Urodziłam się bardzo zwyczajnie, w szpitalu, bez niespodziewanych atrakcji i ponoć szybko. Mama, co prawda, napomykała kiedyś, że zepsułam jej andrzejki, ale jakoś mi się nie wydaje, żeby tak ochoczo pomknęła na imprezę (przepraszam! Wtedy to się nazywało "prywatka") będąc w zaawansowanej ciąży. Chyba od zawsze byłam nieznośnie chuda i mizerna, ale opieram ten wniosek tylko na dedukcji, bo nie mam z okresu niemowlęctwa ani jednego zdjęcia. Może i dobrze. Pierwszą fotografią mojego oblicza jest zdjęcie zrobione podczas chrzcin kuzynki. Siedzę sobie cichutko przy stole, obok jakieś dzieciaki beztrosko zajadają się lodami, a ja patrzę naburmuszona raz w jedną, raz w drugą stronę (bo zapomniałam wspomnieć, że pierwsza fotografia mojego oblicza to jednak dwa zdjęcia). Pamięć wyczynia czasem dziwne rzeczy. Nie ruszyłam wtedy tych lodów, a do dzisiaj tego żałuję, bo wiem - tylko niby skąd? - że były fantastyczne.
Chodziłam do maciupkiej szkółki, mieszczącej się w organistówce. Droga mojej edukacji była długa i zawiła, ale akurat nie ta, która prowadziła od przedszkola do klasy pierwszej. Wystarczyło tylko obejść dookoła budynek i siup! było się już na miejscu.
Z nauką nigdy nie miałam specjalnych problemów, ale zanim otrzymałam zaszczytne miano kujona i mola książkowego, musiałam przejść przez żmudny proces przyswajania alfabetu. "Saa... sa... sa... sanki!" Nie pamiętam czy wiedziałam co to są te sasanki, ale pamiętam dobrze, że rozłożyły mnie wtedy na łopatki.
Kiedy już uporałam się z alfabetem, poszło właściwie z górki. Mama puszyła się jak paw i opowiadała wszystkim jaką to ma zdolną córeczkę (biedna, nie wiedziała jeszcze co ją czeka!), a ja przynosiłam do domu kolejne świadectwa z czerwonym paskiem, nagrody i wyróżnienia. Kiedy w trzeciej klasie zmieniła nam się polonistka, nowa pani na dzień dobry powiedziała mi, że poprzedniczka napomknęła jej coś w stylu: "Na nią trzeba uważać, bo ona pisze wiersze!" Zupełnie jakbym miała jakąś straszną chorobę zakaźną.
Sportowiec ze mnie był żaden, ale zaprzyjaźniłam się wielce z panem od wf-u, bo ubzdurało mu się nagle, że zabierze się za pomoc uzdolnionym artystycznie dzieciom. Stworzył specjalną świetlicę, do której ponoć należałam (tyle, że mnie tam ani razu nie widzieli) i gorliwie poszukiwał dla mnie konkursów. Oczywiście świetlica powstała nie tylko dla mnie, byli tam też miłośnicy składania modeli samolotów czy statków, wielbiciele szachów i puzzli... Sama śmietanka, rzekłabym. Pamiętam pewną zabawną historię, kiedy to mój pan wuefista znalazł wreszcie konkurs, zmusił mnie do wyplucia z siebie kilku wierszy (bo jakoś wcześniej obiecywałam i obiecywałam, a efektów nie było), wysłał je pewnej mądrej kobiecie do oceny, a ta odpisała coś w stylu "Nędznie, słabiutko, to i tamto wyrzucić, usunąć, zamienić. Nie masz dziecinko specjalnie szans, ale spróbuj swoich sił, co ci szkodzi." Śmialiśmy się z tego potem, kiedy pisałam tej pani dedykację na pierwszej stronie almanachu. Słaba i nędzna dziecinka była jednym z pięciu laureatów ogólnopolskiego konkursu TPD. Przekonałam się wtedy, że nie trzeba się poddawać tylko dlatego, że ktoś postawił na mnie krzyżyk.
Już wtedy kroił się ze mnie niezły charakterek. O, do dzisiaj pamiętam jak bardzo się zeźliłam na panią polonistkę, kiedy oddała mi mój zbiorek dziecięcych wierszyków, zapisany w zeszycie w krateczkę. Pobazgrała mi w nim, pokreśliła, dopisała przecinki, poprawiła co jej się wydawało nie tak jak trzeba. O, co to to nie, paniusiu! To, że chciała mi dać celujący z polskiego, nie uprawniało jej w niczym do poprawiania moich poetyckich wizji i rodzącego się w bólach geniuszu! To był chyba mój pierwszy niekontrolowany wkurw, który zaowocował chęcią buntu i nienawiścią do przecinków i kropek. Za ten gwałt na mojej próżności, samozachwycie i próbie okiełznania poetyckiego temperamentu mściłam się potem bezlitośnie, pisząc prowokacyjne wiersze wypełnione warczącą interpunkcją. Owa interpunkcja sprawiała wrażenie, że patrzy na czytelnika i syczy: "Co, kurwa, masz jakiś problem?" Potem jakoś ją okiełznałam, ale dalej rządzi się ustalonymi przez siebie samą prawami pt: "I co mi zrobicie? I co mi zrobicie?" Swoją drogą zeszycik w krateczkę zaginął gdzieś w czasoprzestrzeni i straciłam już wszelką nadzieję na jego odzyskanie.
Czasy podstawówki minęły i 14-letnia dziewuszka ruszyła na podbój wielkiego miasta. Jako że żyła wcześniej z dala od zgiełku i problemów, big city wprawiło ją w popłoch tak, że już w pierwszym dniu szkoły nie mogła trafić z powrotem do internatu. Ale miała mapkę, więc po nitce do kłębka jakoś doczłapała. Do dziś nie mogę pojąć jakim cudem, będąc w posiadaniu olbrzymiej wałówki z domu i dosyć na te czasy sporej sumki kieszonkowego, zdołałam wydać wszystkie pieniądze i wrócić pod rodzinną strzechę biedna i głodna. Prawie dziesięć lat zajęła mi nauka oszczędzania i niech mi teraz ktoś powie, że nie da się wyżyć za dwadzieścia złotych na tydzień, to szyderczo wyśmieję!
Liceum otworzyło przede mną swe podwoje, ale prędko dało mi porządnego kopniaka w rzyć i uświadomiło dobitnie, że szkoła podstawowa się skończyła i tu trzeba... o zgrozo! się uczyć! Długo nie mogłam sobie tego przyswoić. Przez te parę lat miałam kilka buntowniczych fochów i dąsów na kolejne przedmioty, za które to fochy i dąsy przychodziło mi potem drogo płacić. Wolałam inne przyjemności niż zdobywanie piątek. Ach, te przemykanie po korytarzu i zerkanie zza winkla! Ach, to kilkuletnie śledztwo i żądza informacji! Ach, te nerwowe chichoty i dziewczęce fantazje! Bogu ducha winny chłopiec nawet nie przypuszczał, że moje świdrujące oczka znajdą go wszędzie, jestem coraz bliżej, bo poznaję kolejne osoby i przekraczam kolejne kręgi wtajemniczenia... Piękna historia, szkoda tylko, że bez happy endu. Ta platoniczna miłość uratowała mnie przed paroma głupstwami, bo miast zawzięcie romansować i zdobywać nowych chłoptasiów, żeby móc mówić "Chodziłam już z dziesięcioma!" wolałam siedzieć z maślanymi oczami i uśmiechać się sama do siebie. Niestety zaraz po wyfrunięciu mojego lubego ze szkoły rzuciłam się w objęcia największej pierdoły, jaka chodziła po ziemi. Nie pytajcie dlaczego, bo nie wiem. Za to pierdoła zaserwowała mi nieświadomie ponad rok wyrachowanego feminizmu, bo po tym pożal się Boże związku przez długi czas wychodziłam z założenia, że facet to produkt wybrakowany i najlepiej wszystkich zagazować. Daliby mi wtedy samego Keanu, rzuciłabym mu się do gardła. Przeszło. Dziś zgodzę się z tym, że mężczyźni czasem się przydają. Umiem już sama wykręcić żarówkę, ale dalej boję się prądu (wspomnienia z dzieciństwa... "Uwierz mi, nic ci się nie stanie! Włóż gwoździka do kontaktu!"). No i jestem beznadziejna w otwieraniu słoików.
Zapomniałabym o moim przejściu na Ciemną Stronę! Miałam natenczas siedemnaście lat, to znaczy dokładnie zbliżały się moje siedemnaste urodziny. Widziałam już wcześniej na ulicy dziwacznie ubrane długowłose istoty, ale nie wiedziałam kto zacz. Po wielkim wrażeniu wywołanym przez "Matrixa" (mmm... Keanu...) natychmiast nabyłam w posiadanie kasetę - tak, było wtedy coś takiego - z muzyką filmową, bo byłam ciekawa co to takiego ten gotyk. Dziś lekko mnie dziwi fakt, że ktoś gotykiem nazwał piosenki Marylin Mansona, Prodigy czy Roba Zombie, ale ze znawcą kłócić się nie będę. W każdym razie mój kontakt z metalowym światkiem był coraz bliżej. Nadchodził czas andrzejek, pamiętnej imprezy porodowej mojej mamy. Koleżanki "szatanice" zaproponowały, że zaspokoją moją ciekawość i zabiorą mnie na andrzejkową rockotekę. I poszłam. Pamiętam jak dziś - wchodzę na salę, a tam tłumy, ciemno, ciasno, na scenie jakiś spocony i łysy spaślak wydziera się do mikrofonu. Pomyślałam sobie wtedy: "O Boże, jestem w piekle! Czeka mnie cała noc piekła!" Takie z grubsza były moje wrażenia z koncertu Proletariatu, pierwszej "diabelskiej" imprezy w moim życiu. Reszta jakoś rozmyła się w mgle, a może raczej w dymie wypuszczanym spod sceny. A, był jeszcze tajemniczy młodzieniec, który rzucał w moją stronę równie tajemnicze spojrzenia. Nie mam pojęcia czy wyrażały zachwyt czy raczej chęć spuszczeniu mi łomotu w toalecie. Nie wiem, może po prostu nie lubił, kiedy ktoś miał tę samą koszulkę co on.
W każdym razie potem spodobało mi się "mroczne" życie i przez kolejne kilka lat (a nawet łapię się na tym do tej pory) selekcjonowałam mężczyzn na długowłosych i nieciekawych. Ale, jako że człowiek mądrzeje z wiekiem, dziś wiem, że nie wszystko złoto co się świeci i nie wszystko fajne co metal. Domownicy z czasem pogodzili się z tym, że raczej nie ujrzą mnie w różowej sukience i butach na obcasie, pastele to stanowczo nie moje kolory, a zamiast wrzasków i dźwięków piekielnych nie usłyszą nagle dobywających się z głośników skocznych pieśni czy najnowszego utworu Dody. Kiedyś czcigodny wujaszek wszedł do pokoju akurat w momencie, kiedy zaczynała się jedna z moich piosenek, przez chwilę uważnie słuchał, a potem wypalił: "Co się zepsuło?" Na dzień dzisiejszy już nie ubieram się jak matrona cmentarna, ale dalej preferuję glany, postrzępione dżinsy i zdecydowaną większość garderoby mam w kolorze czarnym. Nie wyrosłam z tego jak zagniewane nastolatki, które przeszły przez etap "mhrooku, ciemności i buntu, bo trza się buntować", a potem wróciły na dobrą drogę i spoważniały. Zamiłowanie do "klimatów" zostało mi już chyba na dobre, ale niestety czas częstych imprez i pociągania z kartonika na Błoniach tudzież w innych krzakach podwawelowych odszedł w niepamięć, bo wyżej wymieniony czas zaczął się złośliwie kurczyć i maleć. I wciąż się kurczy i maleje. Nie wejdzie się już nigdy do tej samej wody...
Szkołę zakończyłam jako mroczna i pewna siebie persona. Czas wygrywania konkursów poetyckich przeminął wraz z hucznie obchodzoną osiemnastką (na której udało mi się zaliczyć koncert O.N.A, zanim Skawiński doszedł do wniosku, że na śpiewaniu o randewu zarobi więcej niż na chrapliwych wrzaskach Agnieszki), bo zrobiłam się wyraźnie za stara na TPD. Bez impresario od wf-u to już nie było to samo...
Mimo, że powinnam dawno pojąć, że nauka ważną rzeczą jest, dopiero na rozmowie kwalifikacyjnej na rosjoznawstwo dowiedziałam się, że do tej rozmowy miałam się przygotować. A to się zdziwiłam! Dziwiłam się potem cały rok, kiedy drałowałam na zajęcia z psychologii stosowanej, na które się zapisałam, żeby mimo wszystko edukację kontynuować. Wracałam późną nocą przez ciemny las, bo zajęcia były w trybie zaocznym i trwały do wieczora. Mój biedny brat wychodził po mnie, żeby żadna bestia po drodze nie zeżarła mu siostry, tak że do dziś jestem mu dozgonnie wdzięczna za poświęcenie. A bestyj po drodze mijało się sporo, bo ogrodzeń szczelnych i wysokich było wtedy jak na lekarstwo i łaziły te psie pokraki po szosie jak panowie i władcy. Dzisiaj bardzo popieram polskie budownictwo - najpierw ogrodzenie, a potem ewentualnie wychodek dla robotników. Dom na samym końcu.
Po studium nadszedł czas szkoły policealnej, bo a. pan na rozmowie mnie oszukał ("Czy interesuje się pani polityką?", "Nie", "No to proszę w takim razie opisać mi sytuację polityczną w Rosji". Był kompletnie nieczuły na mój niemy wyrzut w oczach. Nigdy nie ufajcie egzaminatorom!), b. miałam dość łażenia ciemną nocą i szukałam internatu, c. a może by tak jakiś zawód zdobyć? Trafiła się całkiem sympatyczna szkółka, a przy niej jeszcze sympatyczniejszy internat - widział ktoś czynsz za 35 złotych? - i mogłam sobie w końcu beztrosko studiować, uczyć się i pracować. Łączenie tylu rzeczy nie wyszło mi na dobre, bo nie miałam czasu na życie prywatne ani w ogóle na cokolwiek, prędko wyczerpały mi się bateryjki i doszłam do wniosku, że skoro jeszcze nie przymieram głodem, nie muszę się tak męczyć. Zrezygnowałam z pracy, a z czasem przyłożyłam się bardziej do studiów (bo nie samym rosjoznawstwem człowiek żyje, filologia też nie jest zła), traktując szkołę po macoszemu. A nie powinnam, bo przecież tyle jej zawdzięczam! Przez dwa tygodnie praktyk nauczyłam się genialnie podcinać róże, bo przez cały czas owych praktyk nic tylko je podcinałam, podcinałam, podcinałam... A potem wpadłam do domu w odwiedziny i pierwsze co zrobiłam, to podcięłam wszystkie róże w ogródku. Babcia przycupnęła obok i szepnęła cichutko: "Czy aby nie za bardzo?" Ale nie miałam litości! Ochędożyłam je i zmasakrowałam tak, że niektórym kikutki ledwo wystawały z ziemi. Ale odwdzięczyły mi się za to, bo pięknie wyrosły.
Co prawda obrona pracy była Wielką Improwizacją (chm... jak to się zabezpiecza urządzenia wodne na zimę? Trzeba je porozkręcać?) i do tej pory nie wiem czy różanecznik to róża, rododendron czy może jednak coś innego, ale samą szkołę miło wspominam. No i technik architektury krajobrazu brzmi niegłupio. A nie mówię już nawet o mojej miłości do koparek! Nie nauczyłam się, co prawda, ile ziemi trzeba nabrać łyżką, żeby powstała taka a taka wyrwa i mógł tam wejść taki a taki kawałek asfaltu, ale mogę rozłożyć sobie krzesełko przy dowolnych robotach drogowych i podziwiać, wzdychać, przymykać oczka z rozanieloną miną...
I oto dziś jestem. Taka a nie inna, magister in spe, technik, specjalista, grafoman, wierszokleta, istotka złośliwa i zadziorna, czasem kłótliwa i wredna (ach, te ostre pazurki!), czasem rozmarzona i sentymentalna. Z kompleksem starej panny - po choćby krótkim pobycie w rodzinnej miejscowości ("A ty wiesz, że Jolka w zeszłą sobotę wyszła za mąż?"). Z ćwierćwieczem na karku. Stan jak u Bridget Jones:
Mąż - brak.
Dzieci - nie w tym życiu.
Ślub - chm... Nic mi na ten temat nie wiadomo.
Facet - no niby jest... Miesięcy kilkanaście.
Bilans - mimo wszystko powiedziałabym, że na plus.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
KenG · dnia 11.11.2008 10:13 · Czytań: 1155 · Średnia ocena: 4,4 · Komentarzy: 29
Inne artykuły tego autora: