Pożegnanie z Jugosławią - wyrrostek
Proza » Obyczajowe » Pożegnanie z Jugosławią
A A A
Pożegnanie z Jugosławią


Życie biegło według naszego specyficznego rytmu. Podobne dni, tygodnie, miesiące zdarzały się innym, ale nie nam. O spokoju, odrobinie normalności, namiastce stabilności mogłem jedynie pomarzyć. Z ironią myślałem, że regularnie to tylko oddawałem poranny stolec.
Dzieci rosły, doroślały. Magdalenka przestawała się moczyć; metoda rannego rysowania chmurek albo słoneczka, w zależności od stanu pieluszki, dawała rezultaty. Daniel przyzwyczaił się do przedszkola. Rozrabiał z kumplami w grupie starszaków. Nakryto go nawet, z koleżanką pod stołem, na zabawie w doktora. Tłumaczył się potem, że to ona chciała.
Również w Bellindzie rytm pracy, wydawałoby się tak strasznie monotonnej, dostosowywano do nieustannie zmieniających się zamówień, gustów i mody. Wbrew pozorom pakowanie rajstop wymagało ciągłej koncentracji. Zmiana nie podobna była do zmiany a maszyna do maszyny. Puszczały nieraz nerwy.

Minęło lato, jesień, kończyła się mroźna, śnieżna zima. Na szarej trawie porytej plątaniną nornic korytarzy, pozostała pokaźna kałuża, marznąca przez parę kolejnych nocy; ślad po olbrzymim bałwanie, zaglądającym aż do kuchennego okna.
W tym czasie, w innym oknie, oknie na świat, czyli TV, pokazywano rozwalany Mur Berliński, zmasakrowane zwłoki Nicolae Ceausescu, wybory Václava Havla, wypuszczenie Nelsona Mandeli.
Czyżby chińskie złorzeczenie: „Obyś żył w ciekawych czasach!” traciło sens?

Zaplanowany od dawna wyjazd na Wielkanoc do Nysy wyzwalał bardzo emocjonalne uczucia. Dziesięć lat czekaliśmy, aby móc oficjalnie odwiedzić ojczyznę. Te dziesięć długich lat zmieniło nas i nasz kraj. Byliśmy inni i Polska była inną.

Na przejściu granicznym Kudowa-Słone wopista powitał nas niespodziewanie uprzejmie. Niemniej deklaracje celne należało, jak za dawnych czasów, skrupulatnie wypełniać. Przy tej formalności priorytet stanowiła pozycja dotycząca ilości wwożonych pieniędzy.

„Im gorzej tym lepiej!” – Dawne hasło opozycji jeszcze nie dawało rezultatów. Tego „lepiej” nigdzie nie dostrzegałem. Oczywiście wolność wypowiedzi czy swoboda handlu, wszystkim, czym się dało, w każdym możliwym miejscu, wytwarzała pewną specyficzną atmosferę. Ubóstwo jednak, rzucające się na każdym kroku, dominowało w całokształcie spostrzeganej rzeczywistości.
Z Solidarności pozostały tylko transparenty!

Wszędzie rozpoznawano naszą odrębność. Nie chodziło tu o bogactwo, czy jakiś nadzwyczajny ubiór, choć z pewnością ciuchy odgrywały pewną rolę. Odmienność polegała głównie na naszym spokoju.
Przestaliśmy kombinować. Obowiązujące nas logiczne normy w pracy, domu czy na ulicy, przyzwyczaiły do prostoty i bezpośredniości.
Z jednej strony nam zazdroszczono z drugiej uważano za strasznych naiwniaków.
Uwagi, rady, spostrzeżenia musieliśmy zachować dla siebie. Nie mieliśmy prawa wypowiadać się ani na tematy polityczne, ani tym bardziej gospodarcze. Należeliśmy do tych, którzy uciekli z kraju, nie nam więc było osądzać i oceniać.
„Wy siedzicie sobie jak u Pana Boga za piecem a my cierpimy!” – Powszechnie dało się słyszeć lub odczuć tego typu lub zbliżone zarzuty. Rodzina powstrzymywała się od podobnych sformułowań, zachowywała takt, ale podział na my i wy istniał.

Do Nysy przyjechała również Krysia z Zygmuntem i dziewczynkami. Świąteczny stół uginał się od różnorodnych dań i przysmaków. Wielkanocny nastrój, zmieszany z zapachem mazurków, dochodził z każdego kąta rodzinnego domu. Tylko pochmurna pogoda i chłód odrobinę przygasił radość dzieci przy szukaniu czekoladowych jajek rozrzuconych w ogrodzie.
Podobne uroczystości odbyły się w Ligocie. Zosia z Stefanem urządziła powtórkę świąt na własnym terenie. Nie mogli przyjechać do Nysy goszcząc u siebie również rodzinę z Niemiec.

Wszystko w czasie świąt, począwszy od święconego jajka po paschę, przebiegało w tradycyjnej atmosferze. Chcieliśmy bardzo przeżyć Wielkanoc, taką jak przed laty. Staraliśmy się a jednak to już nie było możliwe. Gwałtownie postępujące Nowe bezkompromisowo niszczyło Stare, z którego całość, „złe i dobre”, znalazło się w jednym koszu na śmieci. Nasze beztroskie zachowanie przypominało grę, w której każdy chciał wziąć udział.
Wydawało mi się, że na ulicach Śląska samochody z rejestracją o czarnych numerach na białym tle, oznaczonych dużym „D,” stanowiły zdecydowaną większość. Iluż było takich jak my szukających ciepła i swojskiej atmosfery a w rzece, do której próbowaliśmy wejść ponownie, choć woda zmieniła bieg a dna nie dało się dostrzec.


Planując letnie wakacje ze smutkiem stwierdziłem, że po raz ostatni wypadną one w czerwcu.
Daniel miał pójść do pierwszej klasy, co oznaczało, że będzie musiał w tym ulubionym urlopowym miesiącu, aż jeszcze do ostatnich dni lipca, siedzieć w szkolnej ławce. Oczekiwało więc nas ostatnie lato bez ekstremalnych upałów, zatłoczonych plaż, tłumu turystów.
Spośród krajów wytypowanych do urlopu, kolejność ustalaliśmy zawsze w pierwszych dniach stycznia, nareszcie przyszła kolej na Grecję.
Moją ciekawość i potrzebę zobaczenia kraju „ojców naszej kultury” (pomijam szkolne wiadomości z historii czy geografii oraz późniejszą ogólnie dostępną wiedzę) zawdzięczam Janowi Parandowskiemu. Rozbudził we mnie nie tylko ciekawości, ale wyzwolił potrzebę dotknięcia starożytności, wyzwolił tęsknotę szybowania w obłokach mitów aż na szczyt boskiego Olimpu.

Załatwianie wiz nie przedstawiało żadnych problemów; znałem już kolejność ceremonii biurokratycznej w konsulatach, dojazd do nich i możliwości parkingowe stolicy Bawarii.
Gdy ostatecznie zadowolony z załatwienia wszystkich formalności opuszczałem Monachium (działo to się 17 maja o godzinie 10,45 – data upamiętniona w protokole) doszło do stłuczki. Stojąc przed czerwonymi światłami poczułem uderzenie.
Zdenerwowana brunetka nie chciała przyznać się do winy. Dziwny zbieg okoliczności; widziałem ją w jugosłowiańskim konsulacie, nawet uśmiechnęła się do mnie.
Jej nerwowe gesty nabierały rozmachu, chciała jechać dalej uważając, że nic się nie stało. Pokazałem wygięty hak. Jego naprawę przeprowadzoną w własnym zakresie, po przyjeździe z Portugalii, szlag trafił.
Jugosłowianka tłumaczyła się pośpiechem. Zaczęła jednak w formie atrakcyjnej, używając przy tym pełnej gamy kobiecych wdzięków, proponować jednoznaczne załatwienie sprawy. Trudno powiedzieć, że nie miałem ochoty; krucze włosy, proporcjonalne zaokrąglenia, południowy dojrzały temperament. Nie wiem co zdecydowało: nieśmiałość, obawa czy może uczciwość. Poprosiłem jednak o pisemne przyznanie się spowodowania wypadku. W odpowiedzi usłyszałem, że w takim razie ona załatwi to z policją. I załatwiła!
Gliniarze z drogówki po spisaniu naszych danych stwierdzili, że w zasadzie nic się nie stało; szkoda jest znikoma. Rozpoczęli natomiast szczegółowe lustrowanie mojego samochodu. Byłem spokojny jak nigdy, ewidentność zdarzenia nie mogła budzić jakichkolwiek wątpliwości. Zatrzymali papiery auta i prawo jazdy, po czym poprosili o dodatkowy dowód tożsamości. Podałem paszport no i wtedy się zaczęło!

- Ile ma pan lat?
- Widzi pan przecież; 48!
- Tak? To coś się nie zgadza.
- Wszystko się zgadza i nie ja spowodowałem wypadek!
- To niech pan tu popatrzy!

Na moim prawie jazdy przy roku urodzenia widniała cyfra 1962. Dokument otrzymałem w Wydziale Komunikacji po oddaniu polskiego, zaraz po przyjeździe do Niemiec. Nie sprawdzałem go nigdy dokładnie; imię i nazwisko się zgadzało.
Aby było weselej nie zgadzał się jeszcze adres zamieszkania. Powiedziano mi w urzędzie po naszej przeprowadzce, że to nie jest konieczne.

- Proszę tutaj poczekać. Musimy to wyjaśnić, bo mimo wszystko na 28 lat pan nie wygląda.

Gliniarze odeszli do radiowozu, Jugosłowianka z uśmiechem rozczarowania, zabarwionym ironią wsiadła do swojego golfa i odjechała, a ja smętnie patrząc za nią i na hak, myślałem o dziwnych kolejach losu jakimi rządzi przypadek.
Po piętnastu minutach mogłem ruszyć do domu zapewniając, że niezwłocznie dokonam aktualizacji prawa jazdy.
No cóż, nic dodać nić ująć. Jak mówi mądrość narodu; „Gdzie dają – brać, gdzie biją – uciekać!”.
A naprawę haka, uzasadniając ją nadmierną korozją, załatwiłem i tak w ramach gwarancji w warsztacie Fiata u Herr Kurz’a.

Zgodnie z planem, 1 czerwca, w doskonałych nastrojach, wyruszyliśmy w stronę półwyspu Bałkańskiego.
Wyznaczona przez ADAC trasa, biegła najprostszą drogą przez Austrię, Jugosławię aż do Koryntu.
Z trasy tej zjechałem za Zagrzebiem kierując się w stronę adriatyckiego wybrzeża.
Nie zdawałem sobie sprawy z sytuacji politycznej kraju tak bardzo liczącego się w czasach Josip Broz Tito. Kraj ten przed ponad ćwierćwieczem wywarł na mnie fantastyczne wrażenie; kroczył własną drogą biorąc z obydwu zwalczających się systemów to, co najlepsze.
Myśmy zazdrościli Jugosławii niezależności i otwarcia na zachód, Zachód zaś cieszył się ze swoich tam wpływów. Jednak od śmierci Josipa Broz Tito minęło 10 lat i sytuacja zmieniła się diametralnie. Po upadku komunizmu na Wschodzie, Zachód patrzył teraz na Jugosławię niechętnie. To patrzenie nie miało jednak charakteru biernego, o czym oczywiście opinia publiczna nie wiedziała. Mówiło się natomiast o tendencjach narodowo-wolnościowych, o jakichś rozróbach na Zjeździe Komunistów Jugosławii, próbach stworzenia Konfederacji i wyborach w Słowenii i Chorwacji.
Kto mógłby jednak przypuszczać, że należałem do grona ostatnich turystów oglądających Jugosławię w całości. Nie wiedziałem, że ten tak piękny kraj zostanie zamieniony w piekło dramatycznej wojny i nie spodziewałem się, że sprowokowana nienawiść potrafi wyzwolić taki ogrom bestialstwa, doprowadzając do tragicznej w skutkach zewnętrznej interwencji. Ale to miało dopiero nastąpić.

W czasie przejazdu, dało się zauważyć narastające napięcie, ogarniające wszystkich ludzi.
Na granicy, w czasie wymiany marek, zdenerwowało mnie niesympatyczne i nonszalanckie zachowanie kasjera. Wkurzyłem się dodatkowo, gdy otrzymałem stare i nowe dinary, razem wymieszane. Nie mogłem się doliczyć. Interwencja nie dawała skutków. Po małej awanturze inna urzędniczka, znająca niemiecki, wytłumaczyła o co chodzi i dla jasności, stare dinary wymieniła na nowe.
W sklepach, recepcjach campingów czy na stacjach paliw nie mogłem narzekać na nadmiar życzliwości. Brano nas za Niemców. Wolałem w tej sytuacji, przy załatwianiu wszystkich spraw, posługiwać się polskim wymieszanym z rosyjskim.
W pewnych sytuacjach dochodziło do przejawów wyraźnej agresji.
Jechałem dość wąskim odcinkiem drogi. Z przodu wolno poruszał się mały traktor ciągnący furę wypełnioną gromadą tubylców. Jeden z mężczyzn zdecydowanym ruchem rąk dawał znać abym ich nie wyprzedzał. Posłusznie toczyłem się z tyłu w żółwim tempie. Po pewnym czasie stwierdziłem jednak brak podstaw do ciągłego wleczenia się, włączyłem kierunkowskaz i zacząłem wyprzedzać. Ruchy dyrygującego na furze faceta stały się jeszcze bardziej zdecydowane. Gdy zorientował się, że lekceważę jego rozkazy zaczął wściekle krzyczeć. Widziałem jego zaciśnięte pięści i złowrogi grymas twarzy. Gdyby dorwał mnie w swoje ręce, wakacje z pewnością nie miałyby dalszego ciągu.

Te mało sympatyczne odczucia i przygody nie miały istotnego wpływu na nasz wakacyjny nastrój. Nie analizowałem ich wówczas skoncentrowany na przeżywaniu tego, co najlepsze, najładniejsze.
Z trasy wiodącej bezpośrednio do Grecji zboczyłem z dwóch powodów. Po pierwsze chciałem jechać wybrzeżem, a po drugie postanowiłem zobaczyć słynne Jeziora Plitwickie. Wszystkie przewodniki zaliczają je do najwspanialszej atrakcji w Jugosławii. Od dawna tłumy turystów zachwycają się tym cudem natury.
W czasie pierwszych wypraw z rodzicami nad Adriatyk jakoś nie było czasu, a może ochoty tam dotrzeć (mama zawsze nie cierpiała spacerów). Tym razem nie mogłem przepuścić takiej okazji.
Cały dzień poświęciliśmy na zwiedzanie. Wśród gęstych lasów na przestrzeni około 7 kilometrów ciągnie się bajeczny szlak. Koloryt szesnastu jezior, usytuowanych kaskadowo, zachwyca paletą barw. Woda spadająca z jednego do drugiego tworzy pełne fantazji wodospady. W jednym miejscu spadają łagodnie, rozdzielając się na dziesiątki poplątanych warkoczyków. Gdzie indziej z hukiem lecą w przepaść, tracąc swój kształt i energię między skałami.
Alina prowadzi za rączkę Magdalenkę i Daniela. Dzieciaki komicznie drepcząc starają się trafić nóżkami na poprzeczne deski kładek i mostków. Ja jak zwykle, chcąc wszystko udokumentować, obwieszony sprzętem fotograficzno-filmowym, cykam, kręcę, doganiam towarzystwo. Zaaferowany pięknem i pragnąc je utrwalić, walczę z czasem.
Po długim spacerze z postojami płyniemy stateczkiem po spokojnych wodach największego jeziorka. Następuje załamanie pogody. Parne, rozgrzane powietrze wyparte zostaje przez deszcz. Robi się chłodno. Po dobiciu do brzegu znowu zaczęło świecić słońce. Nowoczesnym pociągiem samochodowym, ciągniętym nowiusieńkim, terenowym mercedesem, delektując się zapachem drzew i łąk, wracamy w końcu do początkowego punktu trasy. Na pobliskim campingu, po kolacji i położeniu dzieci spać, siedzimy przy polskiej wódce, po której przeżycia, pełnego wrażeń dnia, stają się jeszcze intensywniejsze. W nocy budzi nas niesamowity deszcz; leje do rana. Wcześnie ruszamy w pośpiechu uciekając od niepogody.

Przed Zadarem z niecierpliwością oczekiwałem na Most Maslenica. Po latach chciałem powtórzyć serię zdjęć imponującej konstrukcji. Spotkało mnie jednak rozczarowanie. Most znajdował się w remoncie czy też przebudowie. Wąski pas jezdni, zabudowany z obydwu stron jakimiś rusztowaniami nie pozwalał zobaczyć czegokolwiek. O zatrzymaniu się przed, czy też po przejeździe, również nie było mowy.
Mostu nie zobaczyłem i nie zobaczę go już chyba nigdy. W nadchodzącej wojnie, jako strategiczny punkt, zostanie uszkodzony.

Przejeżdżałem piękną drogą biegnącą wybrzeżem przez Szybenik, Split do Dubrownika. Alina oczarowana została dziewiczym widokiem poszarpanej linii lądu. Kolor szmaragdowej tafli morza, rozlanego wśród licznych wysp, półwyspów, zatok, dostosowywał się do białych obłoków i zieleni zboczy gór. Otaczał nas spokój, cisza; po szosie poruszały się pojedyncze pojazdy.
Wiedziałem wcześniej, że Obala w Splicie została już zamknięta dla ruchu samochodowego. Chciałem mimo to podjechać jak najbliżej. Miałem ochotę napić się, jak przed laty na nabrzeżu, szklankę czerwonego wina. Dojechałem tylko do portu a tam każdy kawałek wolnego asfaltu okupowały stłoczone pojazdy. Nie spodziewałem się zresztą czegoś innego. Stanąłem w rezultacie na jezdni, blokując wyjazd zaparkowanym po prawej stronie autom.
Delikatny wiaterek nie był w stanie zmniejszyć upału. Wpatrywałem się w daleką promenadę, szukałem śladów z przed lat. Daniel dostał krwotoku z nosa, leżał więc na tylnym siedzeniu. Korony palm wyglądały tak wytłamszone. Chyba ostra zima tak je zniszczyła. Nie, to już nie to co kiedyś. Może dawniej było weselej? A może wraz ze mną świat się postarzał i spoważniał? Z pewnością spoważniał, ale też strasznie przyspieszył; wszyscy gonili, gubili przy tym resztki spokoju, opanowania. Unosiła mnie ta sama fala, a marzenie o czasach „siedzenia w cieniu gruszy” blokował łańcuch rozbieganych dni. Przyświecało hasło: byle do przodu!
Mój nos na szczęście się nie postarzał i wciągał, jak dawniej z zadowoleniem, typowy zapach portowej wody.
Na zakończenie kupiłem wszystkim lody i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Do Dubrownika nie próbowałem nawet wjeżdżać. Dopiero na wzgórzu za miastem zatrzymałem auto; przerwa na parę zdjęć i dalej na południe. Nie ujechałem jednak daleko; upalny dzień pełen wrażeń zmusił nas do szukania campingu. Pierwszy okazał się za drogi, ponad 40 marek. W recepcji, ku naszemu zaskoczeniu, lojalnie poinformowano nas o innym, skromniejszym. Okazał się faktycznie bardzo zwyczajny; wyglądał jak niestrzeżone pole namiotowe. Do spędzenia nocy nam to wystarczało – przyczepę pozostawiłem nawet zaczepioną na haku. Rano okazało się, że nie ma właściciela a pilnujący machną ręką, gdy chciałem zapłacić.

Tego dnia, pobudzony lawiną wspomnień, chciałem znaleźć w Herceg Novi, nad Zatoką Kotorską, prywatną plażę pewnego partyzanta, który przed ćwierćwieczem częstował nas ciepłą rakiją. Niestety nie znalazłem ani plaży, ani domu, ani winnicy na której o zmierzchu Krysia z Teresą kradły winogrona.
Takie niepowodzenia są przykre. Jakieś miejsce wydaje ci się wspaniałe, spędzasz w nim niezapomniane chwile, przeżycia nie tracą świeżości w trakcie mijających lat, a gdy dochodzi do ponownego zetknięcia, widzisz obraz zmieniony, mniej atrakcyjny, albo w ogóle go nie odnajdujesz. Mój ojciec bał się tego, długo nie rozumiałem, dlaczego nie chce odwiedzić Lwowa.

Niedługo po okrążeniu Zatoki Kotorskiej dosyć marną drogą (krótka narada i rezygnacja z promowej przeprawy), wjechałem w góry. Żegnało nas w dole, rozkołysane słonecznymi promieniami, Jadransko More. Znikała, rozmywana falami rozgrzanego powietrza, sylwetka Świętego Stefana.
Chciałem jechać jak najbliżej albańskiej granicy. Przekraczałem groblą jezioro należące do dwóch krajów. Za górami, około 100 km w linii prostej, leżała Tirana. Nie mogłem tamtędy przejeżdżać. „Czasowo nie ma możliwości wjazdu samochodom osobowym wiozącym turystów”– tak brzmiała informacja na mapie ADAC przy każdym przejściu granicznym.
Za Titogradem ponownie wspomnienia; rzeka Morača, kanion Platije. Szukałem małego postoju na którym nasza dzielna warszawa pozostawiła ślady spracowanych opon. Przez ułamek sekundy widziałem je i Krysię, świadomą już swoich kobiecych kształtów, wymownie paradującą w obcisłych szortach.
Zachód słońca w Ivanogradzie zmusza mas do szukania noclegu. Camping przy wysokim hotelu, nad rzeką, w której górskim nurcie znikały ostatnie promienie dnia, zajmują sami zagraniczni turyści. Zielona trawa, chłód wieczoru, szum wody; facet z brudnym opatrunkiem na palcu, wyglądający na zbira, którego nie chciałoby się spotkać po zmroku, zażądał oddania paszportów. Nie przedstawił się tylko w agresywnym geście wyciągał rękę. Gdy odmówiłem zaczął straszyć milicją. Na moje pytanie: „Gdzie jest recepcja?”, wskazał palcem na siebie. Poszedłem do hotelu słysząc za plecami groźby, oszczerstwa i w końcu przekleństwa.
„Panienka zza okienka” nie miała zamiaru stanąć po mojej stronie. Powinienem po prosto oddać paszporty temu zbirowi i już! Co miałem zrobić; przekonywać, że facet mi się nie podoba i nie mam do niego zaufania?
Powiedziałem, że zaraz przyniosę dokumenty i dopiero gdy zobaczyli polskie, konsularne paszporty napięcie minęło i nawet usatysfakcjonowano mnie pewnym rodzajem przeprosin.
Następnego dnia chciałem już tylko, jak najszybciej, dojechać do granicy. Opuszczałem piękny kraj, kraj wspaniałych pomników przyrody, zalanych południowym słońcem, pełen zabytków i nowoczesnej architektury. W tym kraju jednak nastrój ludzi, narastające napięcie, stworzyło atmosferę niepokoju, atmosferę daleką, nie tylko od urlopowych oczekiwań, ale od ogólnie przyjętych międzyludzkich stosunków.

Na Półwyspie Chalcydyckim (wolę oryginalną nazwę: Halkidiki) wybraliśmy środkowy palec. Przy wjeździe na Kasandrę pobierano opłatę, natomiast na Athos (Republika Mnichów) w ogóle, już od stuleci, nie można wjechać.
Przytulna zatoczka, w pobliżu portowego miasteczka Korúdi, wąska kamienista plaża. Na campingu Dionizos panował sielski spokój. Po wyczerpującym przejeździe przez Jugosławię wchłanialiśmy go całą duszą, nie mówiąc już o ciele. Upał łagodziły drzewa i lekki wiaterek buszujący w liściach. Oprócz nas tylko sympatyczna para Niemców korzystała z tej oazy równowagi. Wiosną przemierzyli na rowerach cały półwysep i szykowali się do powrotu.
Plażę, do której dochodziło się wąską alejką, okupowało tylko paru urlopowiczów. Przeźroczysta woda, brak fal; dzieci w plastikowych rękawkach szalały niczym nie skrępowane. Po kolejnym dniu wypoczynku spokój zaczął mnie nudzić. Wynająłem łódkę i z całą gromadką, zabierając kanapki i coś do picia, powiosłowałem na wyspę. Oczekiwał nas wspaniały dzień; morze lekko kołysało, wiaterek pomagający płynąć, chłodził rozgrzaną skórę. Na wyspie, olbrzymim kamieniu - szorstkim monolicie, promienie słońca tworzyły rażący ekran. Po godzinie Alina musiała osłonić nogi ręcznikiem. Między postawionymi pionowo wiosłami a łódką zawiesiłem matę-słomiankę. W jej cieniu zasnęła Magdalenka. Słońce coraz mocniej prażyło. Kryształowa wodza tylko chwilowo ochładzała. Pomimo tego czuliśmy się wyśmienicie; wokół delikatne uderzenia fal, na niebie szybujące mewy, spokój.
Późnym popołudniem mieliśmy już dosyć smażenia się jak skwarki na patelni. Odbiłem od brzegu. Po paru minutach wiosłowania poczułem uderzenie wiatru. Spokojna tafla zatoki pomarszczyła się. Fale zaatakowały burtę. Pomimo użycia całej siły, łódka stała w miejscu. Kołysanie przestało być przyjemnością. Strach, którego pokazać nie mogłem Alinie, ani tym bardziej dzieciom, paraliżował. Rozkazałem wszystkim usiąść na dnie, jak najniżej - prawie się położyć.
Musiało być coś dramatycznego w moim głosie, bo nikt nie protestował. Łódka również ustąpiła, mogłem już nią manewrować.
Widziałem jak od brzegu odbiła motorówka. Pruła w naszym kierunku.

- Potrzebujesz pomocy? Może podholować?
- Nie! Dam sobie radę!

Ratownik i właściciel wypożyczalni łódek chwilę jeszcze obserwowali moje zmagania, po czym odpłynęli. Dodało mi to otuchy. Innymi słowy sytuacja nie była tak ekstremalnie niebezpieczna jak mi się wydawało. W innym wypadku udzieliliby przecież pomocy.
Im bliżej brzegu tym łatwiej i szybciej płynąłem. Po wyjściu na ląd nie mogłem opanować drżenia rąk. To nie było tylko zmęczenie.

Wiosną, podczas tradycyjnego spotkania polonijnego nad Amerem, doszło do wypadku. Jego dramatyzm, zlekceważony w tamtej sytuacji, pozostawił ślad, wyraźniejszy niż się spodziewać mogłem.
Po ceremonii grillowania, w której uczestniczyło kilkanaście osób, trwała ożywiona dyskusja. Spożywanie kiełbasek stanowiło oczywiście pretekst; towarzyskie spotkania w pierwszej kolejności podtrzymywały narodową tradycję: mniej jadła więcej napoju. W trakcie ogólnej debaty o „Wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocą” usłyszałem paniczne wołanie: Daniel tonie!
Magda, znajoma Kiwińskich, krzycząc rozpaczliwie, usiłowała pokonać nurt rwącej wody. Bez chwili namysłu skoczyłem na główkę. Nurkując zobaczyłem mojego syna szarpanego dzikim prądem górskiej rzeki i w jednej chwili potworny strach zamienił się w szaloną radość; wiedziałem, że go uratuję.
Większość towarzystwa, dopiero jak wynosiłem dziecko z wody, zorientowała się w sytuacji. Nikt nie przypuszczał, że w tym miejscu powstał taki niebezpieczny dół.
Daniel w gromadce małych dzieci bawił się przy brzegu, na dużym głazie. Tylko Magda, pilnująca swojej małej córeczki, widziała jak wpadał do wody. I tak na prawdę to nie ja, tylko ona uratowała życie mojemu synowi. Żywię za to dozgonną wdzięczność i chciałbym, aby o tym wiedziała, choć mimo wszystko wielkości tego uczucia nie da się wyrazić nawet najwspanialszymi słowami.

Siedzieliśmy na kamieniach; Alina popijała jakiś wspaniały koktajl przyrządzony przez plażowego barmana. Wpatrując się w figlujące promienie zachodzącego słonica, wśród fal spokojnego już morza, nie wiedziałem czy mój strach był zwyczajną reakcją, czy może przesadzałem na skutek jeszcze świeżych przeżyć znad rzeki.
Skojarzyłem sobie zaistniałą sytuację z kompleksem rodziców dotyczącym mojej osoby w okresie młodości. Przez pewien czas znajdowałem się pod jego wpływem. Musiałem strzec się wody!

Znany w Dolinie Kłodzkiej wróżbita, mający jak to się mówiło dodatkowy zmysł, choć z innymi różnie było, pacjent ojca, wywierał pokaźny wpływ na moich rodziców. Jeździli do niego, przy każdej niejasnej sytuacji życiowej. Coś w rodzaju Pyti z Delf na miarę regionu. Babcia Ola również, przed laty, dowiadywała się u tej Pyti imieniem Filipek, o losy swojego męża zaginionego w czasie wojny. Wierzyła potem w to, co usłyszała. Wiarygodność potwierdzona została widzeniem jasnowidza; zobaczył bliznę na głowie mojego dziadka, o której istnieniu tylko babcia wiedziała.
Jednego razu, po powrocie właśnie od Filipka, rodzice przeprowadzili ze mną poważną rozmowę. Miałem strzec się wody. Dotyczyło to głównie kąpieli w rzekach, jeziorach basenach, gliniankach itp. (Filipek prawdopodobnie nie widział nigdy morza). Sceptycznie podchodziłem do tych ograniczeń, ale jakaś tam niepewność drążyła moją świadomość przez wiele lat. To było coś podobnego jak chodzenie w jednym pantoflu: W dzieciństwie matka nas „dydaktycznie” straszyła: „Będziesz biegał w jednym bucie to ktoś z rodziny jutro umrze!” - i jako mały brzdąc dbałem o to aby nikomu z najbliższych nic złego się nie przytrafiło.

W dniu, w którym sympatyczna para rowerzystów podarowała nam na pożegnanie, ze względu na ograniczone możliwości bagażu, płyn do mycia naczyń, na campingu zjawili się inni Niemcy. Do dyspozycji mieli cały, olbrzymi teren a wybrali nasze sąsiedztwo. Ustawili swoją przyczepę tak blisko jakbyśmy tworzyli rodzinę. Strefa prywatności została zburzona.
Pragnęliśmy przeżyć jeszcze parę dni w objęciach Dionizosa, ale ani przenoszenie obozu pod inne drzewo, ani zaglądanie do garnków natrętnym sąsiadom, nie wchodziło w rachubę. Rano ruszyliśmy w stronę Aten.

Najpierw dokoła objechałem, zatrzymując się wielokrotnie, palec-półwysep Sithonię. Następnie przed Salonikami obejrzeliśmy lotnisko, robiąc niesamowitą frajdę Danielowi; z otwartą buzią, pełen zachwytu, obserwował olbrzymie maszyny przelatujące tuż nad jego głową. Nie trwało to jednak długo; drażnił go huk silników.

Przy Olimpie, zjechałem z drogi na jakiś duży plac. Było upalnie, szczyt ginął w chmurach. Czułem się zwyczajnie; boskość miejsca nie robiła na mnie wrażenia. Nawet w pewnym sensie to mnie denerwowało. Oczekiwałem mocniejszego przeżycia a wszystko dookoła prozaicznie pachniało codziennością jak nasz jedzony obiad.


30 km przed Atenami spotykamy camping. Uprzedzano mnie nie ryzykować szukania noclegu w zatłoczonym centrum. Między starymi drzewami, mając dużo wolnego miejsca przy manewrowaniu, ustawiłem przyczepę. Zacisznie i stosunkowo tanie miejsce całkowicie zaspokajało nasze potrzeby.

Ateny to głównie Akropol.
Na parkingu w śród dziesiątków samochodów i autobusów zobaczyłem nareszcie znane wszystkim wzgórze najwspanialszych ruin. To pierwsze spojrzenie robi potężne wrażenie. Byłem szczęśliwy, radośnie przytłoczony wielkością. Odczułem moc centrum wywierającego przemożny wpływ na ludzi i ludzkość.
Kroczyłem pełen pokory po śliskich kamieniach drogi, wypolerowanych butami rzeszy turystów. Przed kolumnami Partenonu czekał fotograf z ustawioną obok siebie na statywie skrzynką aparatu. Zwiedzający, wyposażeni w nowoczesny sprzęt mijali go obojętnie, a on trwał. Na tylu zdjęciach oglądałem tą charakterystyczną sylwetkę wkomponowaną w ruiny świątyń. Jego czas, jak również czas sprzętu którym się posługiwał, dobiegał końca.
Po paru pospiesznych chwilach przebywania na Akropolu, miejscu trwającym tysiąclecia, trudno pokusić się o sprecyzowanie wrażeń. Przewodniki, książki historii i architektury pomagają wskrzesić dawny obraz. Do czego on ma służyć? Jest obrazem czy tylko atrakcją turystyczną?
Czułem, zadzierając głowę przy pięknej swoją skromnością świątyni Nike - bogini Zwycięstwa, prostactwo zachowania. Efekciarskie wydało mi się również robienie zdjęć.
Przed laty w Rzymie znajomy ksiądz na pytanie ojca: „Ile czasu mamy przeznaczyć na zwiedzanie miasta?” odpowiedział: „30 lat, tyle ile tu jestem, byłoby za mało, więc trzy dni powinny wam wystarczyć.”
Oglądając z Akropolu panoramę miasta, zamazaną gęstą mgłą dymu i spalin, rozbiegane spojrzenie skierowałem ku morzu. Gdzieś, na granicy lądu i wody, wyłaniał się ze smogu Pireus.
Wielki port, nie ma równego sobie na całym świecie. Jedziemy tam zjeść obiad i trochę pochodzić. Męczy nas jednak z jednej strony szalony upał, z drugiej zachowanie ludzi. Podobna atmosfera jak na Gibraltarze, gdzie też nie czuliśmy się najbezpieczniej.
Postanawiamy wrócić na camping, przenocować i pojechać z powrotem na północ szukając jakiejś zacisznej zatoczki.

Volos nie sprawia wrażenia greckiego miasta; nowoczesne ulice, współczesna architektura, brak zabytków. Szeroka arteria dzielnicy portowej wiedzie nas w kierunku wcześniej upatrzonego na mapie miejsca.
Koło Kala Nera trafiamy na camping; stromy zjazd nad morze. Uroczy placyk pod starą oliwką, który od plaży oddziela tylko siatka, zajmujemy po dobie oczekiwania.
W beztroskim nastroju płyną słoneczne, dwa tygodnie. Wstając rano i zasypiając wieczorem słyszymy łagodny szum fal. Zadowolone buziaki dzieci pokrywała coraz mocniejsza opalenizna. Płytka woda i czysta jak przysłowiowy kryształ, pozwala na ciągłą kąpiel i zabawę. Tylko raz w czasie burzy z piorunami pada deszcz, po którym wspaniała tęcza rozświetla wieczorne niebo nad zatoką.
Dwa małe kotki, przyzwyczajają się szybko do resztek z naszych konserw. Szczególnie smakują im sardynki w oliwie. Magdalenka niespodziewanie nabiera apetytu na to danie. Bardzo lubi karmić kotki, nalewa im na talerzyk mleko, po czym naśladuje chlipanie, identycznie poruszając języczkiem. Denerwuje się tylko, gdy jej maskotki uciekają kuszone przysmakami do sąsiadów.

Wybieram się na całodzienną wycieczkę po zboczach Pilio. Napotykam na starą linię kolejki wąskotorowej. Zardzewiałe szyny, opuszczone tunele. Przed laty musiano transportować surowiec z gór do Volos. Skończyły się złoża, albo przedsięwzięcie przestało być opłacalne? Ślad zapomnianego już uprzemysłowienia dziwnie wtapia się w otoczenie, ale też dziwi. Przecież gdzieś tu, wśród tych lasów oliwkowych, może właśnie na tej polance, Parys rozstrzygał spór trzech bogiń. Po tej zarośniętej ścieżce kroczyła szczęśliwa Afrodyta trzymając złote jabłko. Jeszcze trawa i zioła unoszą zapach jej boskich stóp.
Otacza mnie piękno ciszy. Stare konary drzew rzucają poszarpany, pełen tajemnic cień. Mam ochotę położyć się na ziemi. Widzę na tle błękitu wąskie listki oliwek w szeleszczących podmuchach wiatru. Jak dobrze; z dala od codzienności a tak blisko nieba.

Urlop w Grecji obok powiewu mitów, bliskości bogów, posiadał głębszy, dodatkowy wymiar spotkania z starożytnością. Czytałem książkę, wypożyczoną od przyjaciół rodziców, w miękkiej, wypłowiałej oprawie, wydaną w okresie peerelowskiego braku papieru. Jej wygląd, marność druku nijak miał się do treści przedstawiającej czasy poprzedzające Iliadę i Odyseję. Opis tych czasów, zawarty w księgach „Starego Testamentu”, wywarł tak przemożny wpływ na naszą kulturę, silniejszy nawet od dzieł Homera, a w sumie tak mało jest ogółowi znany.
Biblię z jej zawiłościami okrywałem oczyma Zenona Kosidowskiego. Przed laty inna książka tego autora; „Gdy słońce było bogiem” zrobiła na mnie duże wrażenie, urealniła spojrzenie, rozbudziła ciekawość.
Od dawna chciałem przeczytać „Opowieści biblijne” i zawsze kończyło się tylko na chęciach. Dopiero spokojne popołudnia greckiego urlopu stworzyły ku temu okazję.
Z jednej strony morze, słońce, rozbawione dzieci, radość życia a z drugiej obrazy dawnych, zamierzchłych czasów z ich głębokim dramatyzmem. Zagłębiając się w te tak odległe czasy, tak odległe, że prawie nie realne, odczuwałem nie tylko satysfakcję towarzyszącą przygodzie poznania, ale głównie dreszcz wywołany umiejętnością rozróżniania wiedzy od wiary i..., zadowolenie. Tak, szalone zadowolenie! Zadowolenie wywodzące się z znajdowania potwierdzeń dotyczących moich, wcześniejszych przemyśleń.
Po tej euforii pojawił się głęboki żal, żal dlaczego dopiero tak późno przeczytałem tę książkę?
Nie wiedziałem tylko kogo powinienem obwiniać. Na pewno samego siebie! Na pewno..., tylko czemu nikt mi nie powiedział, że „Opowieści biblijne” są takie ważne? Czemu nie umieszczono ich w spisie obowiązkowych lektur? Komu do cholery zależało żebym nie posiadł tej wiedzy? Czy sięganie po owoc z drzewa mądrości nadal traktuje się jako grzech?
Wreszcie do kogo powinienem mieć pretensje? Na lekcji religii nigdy nie było mowy o „Starym testamencie”. A na polskim..., nawet gdyby wyszło takie polecenie z kuratorium, nie mógłbym przerabiać tego dzieła bo pan Zenon Kosidowski spóźnił się z jego wydaniem. Gdy to zrobił studiowałem już na politechnice.
W domu rodzicielskim natomiast nikomu nie mogłoby przyjść do głowy poruszać tak bezbożne tematy.
Po prostu było mi żal i marzyłem; gdyby tak na przykład w tamtych czasach radio i TV mniej zajmowały się propagandą socjalistycznego sukcesu a bardziej dbały o dydaktyczny charakter swoich audycji..., świat z pewnością wyglądałby lepiej.

Kończył się urlop, opuszczałem okolice lasku Idy a Jonasz, w brzuchu wieloryba, wznosił modły do Jahwe.
Jonasz modlił się za cudowne ocalenie a ja za szczęśliwy przejazd przez Jugosławię.

Zaraz po przekroczeniu granicy wyczułem, że w przeciągu jednego miesiąca dramatycznie pogorszyła się sytuacja. My pełni wakacyjnych wrażeń, opaleni, wypoczęci a kraj, przez który przemierzaliśmy, rozrywało rosnące napięcie. Alina zaczęła panikować. Na całe szczęście noc na campingu w Niszu minęła spokojnie. Zaskoczyła mnie polska rodzina, która utartym zwyczajem korzystała z sanitariatów (głównie chodziło o ciepły tusz), po czym na spoczynek udawała się do samochodów stojących poza ogrodzeniem. Gdy ich zapytałem czy nie boją się, bo to trochę niebezpiecznie; w odpowiedzi usłyszałem, że nie mają zamiaru płacić 160 dinarów za parę godzin snu.
Rano już ich nie spotkałem, musieli wcześniej wyruszyć. Ja natomiast, nie zwracając uwagi na koszt, postanowiłem wykorzystać autostradę; chciałem jak najszybciej znaleźć się w Austrii.
Do Mariboru dotarłem o zmierzchu i pomimo picia kaw, miałem już dosyć. Błądziłem bezradnie po mieście szukając noclegu. Późno dotarłem na camping i bez odpinania przyczepy poszliśmy spać.
Rano powróciła wakacyjna atmosfera; zielona trawa, śpiewające ptaki, beztroscy ludzie z wędkami na ramionach. Ten pogodny nastrój trwał do końca śniadania. Gdy jednak chciałem ruszyć okazało się, że siedzi koło przyczepy. Dopompowywanie powietrza niczego nie zmieniało. Przypomniałem sobie jak wieczorem, manewrując po nieznanych ulicach, wjechałem na krawężnik. I faktycznie; z uszkodzonej opony z sykiem uchodziło życie a zapasu nie wziąłem.
Zadowolony Daniel dzielnie pomagał przy ściąganiu koła – śruby i narzędzia nadal pozostawały jego ulubionymi zabawkami.
Była niedziela. Pojechałem do miasta. Spotkany policjant powątpiewał w skuteczność załatwienia problemu. Nie miałem zamiaru pozostawać do poniedziałku. Mieć jednak szczęście w narastającym nieszczęściu to też coś znaczy.
Na stacji benzynowej dostałem adres pogotowia technicznego. Po znalezieniu tej jedynej i ostatecznej deski ratunku, okazało się, że ich usługi nie są przeznaczone dla osób prywatnych. Tak w każdym razie brzmiała oficjalna wersja. Na osobności porozmawiałem z mechanikiem.
Zdziwiła mnie jego uprzejmość i dobra znajomość niemieckiego. Wykombinował od kumpla jakąś używaną dętkę, wsadził ją, napompował koło i „moja radość nie miała granic”.

Do domu dojechaliśmy bez problemu. Gdy po paru dniach oddawałem szwagrowi przyczepę i przyznałem się do lekkiego uszkodzenia koła, jego radość była mniej widoczna. Nie chciał uwierzyć, że to nic i że można tak dalej jeździć. Zadeklarowałem kupienie nowej opony.

Nie doszło do tego, jak również nie doszło już nigdy do wypożyczenia przyczepy.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
wyrrostek · dnia 11.11.2008 21:59 · Czytań: 1091 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 6
Komentarze
Jack the Nipper dnia 12.11.2008 20:28 Ocena: Dobre
Cytat:
ranny stolec.


Ja bym napisał "poranny".

Cytat:
Magdalenka przestawała moczyć się


Sugestia: Magdalenka przestawała sie moczyć.

Cytat:
ciągle zmieniających się zamówień, gustów i mody. Wbrew pozorom pakowanie rajstop wymagało ciągłej


Powtórka.

Cytat:
wypuszczenie Nelsona Mandelę.


Nelsona Mandeli

Cytat:
Na przejściu granicznym Kudowie-Słonym


w Kudowie

Cytat:
uważano nas za strasznych naiwniaków.


nas - zbędne moim zdaniem

Cytat:
Świąteczny stół uginał się pod ilością różnorodnych dań


uginał się od różnorodnych dań

Cytat:
Zosia z Stefanem urządziła powtórkę ze świąt na własnym terenie


Zosia ze Stefanem urządziła powtórkę świąt...

Dobrze by było słówko wyjaśnienia kto to Zosia i Stefan, podobnie jak wcześniej Krysia i Zygmunt.

Cytat:
Chcieliśmy strasznie przeżyć Wielkanoc


Bardzo chcieliśmy przeżyć...

Cytat:
z rejestracją czarnych numerów na białym tle, oznaczonych dużym "D" stanowiły przeważającą większość.


z rejestracją o czarnych numerach
stanowiły zdecydowaną wiekszość

Cytat:
przyjeździe z Portugalii, szlak trafił.


szlag.

Cytat:
To niech się pan tu popatrzy!


"Się" zbędne.

Cytat:
liczącego się w czasach Josip Broz Tito


Josipa

Cytat:
Zachód patrzył się teraz na Jugosławię


"się" zbędne

Cytat:
Ale to miało niestety dopiero nastąpić.


Bez niestety, bo wygląda jakbyś żałował, że nie nastąpiło już wtedy.

Cytat:
mnie niesympatyczne i nonszalanckie zachowanie kasjera. Wkurzył mnie


2 x mnie

Cytat:
W zasadzie ogólnie;


Dziwnie to brzmi. Moim zdaniem jest zbędne.

Cytat:
Po dobiciu do brzegu znowu świecić słońce.


znowu zaczęło śwciecić słońce.

Z nieznanych przyczyn przechodzisz czasami z czasu przeszłego na teraźniejszy. To nie pasuje do calości i nie widzę uzasadnienia.

Cytat:
a tam każdy kawałek wolnego asfaltu, nie spodziewałem się zresztą czegoś innego, okupowały stłoczone pojazdy.


Sugestia: a tam każdy kawalek asfaltu okupowały stłoczone pojazdy. Nie spodziewalem się zresztą niczego innego.

Cytat:
Korony palm wyglądały jakoś wytłamszone.


zamiast jakoś -> jak.

Cytat:
A może wraz ze mną postarzał się świat i spoważniał?


Sugestia: a może wraz ze mną świat się postarzal i spoważniał?

Cytat:
na której o zmierzchu Krysia z Teresą kradły winogrona.


Słówko objaśnienia kim są Krysia i Teresa.

Cytat:
dzielna warszawa pozostawiła


Warszawa

Cytat:
facet z jakimś brudnym opatrunkiem na palcu, o wyglądzie zbira, którego nie chciałoby się spotkać po zmroku, zażądał oddania paszportów.


jakimś zbędne.
wyglądający na zbira, którego nie chciałoby

Cytat:
kraj, kraj wspaniałych pomników przyrody, zalanych południowym słońcem, pełen zabytków i nowoczesnej architektury. W tym kraju


Dwa pierwsze "kraj" - ok, ale trzecia powtórka już zgrzyta.

Cytat:
Przemierzyli na rowerach w wiosennych miesiącach cały półwysep


Sugestia: wiosną przemierzyli na rowerach

Cytat:
Po godzinie czasu Alina musiała


Czasu zbędne

Cytat:
oglądnęliśmy lotnisko


Ja bym zmienił na obejrzeliśmy

Cytat:
pachniało codziennością tak jak nasz jedzony obiad.


tak i jedzony zbędne.

Ładnie napisane, dobre opisy robisz, można się wczuć. Nie podoba mi się tylko przeskakiwanie z czasu przeszlego na teraźniejszy - nie wiem czemu tak zdecydowałeś.

Mocne 4.
wyrrostek dnia 13.11.2008 09:48
Jack the Nipper
Na początku uważałem, że jesteś specjalistą tylko od "się" (dobrym specjalistą). :)Ale nie! Dzięki. :DZe wszystkimi uwagami się zgadzam. Co do warszawy - nie jestem pewny gdyż marki samochodów piszemy z małej, firmy z dużej .
Odnośnie imion - też zgoda, ale opowiadanie stanowi część całości i nie za każdym razem mogę tłumaczyć kto jest kto. Nad zmianą czasów muszę się zastanowić.
Pozdrawiam:D
wyrrostek dnia 13.11.2008 15:48
Jack the Nipper
:D Jeszcze raz dzięki.:D Dopiero po naniesieniu poprawek zobaczyłem jak tekst skorzystał.
Jack the Nipper dnia 13.11.2008 22:56 Ocena: Dobre
Polecam się na przyszłość ;)

Co do objaśniania imion - ja też czasem wszucam "fragment całości", ale specjalnie dopisuję kilka wyjaśnień. Czasem to gmatwa tekst (bo objaśnienia pasowały w innym miejscu, a nie tam gdzie je na siłe pcham) ale z reguły jest pomocne.
aleksander_sowa dnia 13.02.2009 12:00 Ocena: Dobre
Cytat:
Na przejściu granicznym w Kudowie-Słonym


Nie słuchaj Jack"a the Nipper'a. Powinno być:

Na przejściu granicznym Kudowa-Słone. Wiem bo mrówką byłem. A mrówki zawsze wykiwają administratorów (przejścia granicznego oczywiście).;);)
wyrrostek dnia 14.02.2009 11:19
Dzięki! Do Jack'a mam pełne zaufanie, ale zmienię na Kudowa-Słone. :D
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
valeria
26/04/2024 21:35
Cieszę się, że podobają Ci się moje wiersze, one są z głębi… »
mike17
26/04/2024 19:28
Violu, jak zwykle poruszyłaś serca mego bicie :) Słońce… »
Kazjuno
26/04/2024 14:06
Brawo Jaago! Bardzo mi się podobało. Znakomite poczucie… »
Jacek Londyn
26/04/2024 12:43
Dzień dobry, Jaago. Anna nie wie gdzie mam majtki...… »
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 26/04/2024 10:20
  • Ratunku!!! Ruszcie 4 litery, piszcie i komentujcie. Do k***y nędzy! Portal poza aktywnością paru osób obumiera!
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty