Możnaby powiedzieć, że koncert był jak każdy inny. Gorąco jak w piekle, wrzeszczące nastolatki, źle nastrojony mikrofon. Generalnie nie byłem zadowolony. Po pierwszym secie rozbolało mnie gardło i starałem się wybłagać managera o choćby malutką przerwę. Szczerze mówiąc, miałem już trochę dość a na domiar złego Łódź od rana była mokra, szara i brzydka. Powiedziałbym, że „jak zwykle”…
„Dokąd płynie miasto moich snów? Dokąd płynie niekochana Łódź?” No płynie, jak rwący potok, od wchodu słońca. Lubię to miasto. To w końcu tutaj się wychowałem i żyję 23 rok. Wrosłem w wilgotne, przemysłowe pejzaże. Łódź nauczyła mnie rozumieć sztukę. Ale wróćmy do koncertu…
O naszym występie było głośno od dobrych dwóch miesięcy, bo nareszcie „Coma zagra w swoim rodzinnym mieście!”. Tak, tak, super, fascynujące. Od kilku tygodni koncerty mnie wykańczały. Struny głosowe były jak płonąca stodoła błagająca o pogotowie przeciwpożarowe. Wydanie jakiegokolwiek tonu było dla mnie mordęgą. Ludziom i tak się podobało, ale podejrzewam, że zachwycaliby się nawet moim „lalalalalala…”. Wcale nie popadłem w samozachwyt, ale opinie, które czytam o sobie na różnych internetowych portalach nie brzmią „Roguc ma dobry, mocny głos i poczucie rytmu!” tylko raczej „Ojejusiu Piotrek Rogucki jest taki śliczny, przespałabym się z nim milion razy!”. No na litość boską! Ja tworzę muzykę, a nie pracuję w branży pornograficznej.
Uzgodniłem z zespołem, że zajmą tłum jakimś solo przez kwadrans, a ja trochę odetchnę. W ekspresowym tempie ulotniłem się do garderoby. Nie paliłem od rana, a dochodziła 19:00. Papieros i woda z cytryną i miodem brzmiały całkiem rozsądnie. Wyjąłem paczkę z tylnej kieszeni moich czarnych Levisów i odpaliłem zielonego L&M’a. Zaciągnąłem się lekko i poczułem jak gęsty obłok dymu wypełnia moje płuca, nikotyna zaczyna krążyć w krwioobiegu, dostarczając miliony szkodliwych substancji moim krwinkom. Oh tak, tego mi było trzeba… Podszedłem do małej lodówki, wyjąłem z niej butelkę wody, wcisnąłem resztkę cytryny, która leżała na stole i wmieszałem łyżeczkę wielokwiatowego miodu. Upiłem kilka sporych łyków, a stan mojego gardła szybko się poprawił. Dla pewności zanuciłem fragment „Spadam” i z dumą stwierdziłem, że wyszło całkiem dobrze. Zostało mi jeszcze jakieś osiem minut. Usiadłem przed lustrem, ogarnąłem mojego krótkiego irokeza, przetarłem twarz dłonią i poprawiłem wszystkie te „ustrojstwa” przy pasku do spodni. Zgasiłem fajkę, odchrząknąłem, po czym usłyszałem „Piotrek chodź już, teraz „Pierwsze wyjście z mroku””. Nie zdążyłem nawet odrobinę odpocząć, nie miałem ochoty na drugą część koncertu, ale zebrałem resztki sił i wszedłem na scenę. Natychmiastowy pisk tych młodych siks doprowadzał mnie do szału. Justin Bieber to nie ten koncert, sory.
„Przed świtem obudziłem się być żyć, wplątany w cudzą pościel, w cudze sny…”. Swoją drogą „Pierwsze wyjście…” to jeden z tych kawałków, z których jestem cholernie dumny. Zawsze na koncertach moją uwagę przyciągali ludzie przy barierkach. Spojrzałem na skaczący tłum i jedyną osobą, która najmocniej rzucała mi się w oczy była drobna dziewczyna. Od początku koncertu trzymała ręce w górze i trzepała głową jak otumaniona. „No tak, zapadła w Comę…” – pomyślałem, uśmiechając się delikatnie między wersami piosenki. Ta „bezimienna” wielbicielka wyglądała na jakieś 19 lat i miała w sobie coś, co zachęcało do zwracania wzroku w jej stronę. Podszedłem bliżej i złapałem kilka osób za rękę, JĄ też. Była niezmiernie zadowolona i podniecona. Nietrudno było zauważyć, że mała ma Comę w sercu. Na ułamek sekundy spojrzałem w jej oczy. To, co zobaczyłem poruszyło mnie niesamowicie. To był trans. Ona przeżywała każdy kawałek, śpiewała razem ze mną. Moje słowa nasycały jej duszę, doprowadzały na skraj rozkoszy, opanowywały serce i rozum. Była we mnie wpatrzona jak w obrazek. Każdemu życzę takiego Coma-orgazmu, jakiego doznawała ta dziewczyna pod sceną.
Zagraliśmy jeszcze „Ostrość na nieskończoność”, „0Rh+” i „Lśnienie”, a na bis „Sto tysięcy jednakowych miast”, o które publiczność dosłownie nas błagała. Jutro nie będę mógł mówić, znowu… Coraz częściej pytam sam siebie, czy przypadkiem nie narzuciłem sobie zbyt szybkiego tempa. Pięć koncertów w ciągu tygodnia i moje gardło nadawało się na złom.
Wybiła 20:40 i skończyliśmy ten głupi spektakl. Zamówiliśmy z chłopakami pizzę, a w międzyczasie rozdawaliśmy autografy. Na końcu długiej kolejki stała ta młoda kobieta w koszulce z „Hipertrofią” i w jasnej dżinsowej koszuli. Na swoich zachwycających nogach miała ciężkie oficerki z ćwiekami. To tylko kolejna zwariowana fanka, a jednak nie potrafiłem tak po prostu podpisać jej tej płyty i pójść dalej. Jakaś dziwna siła mówiła mi, że powinienem zamienić z nią kilka słów. Przecież nie zapytam, czy jej się podobało albo jaki nasz album lubi najbardziej. Ten dylemat stał się najgorszym koszmarem, który będzie dręczył moją duszę dopóki nie porozmawiam z „bezimienną”.
Po kilkudziesięciu autografach poprosiłem ochroniarza, żeby wprowadził tę dziewczynę do naszej garderoby i zaproponował jej coś do picia. Kiedy mnie mijała, żeby pchnąć drzwi i wejść tam, gdzie prosiłem, poczułem dziwne napięcie, coś jak prąd, przez który wewnętrznie eksplodowałem. Nie ogarniam samego siebie. Ona jest zwyczajną psychofanką, jak milion innych, które szaleją za moją muzyką. Jak mogłem zauważyć ją pośród ponad 200 osób pod sceną. Z całego koncertu to właśnie rozdawanie autografów było najbardziej nużące. Po trzech latach zostawiania swojego podpisu wszędzie nadal do tego nie przywykłem. Prawie usypiałem za biurkiem i jednogłośnie stwierdziliśmy, że już starczy tego marnowania tuszu, więc zostawiliśmy tę biedną kolejkę i czmychnęliśmy do garderoby. Pizza zdążyła już wystygnąć, ale nasze zmęczenie sięgnęło zenitu i szczerze mówiąc temperatura tego, co wkładałem do ust była mi mocno obojętna. „Bezimienna” już chyba odrobinę przysypiała, ale adrenalina trzymała ją jeszcze przy życiu. Kiedy zobaczyła nas wchodzących do „pomieszczenia chillout’u” niemalże podskoczyła na krześle, od razu się podniosła i uśmiechnęła tak szeroko, że określenie „od ucha do ucha” możnaby zastosować dosłownie.
- Spokojnie… - odparłem, lekko unosząc kąciki ust. – usiądź…
- To jakieś losowanie? Jestem szczęśliwym numerem, który wygrał spotkanie z zespołem? – jej słowa nabrały szybkości karabinu maszynowego.
Parsknąłem śmiechem.
- Nie rozumiem… - dodała speszona.
- Serio, wyluzuj. Powiedzmy, że jesteś tym „szczęśliwym numerem”, mhm… Nie zamierzam cię truć pigułkami ze słów. – czy ja właśnie zacytowałem swój własny tekst?
- „OSTROŚĆ NA NIESKOŃCZONOŚĆ!” – krzyknęła.
- Oddychaj, na litość boską. To nie jest „Jaka to melodia?”. Po prostu nie mam zamiaru zalewać cię oceanem zdań. Daj, podpiszę ci ten durny bilet, a potem… nie chciałabyś pójść z nami na kawę?
- Ale panie Piotrze… - zaczęła.
- Piotr, wystarczy Piotr. To jak będzie?
- Generalnie to nie przepadam za kawą, ale jeśli już dostąpiłam zaszczytu… - kontynuowała dość formalnie, co lekko mnie przerażało.
- Earl Grey? – swoją drogą, jak można nie lubić kawy, rany.
- Z chęcią panie Piotrze. – odpowiedziała ledwie słyszalnym szeptem.
- Denerwujesz się, a ja nie widzę powodu. Koncert się skończył, wróć do żywych, bo chyba nadal trzyma cię Coma. – uśmiechnąłem się ciepło.
- Trafna gra słów, jak zawsze zresztą. – to zdanie brzmiało już dużo pewniej.
- Ooo, budzimy się powoli. Podobał ci się występ? – cholera, zadałem jedno z pytań znajdujących się na liście „NIE ZADAWAĆ”
- Uważam, że to pytanie retoryczne. Skoro pan na mnie patrzył przez połowę koncertu, to chyba pan wie, nieprawdaż?
- Tak sobie pomyślałem… nie chciałabyś pójść ze mną gdzieś? Łódź jest ładna wieczorem, możemy się przejść.
- Jestem zszokowana i nadal nie dociera do mnie gdzie jestem i z kim, ale jeśli to nie sprawi problemu…
- To ja tu proszę. Odpowiedz po prostu tak czy nie. Jestem zmęczony i zapaliłbym, więc wolałbym szybko wyjść na dwór.
- Mój organizm też domaga się nikotyny. Możemy wyjść „ot tak”? Nie staranuje nas tłum?
- O to się akurat nie martw. Przecież nie mam zamiaru iść Piotrkowską i krzyczeć, że jestem wokalistą Comy. Myślałem o parku, ale to dość ryzykowne. Chodźmy w takim razie gdziekolwiek, gdzie jest cicho. Propozycje?
- Mnie nie pytaj, nie mam pojęcia. Nie eksploruję Łodzi w aż takim stopniu.
- Dobra, hmmm… więc dzisiaj poznasz mieszkanie Piotra Roguckiego, pasuje?
Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem te tajemnicze „świeczki” w jej oczach. Posłała mi spojrzenie pełne zdziwienia, czy raczej zaskoczenia, jakbym pytał co najmniej o wycieczkę na księżyc piechotą.
- Ale… co? Jak to? – wyszeptała zszokowana.
- Powiedziałbym „let’s seem the glory of this time”, ale wtedy drugi raz zacytowałbym samego siebie, a to trochę chore.
- Ja głupia, mała psychofanka mam postawić swoją marną stopę w domu takiego geniusza jakim jest Piotr Rogucki?
- Proszę cię, stop. Nie uważam się za geniusza. Idziemy?
- A mogę coś powiedzieć zanim ruszymy?
- Pewnie… Dajesz.
- Jesteś dla mnie większy od nieba, większy od świata, rozjaśniasz mój dzień, inspirujesz mnie do codziennych działań, twoja idealna muzyka pomogła mi przejść przez najgorsze chwile mojego życia, twoje piosenki podnosiły mnie z dołka i dzięki nim wzlatywałam do nieba. Dałeś mi siebie poprzez muzykę i za to dziękuję ci z całego serca. Piotrze, jesteś moim wszystkim…
Poszli, poszli dalej niż im się wydawało. Wzlecieli w górę, sięgając wszechświata i miłości, której nie doznali jeszcze nigdy. Miłość zwykłej, szarej fanki i Piotra Roguckiego, wokalisty wyciągniętego z utopijnego świata, jakim jest Coma-trans sięgnęła chmur. Marzenia naprawdę się spełniają. Chociaż… czy „bezimienna” (jak zwykł nazywać ją Piotr nawet po poznaniu jej imienia) śniła o tak bliskim spotkaniu? Czy coś takiego w ogóle istniało w zakamarkach jej wyobraźni? Może było gdzieś w głębi małego serduszka wiernej wielbicielki, która teraz stała się całym światem dla swojego muzycznego ideału…
Warto wierzyć…