercu.
Ciemny i strzelisty, z jasną kropką i piegami, poprzez które chmury suną równie cicho jak śledzie w oceanie.
Ona, on i jeszcze jeden, ten najmłodszy, wyprowadzają nas z powrotem na drogę i po kilku chwilach zmierzamy w stronę miasta, za smugami ich świateł.
Głęboka cisza, puste ulice, noc jak czarna, gorzka czekolada. Stajemy przed jakimś domem. Na pierwszy rzut oka wydaje się całkiem przyzwoity jak cała reszta takich samych piętrowych bliźniaków w okolicy. Po kilku głębszych można trafić w niewłaściwy. Ładujemy się na górę. Po drodze odczytuję tabliczkę: Laughton Road. Szybko pokazują gdzie spać, jeść, myć zęby. Po kilku godzinach snu razem z kumplem jesteśmy już w samochodzie starego Angola z fioletowym nosem, który po nas przyjechał i wiezie do fabryki snów i czekolady. Trajkocze bez przerwy w języku, którego nigdy dotąd nie słyszałem. Myślę, że to dialekt szkockoskandynawski z wyspy Yell . Śmigamy jak skowronki, chyba na północ. Dziewczyny zostały w domu; mają poznać okolice, kupić coś do żarcia- na śniadanie łyknęliśmy po talerzu owsianki, którą zwinęliśmy z naszego byłego mieszkania w Londynie, razem z kijem golfowym, na wypadek Mistrzostw Świata.
Na miejscu dowiadujemy się, że praca jest przy kalafiorze, mrożonym kalafiorze. Stoimy po obu stronach taśmy, po której płynie zmarzlina i rzecz polega na rozdrabnianiu, jak wyjaśnia jakaś kobieta, na widok której mam przyjacielski półwzwód.. Rześko zabieramy się do sprawy. Prócz nas są Estończycy, których już poznaliśmy, cała trójka nie różniąca się niczym od siebie, nawet ubiorem; cisną z jednakowym grymasem i siłą, rozbryzgując na wszystkie strony. Są też Rosjanie, szczególnie Rosjanka, której piersi chętnie wyskakują zza brudnego fartucha, za każdym razem gdy się pochyla, by dorwać z taśmy kawałek warzywa; jej zloty wisiorek przywodzi na myśl przemyt z minionej epoki oraz wędrówkę ludów- historia ludzkości dynda w mrocznym wąwozie między jej cyckami. Są w końcu Bułgarzy, moi ulubieńcy, mieszkańcy byłej Jugosławii, która przed chwilą dostała krwotoku, i inni, cała słowiańska brać, wszyscy nielegalnie; skazańcy, uciekający przed wyrokami i biedą. Samotne planety, krążące po orbicie, z wiatrem lub bez, niekiedy obumarłe, pozbawione uczuć, automatycznie przemieszczające się z wszechświata we wszechświecie, ze wschodu, na wschód. Sponiewierani, nadzy, upokorzeni, często z dyplomami ukończenia wyższych uczelni, zawieszonymi na ścianach rodzinnych domów, do których nie mają już wstępu. Pokrytych kurzem czasu, już nie z tego świata, jakby przeszłość była fatamorgana. Znajomych twarzy, których nie mają prawa wspominać, w obawie, by nie uruchomić tej całej maszynerii ludzkiego umysłu, mechanizmu powodującego rozpacz i ból. Domów, twarzy, które zmiótł im los, wachlarzem z gęsich piór, odlatujących w lepszy sen. Postaci i miejsc, tak odległych, że przestali w nie wierzyć. W życiu nie przypuszczałem, że na świecie może istnieć takie mnóstwo kalafiora, do tego zamrożonego na kość.
Po dwunastu godzinach monotonni, podczas której w głowie napisałem ze trzy nowele, w tym dwie to arcydzieła, oraz kilka wierszy, równie dobrych, wracamy do domu, śpiewając i podgwizdując zberezne piosenki. Na miejscu, ledwo co wysiedliśmy z samochodu, kiedy Dave, schizofrenik, o którym już wspomniałem, oznajmił , że mamy się pakować i wynosić. To trochę dziwne, bo jeszcze nie zdążyłem się rozpakować, a do tego jestem zmęczony i głodny i zaraz znowu będzie noc. I nie mam w okolicy zbyt wielu znajomych.
- Jest was za dużo, robicie hałas.
Kiedy wieczór ma się ku końcowi, wychodzę z flaszką ze sklepu i oto jestem sam na sam z mgłą. Po przejściu kilku przecznic, trafiam na park: kilka drzew, jakaś ławka, na której wygrawerowano czyjeś nazwisko. To Somerset Maugham spędził na niej noc, w drodze na Haiti. Jestem wśród swoich- wszyscy umrzemy, nierozpoznani.
"Me królestwo za kieliszek"
Przeczekam tu chwilę. Jutro posnuję się po mieście. Może przy odrobinie szczęścia zgarnie mnie patrol i odeśle do domu. W drodze do pracy widziałem wyrastające wieże kościołów, zamków króla Artura. Rozejrzę się. Spojrzę na to wszystko raz jeszcze, kołując nad miastem, jak jeden z wielu samolotów nad Londynem, oczekujących pozwolenia na lądowanie.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt