Zmierzchało. Mrok gęstniał. Ostatni promień słońca dawno już opuścił ramy okna, sądzącego zapewne, iż jest jego stwórcą i rodzicielem. Obejmujące je zasłony stanęły na straży mego odpoczynku, zadowolone, że wreszcie mogą okazać swoją przydatność. Objęty miękkością fotela, w zamyśleniu trwałem wpatrzony w otoczenie. Kontury sprzętów ulegały powolnemu zatarciu, a przestrzeń pokoju nabierała cech realności, materializując się i coraz szczelniej otulając ustawione w niej meble. Jej półprzezroczysta, ciemno skrząca materia gęstniała, przybierając odcień głębokiej umbry, przetykanej plamami ociężałego indygo, które złączone i lekko przetarte odcieniem sinej poświaty, sprawiały wrażenie kompletnej palety barw, tworzących obraz zbudzonej do życia ciemności. Liczne rozbłyski matowej żółci, zmieniały stopniowo charakter, jaśniejąc i jednocząc w wydłużonych pałeczkowatych formach lub kulistych ziarnach rzucanych przez niewidzialnego siewcę, w środku ciemniejszych, otoczonych lśniącymi obrzeżami. Zjednoczenie to było jednak tak nietrwałe, tak ulotne, że wzrok nie był w stanie przyjrzeć się dokładniej tym efemerydom, choć kilka z nich zdołało przetrwać dłuższą nieco chwilę, budząc niejasne uczucie, iż to nie one podlegają obserwacji, lecz same są obserwatorami moich spojrzeń, podległych płynnym ruchom tańczących w nowo narodzonej przestrzeni, oczom mroku. Całość sprawiała wrażenie świadomej istoty, istniejącej niezależnie od otoczenia, która z rozmysłem pochłaniała moje ciało, nie szkodząc mu zresztą w niczym, choć jego obecność czy nieobecność nie miała żadnego znaczenia, jakbym był tylko kolejnym sprzętem w nieco zagraconym pokoju, bądź składową częścią mroczniejącej wciąż rzeczywistości, żółtą kroplą laserunku w tonacji późnego Rembrandta.
Zapaliłem stojącą lampę. Przestrzeń zniknęła. Meble, wiszące na ścianach obrazy i pozostałe przedmioty, majestatycznie trwały w pełnym szacunku milczeniu, całą swoją powagą wpajając przekonanie, że były tu zawsze, a nie będąc przecież obdarzone życiem, nigdy samodzielnie nie wykonały najmniejszego ruchu. Nawet niewielki, prostokątny stolik na kółkach, który niegdyś stłukł grube szkło pokrywające jego blat, za co oczywiście zrzucił winę na mnie, w poczuciu solidarności udawał, że nie zdarzyło mu się jeszcze nigdy zmienić miejsca i nie ma najmniejszego pojęcia, do czego mogą służyć okrągłe elementy, w niewiadomym celu wieńczące jego cztery nogi. Tylko drzwi, którymi pokój korzystając z półmroku i zasłony zmaterializowanej przestrzeni lekko się wachlował, nie zdążyły zatrzymać w porę swoich skrzydeł i wzrok zarejestrował ich zamierający ruch, który zresztą leniwy umysł natychmiast wytłumaczył przeciągiem. Żyrandol wiszący pod sufitem, samotny, opuszczony przez balet much śpiących teraz w różnych kątach, z wyrzutem spoglądał na mnie z góry, gdyż nie skorzystałem z pięciu jego żarówek, zadowalając jedną u konkurencji. Dywan, wyrwany z drzemki, przykurzoną miękkością zapraszał do dwumetrowego spaceru. Ociężała wersalka uprzejmie oferowała swe sfatygowane wiekiem ciało. Krzesła spały, przytulone do opiekuńczego stołu. Telefon wyglądał na zmartwionego. Było cicho i zwyczajnie.
Stanowcze, choć nienatarczywe pukanie do drzwi stanowiło coś, co absolutnie nie mogło się wydarzyć, gdyż pogrążone za nimi w drzemce dwa duże psy, z ich całkowitym brakiem tolerancji i zrozumienia wobec wszystkiego co żyje, z wyjątkiem gospodarzy czyli członków swojego stada, były tego gwarancją. Lecz się wydarzyło.
Pukanie zabrzmiało raz jeszcze, ponownie zakłócając prawa logiki i zmuszając mnie do opuszczenia przytulnego fotela. Lekko zaniepokojony wstałem i podszedłem do drzwi, nasłuchując, lecz trwała tylko niezmącona niczym cisza, zawieszona na mojej niepewności, jakby leżące za nimi psiska, ktoś wyprowadził na spacer do innego świata. Pozostawało jedynie je otworzyć, burząc ostatnią linię obrony przed Nieznanym.
Stał bez ruchu, niższy ode mnie, siwa, zwężona ku dołowi broda, białe, ale gęste, lekko ufryzowane włosy zachodzące na czoło, kolorem harmonizowały z długą, powłóczystą szatą spiętą czymś na ramieniu, którą machinalnie obdarzyłem mianem chitonu. Błyszczące, ciemne oczy, osadzone w okrągłej, zatroskanej i pooranej bruzdami twarzy, swym blaskiem przypominały lśnienia zmaterializowanych punktów przestrzeni.
- Mogę. – Raczej stwierdzenie niż pytanie.
Bez słowa odsunąłem się, robiąc przejście i wyglądając na korytarz. Wtulone w siebie psy, leżące na czerwonym, kraciastym kocu, nawet nie drgnęły. Uświadomiwszy sobie ostatecznie całkowity brak zainteresowania oraz wsparcia z ich strony, co oczywiście przekraczało granice jakichkolwiek reguł rządzących znaną rzeczywistością, zamknąłem starannie drzwi i skupiłem na przybyszu. Znów stał nieruchomo, w skupieniu taksując wzrokiem półki z książkami. Milczenie podkreślające niezwykłość sytuacji przeciągało się dłuższą chwilę, w końcu spojrzał w moją stronę.
- Widziałem już kilka takich zbiorów, większych nawet, ale ciągle mnie fascynują, to wygodna forma przechowywania słów. – Mówił niskim, spokojnym głosem, w języku którego nie znałem, ale w niewytłumaczalny sposób rozumiałem, jak również fakt, że była to greka koine. – Widzę, że masz sporo moich, od niedawna potrafię czytać wasze litery.
Jak mam się do niego zwracać? - Przemknęło mi przez myśl, z jednoczesnym uświadomieniem kim jest, co wydało się nie tyle oczywiste, ile nie budzące nadmiernego zdziwienia. - Skoro mówi do mnie „ty”, to chyba tak samo, pewnie taką formę mieli.
- Proszę. – Wskazałem fotel, na wszelki wypadek jeszcze bezosobowo. Usiedliśmy. Patrzył wciąż na książki.
- Chyba nie muszę dokonywać autoprezentacji – odezwał się w końcu – mylą mnie czasem z moim uczniem.
- Nie – potwierdziłem.
- Miło, że poznajesz, lepiej się czuję.
- To dla mnie zaszczyt. – Slogan, ale jakoś musiałem odpowiedzieć stosownie do okoliczności i nie okazać przy tym braku kultury, postanawiając równocześnie unikać pytań dążących do wyjaśnienia jego przybycia, urągającego zasadom logiki i wszelkim prawom natury.
- Wciąż nie mogę przywyknąć do waszych ciasnych pomieszczeń – zauważył z lekkim uśmiechem.
No cóż, należało podjąć rozmowę, niezależnie od tego czy był halucynacją, snem czy też należał, w niepojęty co prawda sposób, do świata realnego. Ciekawość, obowiązki gospodarza i konieczność dostosowania do sytuacji, bezwzględnie za tym przemawiały.
- Rozumiem, ale pomieszczenia to przestrzeń, a dziś stworzenie ich i utrzymanie wiele kosztuje, no i klimat tutaj mamy chłodny taki, zimą ogrzewać trzeba. U was jest cieplej.
- Tak, przestrzeń to skomplikowana istota – stwierdził enigmatycznie. Wstał, podszedł do okna, uchylając zwisające zasłony.
- Widzę wiele domów i wiele drzew, dużych, rosły długo. Jak one się uchowały? Nie ścięliście ich na opał?
- Ogrzewamy czym innym. Jakby to wyjaśnić...
- Nie trzeba. – Zasłony opadły z ulgą, on usiadł ponownie. – Wiem, że wielu rzeczy nie rozumiem, tak jak wy nie rozumiecie wielu z moich czasów. Tyle stuleci minęło, czemuż tu się dziwić. Przybyłem aby coś wyjaśnić, coś ważnego, najważniejszego, zapomnieliście o tym, zgubiliście drogę, przypomnieć sobie nie potraficie. Napisałem o tym kiedyś, dawno tak, masz to tutaj, widzę, ale nie wszystko pojąłeś.
- Pisałeś przecież, że spraw najważniejszych nigdy żadna twoja rozprawa nie będzie dotyczyć, bo nie da się ująć tego w żadnych słowach.
- Tak, tak, wiem, pisałem o tym, do przyjaciół Diona, zamordowali go w Syrakuzach, tak, pamiętam... ta nieszczęsna Sycylia budziła moją troskę, wojna domowa jest straszna, no i ci barbarzyńcy, cóż, przyznaję, myślałem też o swoim wzorcu państwa, w końcu... ech, nieważne.
- Wiemy o tym. - Usiłowałem dociec do czego zmierza.
- Aha... – Potarł czoło. - Słyszałem, że podobno Kartagina upadła, nie ma jej już?
- Nie.
- To dobrze, bardzo dobrze. – Wyraźnie się ucieszył. - A ten Dionizjos... zostawmy, tyle lat minęło. Miałem trochę nie o tym. Bo jednak zdążyłem słowami ująć to, co za najważniejsze uważałem i jako że wiele razy czytałeś ten mój dialog, wiele myślałeś o nim, chcę ci coś powiedzieć, a właściwie dopowiedzieć, bo większość w nim jest już zawarta, tylko odczytać po tysiącleciach minionych trudno być może, znaczenie i zrozumienie słów ulega zmianom, a i my dalecy tak od siebie jesteśmy, obcy prawie, jakbyśmy istotami tej samej rasy nie byli.
- Przesada. – Nie wiedziałem, czy zaprzeczanie wynikało bardziej z przekonania czy grzeczności.
- Jest w tym pewien paradoks – ciągnął dalej – bo rozróżnienie, tak samo jak każde inne, nie istnieje realnie, aczkolwiek wydawać tak by się mogło. To tylko nasze złudzenia, nic niemówiące nazwy do rojeń i snów przyczepione, a to co jest prawdą, obdarzone rzeczywistością, istnieje poza nimi.
- Idee?
- Nie, nie, choć one również są nierozpoznawalne, ale przynajmniej nazwać je można. Jest coś, co nie ma nazwy, a i wiedzy o nim nikt posiadać nie może, czego dostrzec, ani o czym mówić, ani nawet mniemać nie można, co w żadnym czasie nie uczestnicząc, nigdy nie powstało ani nie istnieje, bo pojęcia te, z tego świata są zrodzone i w nim źródło mają. Ale ono również nigdy nie ginie i wszędzie jest obecnym, w każdej, najbardziej znikomej części wszystkiego co nas otacza, jest i nie jest.
- Jedno? - Zacząłem wreszcie kojarzyć.
- Właśnie. – Uśmiechnął się. - Nie tylko ja o tym mówiłem, w innych krainach też ongiś je znali, wiedzieli, dawno tak, choć inaczej określali, imieniem swego Theosa niekiedy, ale też nadaremno, mało kto zrozumieć chciał i potrafił.
- Bo istniejąc i nie istniejąc, przekraczało ono ramy naszego bytu i nie będąc w nim zanurzone powstawało i ginęło, nie powstawało i nie ginęło?
- Tak, dobrze to rozumiesz, jak również pewnie i to, że jeśli go nie ma, oznacza, że nie ma niczego. - Patrzył na mnie przenikliwie, oczy nabrały żółtego blasku, jednocząc z otoczeniem i stając się jednymi z wirujących ziaren otaczającej nas przestrzeni, chwilowo przywróconej życiu. - Wszystko co widzimy, czujemy, o czym myślimy i rozmawiamy, wydaje się i nie wydaje.
- To kwestia naszych myśli, świadomości? Jedno jest świadomością? - Lekki dreszcz wzbudzony tym określeniem znaczącej i brzemiennej w skutki prawdy, powinien wstrząsnąć moim, czy też nie moim ciałem. Ale nie wstrząsnął.
- Każdy element tego świata jest myślą utworzony, jest tylko jej przedmiotem. Idee też. Rozum jest przyczyną wszystkiego i wszystko porządkuje według swego zamysłu, swego ograniczonego zamysłu. A to, co powstaje, powstaje ze swoich przeciwieństw, więc skoro istnieję, powstałem z nieistnienia. A tym wszystkim i poza tym wszystkim jest Jedno. - Wyprostował się, głos nabrał mocy, gdy wygłaszał te jakże potężne, w swoim mniemaniu, słowa. - Możesz to nazwać jak chcesz, niech będzie świadomość, to dobre określenie, choć oczywiście fałszywe, tak jak każde inne. Nie można nazwać tego co istnieje i nie istnieje, umykając logice, o czym mój ukochany uczeń zapomniał. - Nagła nuta smutku zagrała teraz w jego głosie. Przygasł, opuścił głowę na piersi, wpatrując się w przytłumione barwy dywanu, być może podobnego do tego, który kiedyś zdobił jego nieistniejący od tysiącleci dom, w przeszłość, w pamięć, wbrew woli podsuwającą obrazy dawno minione, bolesne. Lampa przygasła nagle, stężało powietrze. Zza drzwi doszedł szmer kręcącego się psa.
- Widzisz – ciągnął – prawda nie może być przekazana słowami, musi zostać przeżyta, oddzielnie przez każdego, a pismo przypomina tylko duszy pełnej mądrości to, co kiedyś, w inną formę odziana, znała, lecz zapomniała.
Przytaknąłem, dostosowując wyraz twarzy do powagi chwili. Nie chciałem wprawić staruszka w zakłopotanie, a tym bardziej sprawić mu przykrość, ale przecież wiedziałem o tym wszystkim i to nie tylko z jego dialogów. I nagle wydał mi się jakiś mały, prawie godny pożałowania, on, w znacznym stopniu twórca całej filozofii i norm kształtujących nasze pojmowanie, ikona myśli ludzkiej, a tak niewiele mający dziś do powiedzenia.
- Czy mogę cię czymś poczęstować? – Nie bardzo wiedziałem jak to sformułować, aby wypadło właściwie. Odczułem gwałtowną chęć wykonania jakiejś konkretnej czynności, równoważącej te górnolotne i prawdziwe zresztą, ale nienaturalnie dziś brzmiące słowa i jakoś tak nieprzystające do współczesnego świata, a pewnie ukryć też swoje zażenowanie, które nieproszone i niezrozumiałe pojawiło się znikąd.
- Jeśli masz wodę, bez wina, albo sok z owoców, to chętnie.
Przyniosłem pomarańczowy w prostokątnym kartonie, spojrzał ze zdziwieniem, ale nie skomentował. Nalałem do szklanek z uszkami. Ujął je delikatnie, jakby w obawie, że odpadnie.
- Dziękuję. – Zajrzał do wnętrza częściowo opróżnionego naczynia. – Inne pomarańcze dziś macie, ale dobre, dobre. - To była uprzejmość; zauważalnie był zdegustowany smakiem; nie tylko słowa uległy daleko idącym metamorfozom i nie tylko one nie dawały się łatwo, a może nawet wcale, rozpoznać. - Skoro Jedno, będąc przywiązane do rzeczy każdej istnieje i nie istnieje, jest i nie jest postrzegane, to i rzecz owa, takaż sama być musi. Każda z tych rzeczy, czyli cały świat.
Zastanowiło mnie, co on rozumie pod pojęciem świata, jaką jest jego wiedza astronomiczna i na ile koreluje z naszymi wyobrażeniami o tamtej epoce, gdyż obecnie była ona jakimś kryterium postrzegania wielkości otaczającego nas Kosmosu. Jak daleko może sięgać zbieżność światopoglądów ludzi, których dzielą ponad dwa tysiąclecia, czy na pewno rozmawiają o tym samym? W jakim stopniu ich mowa jest odbiciem zbliżonych pojęć i obrazów i czy obrazy te są na pewno jednakowe? Być może nie czytał w moich myślach, ale następne słowa nie były tego potwierdzeniem.
- A jego wielkość każdy z nas sam ustali, sam określi i dopasuje doń siebie. W moich czasach była ona na pewno różna niż dziś, ale to bez znaczenia, liczy się tylko Jedno, a ile wyobrazimy sobie materii i jak ją ułożymy w swoich myślach, jakie kształty, jaką formę i wielkość nadamy, rzutując później w przestrzeń, w Kosmos... cóż... każda epoka dokona tego inaczej, używając własnych pojęć, które uzna za najdoskonalsze i ostateczne. A w następnej zbledną one i opadną, jak zeschłe liście.
Na korytarzu dały się słyszeć stłumione prychnięcia, wsparte gardłowym pomrukiem. Wstałem. W uchylonych drzwiach ukazał się pochylony, czarny łeb, zakończony niespokojnie nawąchującym nosem i zwieńczony postawionymi na sztorc uszami, według którego wreszcie coś było nie w porządku. Ślepia patrzyły złowrogo. - Spokój, leżeć. - Miejsce łba zajął puszysty ogon i po kilku gniewnych warknięciach, nastała względna cisza. Wróciłem do swego gościa. W zamyśleniu obracał szklankę w pomarszczonych, starczych dłoniach.
- Jeśli coś jest złem, to człowiek mądry naprawdę odwrócić to potrafi, przenicować jakby wewnętrzną stronę misy na zewnętrzną i rzecz ta nie tylko wyda się dobrą, ale takową się stanie. I to jest mądrość. Działanie i tworzenie. Umiejętność zmiany rzeczywistości wedle swej woli. Tego nie potraficie, zapomnieliście, czytać znaki tylko jako litery umiecie i jeszcze jesteście z tego dumni. - Niespodziewanie zaśmiał się nieprzyjemnie, mój obraz wielkiego filozofa nie mieścił w sobie tego śmiechu. – A przecież już bóg Ammon tłumaczył, że z liter nic jasnego wyjść nie może, one tylko przypominają człowiekowi co wiedział wcześniej. I istnieje inna mowa i inna wiedza, siostra tej tutaj, która więcej znacznie potrafi.
Tym mnie zaskoczył, choć czytałem o tym kiedyś, nie znalazłem jednak odpowiedzi, uświadamiając sobie nagle, powracającą istotę kluczowego pytania: jakim sposobem tutaj przybył, on, nieżyjący przecież od dwudziestu kilku wieków, jak możemy rozmawiać? I znów jakby czytał w moich myślach.
- Dzięki takiej wiedzy jestem tutaj, bo być chciałem, to wystarczyło, tylko tyle. Zgodność tego co wydarzyć się może i naszych pragnień, właściwych, silnych pragnień, jest istotą, ideą mądrości, odsłaniającą Jedno. A główną rolą słów nie jest przedstawianie rzeczywistości, lecz jej kształtowanie, tworzenie. Prawdziwa natura języka jest magiczna, lecz wy odrzuciliście tę wiedzę. I albo bijecie czołem przed materią, albo zatrudniacie różne bóstwa i na nie zwalacie troskę o świat i siebie. Wygodnie, lecz dzięki temu wciąż jesteście dziećmi, zabawkami tylko, o których pisałem niegdyś, dawno tak. Ty i twoi pobratymcy nic o tym nie wiecie i nie będziecie wiedzieć, jak długo pozostaniecie przywiązani do liter, słów, zdań i swego niby myślenia, opartego na waszym własnym wyobrażeniu prawdy, wyrosłym z ugruntowanych, fałszywych schematów żałośnie płaskiej, dwuwymiarowej pseudo wiedzy, pociesznie i całkiem błędnie uważanej za mądrość. Eskato Bebeloi.
I nagle poczułem, że za jego myślą, za spisanymi dialogami stoi inna moc i potęga, taka, której nie tylko określić i nazwać nie potrafiłem dotąd, ale nawet dostrzec, że istnieje. I dzięki niej, jego pisma przetrwały tysiąclecia i przetrwają następne, bo w nich ona drzemie ukryta, czekając na epokę, w której będzie mogła rozbłysnąć. A czasem otwiera niektóre ze swych mnogich oczu, sprawdzając, czy ten czas już nie nadszedł. I nie jest najważniejszym to, co zapisał on przed wiekami w swych dziełach, lecz to, co dziś odczytać potrafimy. I pojąłem, że odczytać potrafimy niewiele, bardzo niewiele, ślizgając się po powierzchni, dopasowując znaczenie słów do własnego, jakże niepełnego i dziecinnego wręcz pojmowania tego, co uważamy za sens i treść przekazu, za rzeczywistość, nieporadnie układając ze stworzonych przez siebie wyobrażeń czy iluzji przestrzeń naszych czynów, dokonań, myśli, którą chcemy wypełnić oraz zastąpić To, co najważniejsze i jedynie prawdziwe, nie dostrzegając, że stworzona przez nas ułuda otacza nas i obejmuje, tuląc w kołysce swego snu.
Czas jakiś siedziałem nieruchomo. Bez wątpienia dostrzegł przemianę, która we mnie nastąpiła, pokiwał siwą głową i uścisnął ramię. W oczach zajaśniał krótki błysk radości. Obaj wiedzieliśmy, że dalsze wyjaśnienia są już zbędne. Wstał lekko tak jakoś i podszedł do drzwi, za którymi nie było teraz żadnych oznak życia.
- Wiem, ta wizyta wydaje ci się dziwna i jeśli nawet nie teraz, to w przyszłości za sen ją możesz uznać, pisałem kiedyś też i o tym, spornym jest czy we śnie przebywamy w tej chwili czy też może na jawie, świadectwo pewne trudno przedstawić, wiem o tym i przekonywać nie będę.
- Dziękuję Mistrzu – wyrwało mi się.
Podniósł rękę, jakby chciał zaprotestować, ale zrezygnował, uznawszy zapewne, że nie ma to znaczenia. Otworzyłem, psy spały, dysząc miarowo. Nie zdziwiłem się. Wiedziałem też, że nie powinienem go odprowadzać. Zszedł na parter wąskimi, trzeszczącymi schodami, z dołu dobiegł odgłos zamykanych drzwi wyjściowych. Potem zapadła cisza, kołysana oddechem śpiących spokojnie zwierząt.
Wróciłem do pokoju. Zrozumienie, iż kwestia realności tego spotkania, oparta tylko na wpojonych i bezzasadnych nawykach, nie powinna i nie będzie zaprzątać moich myśli, przyszło natychmiast, a wraz z nim bezruch, nagłe poczucie pustki i osamotnienia, tak jakby zabrał ze sobą fragment czegoś ważnego, najważniejszego. Zwrócony w stronę okna czułem, jak blask Księżyca usiłuje sforsować barierę nieustępliwych zasłon, a lekki wiatr głaszcze powierzchnie szyb i nie mogąc ich przeniknąć, podejmuje przerwaną wędrówkę. Odsunąłem zwisający bezwładnie ciemno-rdzawy materiał. Poświata nawiedziła wnętrze, zmieniając nieco jego wyraz i wdając się w konflikt ze światłem stojącej lampy. Brzęczenie zbudzonej muchy ucichło na mojej znieruchomiałej dłoni, zamienione na przemierzające ją lekkie łaskotanie i po krótkiej chwili zapadło w nicość; ciszę przerywało tylko dobiegające z korytarza podwójne pochrapywanie. Otaczająca mnie przestrzeń ożyła, wskrzeszając połyskliwe żółte ziarna swoich oczu, tańczące w nieznanym rytmie na jej ciemnym tle, rozciągającym się teraz daleko poza niepotrzebne już ściany. Odwzajemniłem ich spojrzenia. Zniknęły.
Należało wszystko przemyśleć, uporządkować, wpleść jakoś w swoją rzeczywistość i na nowo sformować nadwyrężony porządek świata. Zgasiłem lampę. Pokój, opuszczony przez widma przestrzeni, emanował teraz milczeniem, mrokiem i obcością, wieczorny spacer wydał się więc dobrym pomysłem. Nie chcąc niepokoić psów, ani czynić nadmiernego hałasu burzącego spokój otoczenia, wyszedłem przez zamknięte okno.
Aleksander Litto Strumieński
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt