1978, cz. II - m_m_h91
Proza » Obyczajowe » 1978, cz. II
A A A

Obudził się następnego dnia. Nie pamiętał, w jaki sposób udało mu się dotrzeć do siebie, bo wprawdzie dystans nie był daleki, ale mając na uwadze jego stan, należałoby uznać to za pewien wyczyn. Musiał spać około dwudziestu godzin, gdyż kiedy zerknął na zegarek, okazało się, iż była równa 14. Zerwał się szybko z łóżka.

14:00, 19 listopada 1978 roku.

Niedziela.

Witek od zawsze lubił ten dzień tygodnia, i to pomimo tego, iż niezbyt dbał o religię i w zasadzie nigdy o niej nie myślał. Zawsze jednak niedziela kojarzyła mu się w jakiś sposób wyjątkowo. Wizyta u własnego ojca – brzmiało to jako coś właściwego akurat na taki dzień, zwłaszcza, iż jego rodzic najpewniej nie miał konkretnych planów i bardziej niż pewne było, że siedział w tej właśnie chwili w swoim ulubionym fotelu z czarną z mlekiem i jakąś mądrą filozoficzną książką w ręce.

Pewnie czyta jakiegoś Schopenhauera albo innego oszołoma, pomyślał Witek.

Praktycznie przespał całego kaca i pomimo, że późne powroty na rauszu i budzenie się w środku dnia nie były dla niego niczym nowym, Witek nie czuł się dobrze, na tyle, że postanowił darować sobie śniadanie. Nie zerknął więc nawet do lodówki, choć może to i lepiej – i tak nic w niej nie miał. Wziął za to szybki i odświeżający prysznic, który choć na chwilę uśmierzył ból egzystencji nocnego ptaszka. Uczesał się, po czym ubrał swoją niedzielną koszulę, która, choć najlepsza, miała małą dziurę pod prawą pachą.

Usiadł na krześle i rozejrzał się po swoim skromnym mieszkaniu. Łóżko, szafa, krzesło, kredens, stary stół. Nic więcej, wszystko ustawione za pomocą magii feng shui, do której namówiła go wielbicielka tematu i jedna z jego dwóch dziewczyn zarazem, Anita.

- Gówno, nie czary – skomentował wtedy całą sytuację, i choć pogardzał lekko tym wszystkim, to i tak słuchał poleceń swej lubej i ustawiał meble w miejsca, które ta mu wskazywała. Anita była wtedy urażona jego słowami i, co więcej, miała je wciąż w pamięci, pomimo to - bawiła się przy tym wszystkim znakomicie.

Mieszkanko Witka nie miało kuchni, a jedynie mały aneks kuchenny, w którym znajdowała się mała lodówka i równie mały przenośny piecyk turystyczny, który zdążył przeżyć już nie jedną przygodę w bieszczadzkiej głuszy. Pewnie nawet w Sparcie starożytne pospólstwo żywo w bogatszym otoczeniu. Zero luksusów, ale i przy okazji zero strachu, że mały przypadkowy pożar pozbawi go życiowego oparcia. Choć, co by nie mówić i ile by nie narzekać, Witek bardzo lubił swoją ciasnawą kawalerkę na alejach Słowackiego 12.

Na stole, przy którym akurat usiadł z mokrymi jeszcze włosami, by zawiązać buty, obok maszyny do pisania leżał Ulisses Joyce’a i widok tej książki sprawił, iż Batory uśmiechnął się krzywo i z ironią, gdyż od ponad roku próbował pisać swoją pracę magisterską. Nie szło mu to zbyt dobrze, a winą obarczał temat swojej pracy – Wątki biograficzne w twórczości Jamesa Joyce’a. Jego promotor stwierdził swego czasu, iż Witek porywa się z motyką na słońce i nawet nie przeczyta tego cholernego Ulissesa. Ten jednak nie poddawał się. Pomimo niepowodzeń, przeciwności losu i ustawicznego mówienia sobie, że jebał to pies i trzeba obmyślić sobie inny, bardziej strawny temat. A wszystko dlatego, iż postanowił sobie, że wreszcie nadeszła pora - po raz pierwszy w jego dorosłym życiu - by doprowadzić coś do końca, i myśl ta właśnie do niego wróciła, a razem z nią chwila głębszej zadumy, gdyż pomimo starań dobrze wiedział, że w jakiś tajemniczy sposób nie mógł dorosnąć, po prostu nie potrafił, no i tyle. A może nawet w głębi siebie nie chciał dorastać. Tak więc jak może cokolwiek osiągnąć jako dorosły, skoro nim nie jest, zapytał siebie po raz kolejny. Zerknął na parapet, na którym leżała kupka zapisanych kartek, które stanowiły póki co dosyć chaotyczną całość tego, co stworzył w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Niecałe dwa rozdziały z trzech zaplanowanych. Przypomniał sobie nagle pytanie Anity, zadane jakiś tydzień temu:

- I co, dalej piszesz o tym pojebusie? – Słowa te wciąż odbijały się echem w jego głowie.

Dupa, pomyślał. Zbieram się - idę odwiedzić ojca, nie powinienem tracić czasu na przemyślenia. Po czym wstał z chęcią dotrzymania przynajmniej tego postanowienia i spędzenia choć kilku chwil ze starszym panem Batorym.

Ubrał swoją ciemnozieloną kurtkę z pagonami i wyszedł, a zanim zamknął drzwi, pomachał nonszalancko Ulissesowi, maszynie do pisania i kupce zapisanych przez siebie kartek. Następnie pokonał pięć pięter schodów, wyszedł na ulicę i skierował się w stronę Karmelickiej, by dalej planowo minąć Bagatelę, dojść do Plant i dalej iść już w stronę Kanoniczej, gdzie mieszkał jego ojciec.

 Szedł powoli, nucąc w głowie Yellow Submarine Beatlesów i wciąż wspominając wczorajszy zakrapiany wieczór. Po drodze, na ulicy Batorego, tuż przy skrzyżowaniu z Karmelicką, ktoś białą farbą napisał na jednej z kamienic hasło:

 

KU KLUX KLAN SŁUCHA RAY’A CHARLESA

 

Podpis poniżej głosił:

 

CENTRALA WALKI Z HIPOKRYZJĄ

 

Napis znajdował się tuż po oknem, w którym zwyczajowej kociej toalecie oddawał się czarny jak smoła kocur. Zwierzę po chwili skoncentrowało spojrzenie swych żółtych ślepi na Witku.

Ten z kolei zatrzymał się i uśmiechnął pod nosem. Ktoś miał pomysł, pomyślał. Po chwili ruszył dalej i przez kolejny kwadrans marszu rozmyślał o hipokryzji i wielu innych poważnych sprawach. Mijał kolejnych ludzi, drogą przejeżdżały kolejne samochody i tramwaje, przechodził obok pań sprzedających precle i gołębi oferujących swoje odchody co mniej uważnym przechodniom. Lecz wszystko to jakby nie docierało do niego, bo znalazł sobie przytulną klitkę we wnętrzu swojego umysłu i nogi niosły go przed siebie jakby automatycznie.

 

 ***

Tak jak podejrzewał, zastał ojca w fotelu z książką. Wprawdzie nie czytał akurat Schopenhauera, ale był blisko. Hegel. Schopenhauer by się tam ucieszył, uznał, po czym wystraszył swym nagłym zmaterializowaniem się rodziciela, a wszystko to dlatego, że Witek skorzystał ze swojego własnego klucza (który posiadał na szczególne wypadki i na czarną godzinę) do jego mieszkania Po raz kolejny niemalże doprowadził pana Batorego do ataku serca.

- Nie spodziewałem się dziś ciebie tu zastać – powiedział starszy jegomość, po czym odłożył książkę na stoliczek, wstał z fotela, poprawił swój czerwony szlafrok w wzory z pawiami i ruszył w stronę syna.

- Czy to znaczy, że jestem niemile widziany?

- Nie, nie, skądże znowu, siadaj – powiedział ojciec, po czym zaczął studiować poobijaną twarz Witka. – Oj, bójka? I widzę, popiło się. Twoje oczy mówią mi wszystko.

Witek nie odpowiedział. Usiadł na kanapie. Ojciec zaproponował herbatę i udał się do kuchni, nie dbając nawet o to, co jego syn ma do powiedzenia. Zawsze taki był, powiedział sobie młody Batory. Jak sobie coś ubzdurał, to tak miało być i basta. Od kiedy pamiętał, wszystko było po myśli ojca, który nie potrafił przeżyć sytuacji życiowych, w których nie miałby choć małej kontroli nad przebiegiem wydarzeń.

Młodzieniec rozejrzał się po pokoju, w którym jak zwykle panował wzorowy porządek. Jego uwagę jak zwykle przykuła szafa ze szklanymi drzwiczkami, w której jego ojciec, profesor filozofii, zwykł trzymać wszystkie swoje najcenniejsze książki. Pozycje z innych niż filozofia dziedzin miały swoje miejsce na osobnych półkach, które zajmowały całą jedną ścianę pokoju.

Właśnie ten ład i porządek skierowały myśli Witka ku swojej matce. Ojciec nie zwykł zbyt często o niej mówił, a chłopak większości faktów na jej temat dowiedział się od swoich ciotek i wujków. Jednak doskonale pamiętał, gdy kilka lat temu podczas wigilijnej kolacji spędzanej we dwóch, ojciec siorbał barszcz i rzekł:

- Twoją matkę szlag by trafił z tym moim porządkiem.

Ponoć rzeczywiście jego świętej pamięci matka wprost nie znosiła pedanterii swojego ojca.

Witek westchnął.

- Przeciwieństwa chyba jednak czasem się przyciągają – rzekł pod nosem.

- Słucham? Mówiłeś coś? – Pytanie dobiegło z kuchni.

- A, nieważne – odpowiedział. Jednak wciąż miał w głowie obraz swojej matki, która odeszła, gdy miał pięć lat, i w obrazie tym po raz kolejny zobaczył jedyne chyba wyraźne wspomnienie z nią, w którym to siedzi na biurku ojca i próbuje mu coś wytłumaczyć; ten z kolei śmieje się serdecznie. Witek wiele razy zastanawiał się nad tym, o czym też wtedy rozmawiali. Albo nie pamiętał, albo treść była zbyt trudna dla jego czteroletniego wówczas umysłu i doświadczenia zdobytego w przeciągu tak krótkiego okresu czasu spędzonego na naszej nieszczęsnej planecie. I fakt, mógłby zapytać swojego ojca, ale obawiał się ran, które mógłby otworzyć, być może niepotrzebnie – bo czy jego rodzic mógłby pamiętać, o czym też wtedy rozmawiali?

Ojciec przyniósł herbatę, w tych jedynie polskich warunkach, w tych prawdziwie narodowych spodkach z uchem, do którym wkłada się szklanki. Postawił je na stoliczku, na którym znajdował się już Hegel, znajdującym się między kanapą a fotelem, w którym zajął miejsce, lecz sekundę później pośpiesznie wstał, jakby zapomniał o czymś ważnym. Podszedł w stronę komody i wziął w rękę jedną z płyt winylowych, umieścił ją w gramofonie i pozwolił uwolnić się melodii.

- Szopen? – Witek zapytał niepewnie.

- Zgadłeś. Tym razem zgadłeś. Jestem z ciebie dumny, wiem, że nie cierpisz klasyki. A ty czego teraz słuchasz?

- A taki zespół męczę. Rush.

- Nawet, cholera, nie wiem, co to za gatunek muzyki. Nie mów mi, nie chcę wiedzieć, co grają te patafiany – stwierdził ojciec.

Czas mijał powoli na siorbaniu herbaty i słuchaniu Szopena. Kiedy Witek stwierdził, że pora już się zbierać, gdyż synowski obowiązek został spełniony, a dwie kobiety czekają na jego wizytę, tatko zapytał:

- A jak w… no wiesz. W konspiracji? Udzielasz się? – Szelmowski uśmieszek udekorował twarz starszego pana.

- No, tato, wiesz, na ile tylko mogę. Nie chcę mieć problemów na uczelni. Nikt nie może się dowiedzieć. Ale chcę pomóc. Wiem, że chcesz, bym pomagał.

- Tak jest, pamiętaj, musimy coś robić, cały czas, nie możemy być bezczynni. Gdybym był młodszy, to sam bym się czymś zajął. Gdybym tylko się nadawał. Ale widzisz, sześćdziesiąt lat kończę za miesiąc, kto by tam brał na poważnie takiego starego pryka jak ja, wykładowcę filozofii z głową wiecznie w chmurach…

- Spokojnie, tato. Nie musisz się tłumaczyć.

- Nie muszę, ale chcę. Ty masz dwadzieścia pięć lat. Masz energię i siły – ciągnął. – Wiesz, jaka teraz jest młodzież, coraz ciężej mi się dogaduje z młodymi. Tobie tam łatwiej, a i starszych też umiesz ująć za serce. Wiesz, o co mi chodzi.

- Wiem, tato – powiedział Witek. – Staram się jak mogę. A właśnie, pamiętasz Antka? Tego barmana, co wiecznie ma być bogaty i być gwiazdorem Hollywood, a Pałac Kultury w stolicy ma być jego imienia?

- Trudno go zapomnieć, co z nim?

- Wczoraj do mnie zagadał. Ma jakąś robotę dla mnie. Ale nie wiem jeszcze, co to może być – wyjaśnił.

- Chyba mu nie odmówisz.

- Nie zamierzam. Przynajmniej dowiem się, o co też może chodzić.

- Moja krew. Moja krew – rzekł pan Batory.

 

*

Kwadrans później szedł ulicą i rozmyślał o tym, co rzekł mu ojciec. Prawdę mówiąc, miał wątpliwości, czy chce wiedzieć, o co też chodzi tajemniczej znajomej Antka. Sprawa mogła być poważniejsza niż zazwyczaj. Niemniej jednak słowo ojca znaczyło dla Witka dużo. Pójdzie, zobaczy. Nie spodoba się – podziękuje. W końcu nikt niczego od Witka nie wymaga – czyż nie tak powiedział Antek? Dokładnie tak. Gdy tak szedł, postanowił, że pójdzie do Aldony i na tym koniec myślenia o sprawie, ponieważ musiał na szybko zdecydować, którą ze swoich dziewczyn powinien odwiedzić – Anitę czy Kingę?

Skierował swoje kroki na Kazimierz i pół godziny grzał się ciepłym mieszkaniu Anity Bardo, popijając słynną na cały Kraków i jego okolicę nalewkę wiśniową jej babci. Anita siedziała na jego kolanach i paliła papierosa, co chwilę kierując wydychany dym w stronę swojego absztyfikanta i od czasu do czasu przygryzając jego ucho.

Poznał ją tramwaju jakieś dwa lata wcześniej. Musiał zagadać do dziewczyny czytającej Rok 1984 Orwella publicznie. Nic sobie z tej całej sytuacji nie robiła; nie bała się, że wpadnie w jakieś kłopoty, po prostu siedziała tam i czytała swój pochodzący z drugiego obiegu podniszczony już egzemplarz. A że była ładna i spoglądała na niego frywolnie od czasu do czasu spod swej burzy kruczoczarnych włosów – czy czemuś to szkodziło? Ależ nie. Usiadł wtedy obok niej i po prostu się przedstawił, a piętnaście minut później znaleźli się w mieszkaniu brata Anity, Olafa, który zapraszał swoich znajomych i czytał im swoje słabe, tanie wiersze. Wszyscy pili tanie wino i bili brawo i wiedzieli, że mogą to wszystko robić, bo są młodzi, bo poezja Olafa może i jest słaba, ale najważniejsze, że jest i to właśnie trzeba docenić… A po równej godzinie czytania nadszedł czas na mniej formalną część wieczoru. Brat Anity podszedł do nich i rzekł:

- Kurwa, alem się zasapał.

Powaga ustąpiła miejsca kojącej błogości. I tak to się zaczęło. Orwell i słabe wiersze jej brata.

- No powiedz mi, Wituś, co cię trapi? – zapytała go teraz.

- Co masz na myśli? – Zdziwił się.

- Bo widzisz, zawsze jak przychodzisz, to z czegoś mi się żalisz – stwierdziła Anita.

- Bzdura. Nieprawda, ragazza!

- Przestań z tym włoskim. Już drugi rok ci tłumaczę, moje nazwisko może brzmi włosko, ale nie mam z Włochami nic wspólnego i nawet nie próbuj robić tego gestu ręką. Mam tego dość – rzekła, po czym, naburmuszona, wstała z kolan Witka. Zaczęła kręcić się po pokoju, od ściany do ściany. Przystanęła obok małego posążka Buddy, który zajmował honorowe miejsce na szafce. Spiorunowała go wzrokiem i powiedziała jakby sama do siebie:

- Kurwa.

Powróciła do chodzenia, lecz teraz do nóg dołączyły ręce, bo zaczęła nimi machać na zmianę. Chodził już tak dobre dwie minuty. Witek miał już tego dość.

- Co ty robisz? – zapytał.

- To najnowsza technika relaksacyjna. Prosto z bliskiego Wschodu. Nie zrozumiałbyś.

- Nie wiem, czy w ogóle chcę.

- I właśnie! – Krzyknęła. – To jest to twoje nastawienie! Przychodzi i narzeka. Czegokolwiek nie zrobię, krytykuje. Pieprzony arogant!

Zaczęło się, pomyślał.

- Czasem sobie tak myślę, że się wypalamy, Witek. Po prostu… sama nie wiem – zrezygnowana, usiadła na łóżku.

- Kochanie… - szepnął Batory.

- Nie zaczynaj. Po prostu mnie przytul i pocałuj – rzekła.

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Witek wstał i podszedł do łóżka. Usiadł obok Anity. Chwilę później leżeli przytuleni i Batory po raz pierwszy tego dnia poczuł się w pełni komfortowo i spokojnie. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że uczucie to wkrótce zniknie, a cały pokój wypełni szał.

- Wiesz, byłem dziś u ojca… - napomknął.

- Miło z twojej strony. Chciałabym go kiedyś poznać.

- Czasem sobie myślę – zmienił nagle temat – że powinienem chyba trochę… dojrzeć. Tak wracając do tego, co mówiłaś wcześniej.

- Och, Witek. Właśnie. Cieszę się, że sam do tego doszedłeś. To jak, dojrzejesz? Tak troszkę. Zrobisz to dla mnie?

- Popracuję nad tym. Postaram się, Kinguś…

Złapał się za usta, ale było już na to trochę za późno, bo Anita, jak oparzona, zeskoczyła z łóżka i stała teraz nad Witkiem, który, gdyby tylko znał słowa jakiejś modlitwy, z pewnością zacząłby je głośno wypowiadać. Ciszy nie było końca, milczenie dosłownie pożerało nieszczęsnego chłopaka. W końcu panna Bardo nie wytrzymała.

- Jak śmiesz! Jak… jak śmiesz! Wynocha! Won mnie stąd!

- Anita, kochanie, mogę to wyjaśnić…

- Wyjaśniaj tej lafiryndzie! Podejrzewałam to od dawna, myślałam, że przesadzam, ale okazuje się, że nie. Ty… ty kurwiarzu!

Witek wstał i z prędkością czarnoskórego sprintera na olimpiadzie wybiegł z pokoju i, jak się okazało, uczynił to w odpowiednim tempie, ponieważ w jego plecy wycelowany został posążek Buddy, który jednak wystrzelony został ułamek sekundy za późno - w efekcie trafił w ścianę i z głuchym trzaskiem upadł na podłogę. Na korytarzu złapał swoją kurtkę i opuścił mieszkanie. Jestem spalony, pomyślał, jestem spalony w całej dzielnicy. Jeszcze na dziedzińcu kamienicy słyszał przekleństwa wykrzykiwane przez Anitę.

- Mam nadzieję, że mordę obiła ci ta dziwka! Tak, zauważyłam te blizny, skurczybyku!

 

*

Nie pozostało mu nic innego poza udaniem się do domu. Uznał, że kolejny spacer dobrze mu zrobi, poza tym z Miodowej, na której mieszkała Anita, nie miał do siebie aż tak daleko, więc mógł śmiało darować sobie podróż śmierdzącym tramwajem pełnym wścibskich ludzi. Skierował więc swoje kroki w stronę Dietla i po chwili znalazł się na chodniku idącym wzdłuż ulicy i oddzielającym od siebie oba pasy jezdni pełne samochodów. Mijał kolejne ławki zamieszkane przez bezdomnych. Często zastanawiał się, czy kiedyś nie zostanie ich kolegą po fachu. Bez perspektyw, cuchnących flejtuchem żebrzącym o trochę grosza na piwko lub winko.

Zatrzymał się przy jednej z ławek. Siedział na niej typowy przedstawiciel swojego gatunku. Wspaniały okaz, pomyślał Witek. Nie wiedział, że pan żul pomyślał o nim to samo. Wejdźmy na chwilę w głowę pana żula, bo tak właściwie, to czemu nie. A pan żul pomyślał o Witku dokładnie tak: „Wspaniały okaz, o tak. Synku, będziesz kiedyś świetnym matołem. O ile już nie jesteś”. Ale Batory, naturalnie, nie mógł tego wiedzieć – nie potrafił czytać w myślach. Łypał za to na typka, a ten odwdzięczał mu się tym samym.

- W czymś pomóc, kierowniku? – zapytał rezydent ławki.

- A nie, nie. – odparł Witek.

Muszę się ogarnąć, pomyślał. I ruszył dalej, przed siebie, gwiżdżąc pod nosem jakiś obmyślony pod wpływem chwili temat muzyczny.

Przypomniał sobie straszne zawody, jakie prowadził dawno temu, na początku studiów, z jedną ze swoich koleżanek z roku – Marleną. Za każdym razem, gdy każde z nich przechodziło tamtejszym chodnikiem, liczyli bezdomnych. Wymieniali się potem wynikami. Oczywiście, każdy żul liczył się raz – nie można było jednego osobnika zaliczyć dwa razy. I tak, prawda - łatwo mogli oszukać swojego rywala – bo jak by to sprawdzić? Niemniej oboje zachowywali się uczciwie. Konkurs trwał miesiąc, wygrała go ostatecznie Marlena wynikiem 17 do 13. Oczywiście, jak w wielu grach, także i tu był joker – gdyby któreś z nich spotkałoby w ciągu tego miesiąca żula karła, wygrałoby automatycznie. Tak to bywa – mogłeś prowadzić 100 do zera, a i tak przegrać, bo akurat ta druga osoba miała to szczęście. Żul karzeł. Koniec gry. Zasada głosiła jednak, że żula karła należało udokumentować fotografią.

Dotarł do Starowiślnej i spostrzegł, że tajemniczy jegomość (lub kilku jegomości, nie wiadomo) również i tu odcisnął swoje piętno, a piętnem tym była kolejna sentencja:

 

STALIN OBIECAŁ POKÓJ I BANANY

 

Poniżej niego natomiast znajdował się podpis:

 

MAŁY SABOTAŻ PRZECIWKO ZAKŁAMANIU

 

To ci dopiero, pomyślał.

Zakłamanie.

Słowo to po chwili uderzyło go z siłą wybuchu kilku lasek dynamitu. Trafiło idealnie w moment i nastrój. Wyobraził sobie, że na swojej kamienicy znajdzie kolejny napis, który tym razem będzie traktował całkowicie o nim, jak na przykład:

 

DZIEWCZYNO, NIE DAJ SIĘ OSZWABIĆ

 

Z podpisem:

 

ANITA PRZECIW WITKOWI BATOREMU, SKURWIELOWI

 

Już nie Ku Klux Klan, nie żaden Stalin, lecz on – Witek Batory. I kolejne napisy, w całym Krakowie, z podpisami organizacji walczącymi z dziecinnością, lekkomyślnością, oszukiwaniem samego siebie, bo cokolwiek to nie będzie – trafi w sedno.

Odgonił od siebie myśli o odwiedzeniu Kingi. Po co miałby to robić? By nazwać ją Kingą? Mimowolnie roześmiał się.

Dotarł do Rynku, wciąż śmiejąc się w duchu. Uznał, że skoro już tu jest, to podejdzie do Antka. Na pewno jest w pracy, no chyba, że akurat gra w drugiej części Lawrence’a z Arabii. I znów uśmiech, choć dobrze zdawał sobie sprawę, iż jego dobry nastrój to tylko poza i element oszukiwania samego siebie – wmawiania, że jest dobrze. Jedno szybkie trafi dziś na podatny grunt, należy mu się, bo dowalił niemiłosiernie.

Po chwili dotarł na miejsce.

- O nie, tylko nie ty – praktycznie zawył Antek, pełen rozpaczy na widok Witka.

- Spokojnie, dziś zapłacę. I tylko piwko. No dawaj, nalej mi, bądź kolega – mówiąc to, wyjął z kieszeni banknot.

Przekonany Antek spełnił swój barmański obowiązek i zostawił na chwilę Witka samego. Ten zamyślił się i uznał, że jutrzejszego dnia nie dość, że wysłucha, co ma do powiedzenia tajemnicza Aldona, ale nawet zastanowi się dwa razy zanim zadecyduje, czy pomoże sprawie. Z zamyślenia wyrwał go barman, który jak zwykle nieśmiało i niemalże szeptem (Zawsze tak robi, gdy zaczyna o tym mówić, pomyślał Witek.) powiedział:

- Moja znajoma pytała mnie o ciebie – zrobił do tego minę mówiącą: „Boję się MO i SB jak cholera”.

- Ach, tak…

- Tak. Pytała, czy przyjdziesz, no to co miałem powiedzieć, no powiedziałem, że tak. Bo pójdziesz, prawda? – zapytał niepewnie.

Batory spojrzał na niego i zobaczył, że jest przestraszony. Jakby od jego pojawienia się u Aldony zależał również i jego los. Typowy przejęty Antek, pomyślał.

- Pójdę… pójdę – za drugim razem to jego „pójdę” zabrzmiało już stanowczo.

- To dobrze… naprawdę, Witek.

Brygiel wrócił do pracy, a Batory skierował się do tego samego stolika, co dzień wcześniej, by tam oddać się we władanie swych myśli. Przemyślał całą sprawę kolejny raz. Obiecał coś ojcu. I Antkowi. Zawinił w sprawie z Anitą. Muszę się jakoś przed sobą odkupić, pomyślał.

Po chwili jednak wszystkie jego myśli zmieniły kierunek i skierowały się w nieco bardziej wulgarne i niezbyt miłe rejony, bo oto naprzeciw niego zasiadł Wielki Książe Szulerstwa, jak zwykle pełen wdzięku i klasy, z postawą mówiącą: „Lata 30-ste, to były czasy” i pogardliwym uśmiechem. Bartoliński pociągnął łyk wina, które akurat dziś popijał, i skupił wzrok na Witku.

- Czego? – zapytał Batory.

- Gówna psiego. – I nagle cała ta klasa, cały wdzięk Księcia, zniknęły.

- No to spieprzaj pan.

- Chyba źle zaczęliśmy. Zacznijmy od nowa. Panie Witku, ja pana tu widzę tak często - zaczął - a nigdy żeśmy jeszcze ze sobą nie rozmawiali, praktycznie rzecz biorą, i tak sobie myślę, że pan, student, jak mniemam, może być ciekawym rozmówcą, z którym można porozmawiać na tak wiele ciekawych tematów, że głowa mała, panie Witku, bo ja zawsze uważałem, że…

- Dobra, dobra – powiedział Witek. – Nie masz z kim grać?

- W rzeczy samej.

- A co z twoim śmierdzącym kolegą z wczoraj?

- Był idiotą, postanowił…

- Wystarczy. Że ktoś jest idiota, to wystarczy – podsumował Witek.

Po chwili panowie grali już w najpoważniejszą grę karcianą z wszystkich – w wojnę. Witek od razu oświadczył, że nie gra na pieniądze. Książę jakoś to przeżył, bo - jak stwierdził - sam fakt grania zaspokoi jego głód.

Czas, o dziwo, minął Witkowi szybko, gdyż mógł sobie pomilczeć, a Bartoliński zapewnił mu nie lada rozrywkę przytaczając historię jego miłości do kart, która była na tyle osobliwa, że chyba warto będzie ją tu przytoczyć.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
m_m_h91 · dnia 22.02.2016 15:27 · Czytań: 477 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 1
Inne artykuły tego autora:
Komentarze
monarchiawyobrazni dnia 10.03.2016 17:03
Witaj m_m_h91 !
Jest parę dobrych zdań np.
Cytat:
Ty… ty kur­wia­rzu!


Cytat:
A może nawet w głębi sie­bie nie chciał do­ra­stać. Tak więc jak może co­kol­wiek osią­gnąć jako do­ro­sły, skoro nim nie jest, za­py­tał sie­bie po raz ko­lej­ny.


Historia sama w sobie jednak mnie nie wciągnęła. Brakowało mi w niej przekonania mnie, że jest czymś więcej niż tylko opowiadaniem o życiu jakiegoś tam mężczyzny.
Ale widzę że dopiero zaczynasz także powodzenia :)
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty