"Diała Bolina"
„Uwaga! Pociąg jadący w kierunku Młocin nie zabiera pasażerów!”. Komunikat wygłoszony na stacji metra wprawił ludzi w bezruch. Nikt nie wstawał z ławek, nikt nie zmierzał w kierunku nadjeżdżającego pociągu, a puste wagoniki powoli przesuwały się wzdłuż peronu. Nagle pociąg przystanął, otwierając jedne tylko drzwi, w pierwszym wagonie. Siedząca na ławce kobieta podniosła się i automatycznie ruszyła w ich kierunku. Zostawiła wszystko co miała ze sobą, czyli nic. Drzwi zamknęły się i ruszyli.
Kołysał ją miarowy stukot kół, a za oknem przepływały kolejne pejzaże. Jechała na narty do swojej wymarzonej krainy – Diałej Boliny. Tam zawsze czuła się szczęśliwa, tam odnajdywała utracony spokój i rozsądek, tam łagodziła emocje. Nie była tam od dawna, nie mogła, tak wiele złych rzeczy wydarzyło się w jej życiu. Miraże koiły smutek i zranione serce. Chciała by trwały i nigdy się nie skończyły. Na siłę zaciskała powieki, bojąc się powrotu do rzeczywistości. A jednak miała świadomość, że musi wstać i wyjść. Pociąg zwalniał bieg.
Otworzyła oczy. Na podłodze obok niej leżały biegówki. Strój zmienił się na zimowy. Za oknem ujrzała biały świat, jej świat. Na wyświetlaczu widniała nazwa końcowej stacji i pociąg zatrzymał się. Założyła plecak, wzięła narty i zeszła na peron. Nad wejściem do budynku dworca widniał szyld: Diała Bolina. To jednak nie był sen!
Roksana głęboko odetchnęła czystym, mroźnym powietrzem i uśmiechnęła się całym ciałem. Każda jego cząstka tęskniła za tym miejscem, za tą oazą spokojnego szczęścia. Tutaj czas zatrzymał się w miejscu, wszystko było jak za dziecięcych lat, które wspominała z nostalgią.
Znaną na pamięć dróżką pomaszerowała w kierunku pensjonatu. Zadzwoniła do drzwi. Natychmiast pojawił się właściciel, rozpoznał ją i bez cienia zdziwienia poinformował, że pokój jest przygotowany. Zostawiła narty w składziku i wdrapała się na piętro. Weszła do pokoju i usiadła na jednym z trzech łóżek. Nie mogła uwierzyć, że to działo się naprawdę. Jak się tutaj znalazła? Czy to była jakaś cudowna nagroda zesłana z Niebios, specjalnie dla niej, aby uleczyć jej małe i duże tęsknoty?
*****
Ciszy poranka nie zakłócał żaden hałas, szelest, ani szmer, a jednak nie mogła dłużej spać. Czuła na sobie czyjś wzrok. Usiadła na łóżku i spojrzała w kierunku okna. Siedział tam kot o tygrysim ubarwieniu futra i spokojnie patrzył na nią żółto-zielonymi oczyma. Podeszła bliżej i przyjrzała się pyszczkowi. Oczy zamknęły się i otworzyły powoli, jakby na przywitanie.
- Witaj… Arturze! – powitała go po chwili wahania.
Kot ponownie, bardzo powolnym ruchem przymknął i otworzył oczy.
- Wiesz, kogoś mi przypominasz – zaczęła. – Czy aby na pewno jesteś zwyczajnym kotem?
Zwierzak zerknął do tyłu, jakby zaprzeczając. Siedział na zewnętrznym parapecie, obsypany płatkami śniegu, który osiadł mu nawet na wąsach. Śnieg przykrył świat grubą białą pierzynką, chyba zaczął sypać już w nocy. Kot obserwował każdy jej ruch. Wodził za nią wzrokiem, gdy w łóżku piła kawę, czytając zajmującą lekturę i gdy przebierała się. Potem zamknęły się za nią drzwi i pokój opustoszał.
Roksana weszła do sali jadalnej, gdy śniadanie już trwało. Niektórzy panowie, wraz z pojawieniem się nowej osobniczki, z zainteresowaniem podnieśli głowy znad talerzy. Była wciąż atrakcyjna, choć zbliżała się do czterdziestki. Szczupła, wysportowana i całkiem ładna. Po posiłku przygotowała się do wycieczki i wyruszyła na stację kolejową. Stamtąd pojechała koleją na trasy narciarskie. Jak samotny biały żagiel wykonywała podbiegi i zjazdy, ciesząc się każdą magiczną chwilą. Zmęczenie, w porównaniu z odczuwaną przyjemnością, było pestką. Drzewa w zimowych sukniach, dziewicze trasy nie przejechane jeszcze przez żadnego narciarza, szemrzące górskie strumienie i wszechogarniająca cisza - to był jej świat. Za tym tęskniła.
Spragniona dotarła do zatłoczonego schroniska, w którym spotkała Wróżkę Dobruszkę. Poznały się kilka lat wcześniej, zapałały do siebie sympatią, ale nie wymieniły kontaktów. Los chciał, że miały się jednak spotkać, tu i teraz. Siedząc przy stoliku i pijąc ciemne piwo opowiadały sobie o latach niewidzenia. Dobruszka była szczęśliwą mężatką, matką ośmioletniej dziewczynki, oddaną całkowicie pracy – swojej pasji. Roksana wciąż była panną, wciąż poszukiwała swojego miejsca na ziemi, swojej drugiej połowy, swojej pasji. Czas mijał na przyjaznej wymianie myśli i wspomnień. Tym razem przezornie podały sobie nazwiska i wspólnie wróciły do Diałej Boliny. Na peronie na Dobruszkę czekała rodzinka, a Roksana poszła do dworcowej kawiarenki. Tam było Wifi, które umożliwiało kontakt ze światem. Zamówiła kawę i kolejne piwo, i przy dźwiękach spokojnej chillout-owej muzyki surfowała po Internecie. Nie śpieszyło jej się do pustego pokoju, a barman nie krępował swoją obecnością. Byli we dwoje, ale każde pogrążone we własnym świecie. Po jakimś czasie na stronie facebooka pojawiło się zaproszenie do grona znajomych od Wróżki Dobruszki, radośnie je zaakceptowała, spokojna, że ich drogi już nigdy się nie rozdzielą.
Utrudzona, ale szczęśliwa wróciła do pensjonatu i szybko udała się na spoczynek. Nazajutrz musiała wcześniej wstać, bo zaplanowała długą wyprawę do Bohemii - dalekiego czarownego kraju. Parapet był pusty, Artura nie było, pewnie hasał gdzieś po okolicy w sobie tylko wiadomym celu.
*****
Na pierwszy dźwięk budzika Roksana zerwała się z łóżka, szybko przebrała i zeszła na śniadanie. Jej stolik, zastawiony wieloma talerzykami pełnymi różnych potraw, czekał na nią. Poszła zrobić kawę, której nie zdążyła wypić w pokoju.
- No! Wreszcie pani jest! – powitał ją głos kelnerki. – Myśleliśmy, że pani się rozmyśliła!
- Nie, dlaczego? Przecież jestem… - odparła zdziwiona takim powitaniem.
Nie słuchała odpowiedzi, śpieszyła się. Musiała zdążyć na pierwszy pociąg do krainy śniegu, skąd miała wyruszyć do Bohemii. Jadła szybko, co chwila zerkając na zegarek, którego wskazówki niemiłosiernie parły do przodu. Nagle pojawiła się ubrana odświętnie dziewczynka i podbiegła do kelnerki.
- Mamusiu, już za dziesięć minut dziewiąta – powiedziała z ożywieniem. – Zaraz zjawią się goście!
- Jaka dziewiąta? – zdziwiła się Roksana. – Chyba ósma?
- W nocy była zmiana czasu! – zwróciła jej uwagę, z przyganą w głosie, kelnerka. – Dochodzi dziewiąta!
- Ooo… Nie wiedziałam… - zasmuciła się narciarka. – Uciekł mi pociąg! Następny dopiero za dwie godziny.
Nie śpieszyła się już i gdy pojawili się goście poczłapała do pokoju. Kot siedział na parapecie.
- Arturze! Ale ze mnie gapa… – pożaliła się. – Nie wiedziałam, że była zmiana czasu i uciekł mi pociąg. Czy dam radę zrealizować mój plan?
Kot przymknął powieki i powoli je otworzył. Patrzył tak mądrze, jakby wszystko rozumiał. A ona czerpała przyjemność z jego milczącego towarzystwa. W krótkim czasie stał się powiernikiem i przyjacielem.
Kolejny pociąg zawiózł ją na polanę, a stamtąd popędziła w wyznaczonym kierunku. Most graniczny, nad rwącą górską rzeką, pokryty był grubą warstwą śniegu. Nie zdejmując nart przejechała po nim, a nawet po schodach, które przypominały mini stok narciarski. Bohemia – kraina narciarzy, kraina tras biegowych, kraina ludzi takich jak ona, powitała ją czarem, który nie poddawał się upływowi lat.
Cały dzień śmigała wśród sobie podobnych zapaleńców. Pogoda była wymarzona, jakby ktoś na górze zaplanował ją na ten dzień, specjalnie dla Roksany. Może tak było istotnie? Bezchmurne niebo, lekki wiaterek zapowiadający nadejście wiosny, rażące w oczy słońce odbijające się od pokrytych śniegiem dzikich przestrzeni i malownicze widoki, które mijała. Jej celem było stare, drewniane schronisko. Tam miała odpocząć, pokrzepić się i pobyć wśród swoich.
Szybkim zjazdem dotarła do górskiego hotelu. Mrowie nart lśniło w słońcu. Roksana odpięła swoje i ustawiła obok innych, po czym weszła do środka. Zamówiła pyzy z jagodami i przepysznym serowo-maślanym sosem, magiczny napój – Kofolę oraz grog - na wzmocnienie. Z tacą pełną smakołyków dosiadła się do stolika, przy którym siedział starszy pan. Pogodny, uśmiechnięty zjadał własny prowiant i popijał tutejszą kawą. Zgromadzonych ludzi, choć sobie obcych, łączyła niezwykła więź. Nie wymagała słów. Tego potrzebowała Roksana - spokojnej radości. Właśnie po to odwiedziła miejsce ze wspomnień, które kiedyś dzieliła z tatą, potem ze swoja miłością, teraz już minioną.
Nasycona przypięła narty i zaczęła się wspinać. Nie spieszyła się. Chłonęła piękno okolicy. Uśmiechała do obcych ludzi. W pewnym momencie zdała sobie sprawę, że czas nagli i trzeba przyśpieszyć. Nie zatrzymywała się już przy drzewach, na których ptaki prezentowały przedwiosenne koncerty. Nie śledziła wzrokiem pierwszego motyla, który niepewnie latał nad śniegiem. Gdyby miała więcej czasu, zdecydowanie dłużej podziwiałaby jego piękno.
Pędziła! Mocno wbijała kijki w śnieg i odpychała się z całej siły. Na nic jednak zdały się te wysiłki. Gdy dotarła na polanę, pociąg właśnie ją mijał. Spóźniła się o pięć minut! Zobaczyła tylko znikający w oddali niebiesko-biały tył ostatniego wagonika. Zadzwoniła do pensjonatu, że nie zjawi się na kolacji i już bez presji czasu biegła dalej. Narty powiozły ją do gospody granicznej. Tam zamówiła kwaśnicę, piwo i szarlotkę z bitą śmietaną. Nie odmawiała sobie niczego. Ta podróż była rajem dla duszy i dla ciała. Przyglądała się zgromadzonym osobnikom, jakże innym, niż ci z Bohemii. Skrępowani ubraniami i konwenansami, z niesmakiem przyglądali się jej przepoconej koszulce i sportowym butom. Liczna rodzina skupiła całą uwagę na rozkapryszonym, dwuletnim brzdącu, który dyrygował każdym w imię własnego widzimisię. Korpulentna panna, ubrana jak manekin z witryny sklepowej, sztucznym uśmiechem słodziła starszego pana, pewnie sponsora jej doczesnych i materialnych uciech. Jedynie młody mężczyzna przy oknie przypasował Roksanie. Był podobny do jej przyjaciela - Artura. Nie kota! Wysoki, przystojny, z podobnym zarostem na twarzy i w podobnym wieku, zerkał na nią czasem. Nie jak na intruza, jak pozostali, tylko jak na ciekawą kobietę, którą czuła, że jest. Była wolna i robiła to, co chciała. Czuła się szczęśliwa.
Nie mogła spóźnić się na ostatni pociąg, więc odpowiednio wcześniej opuściła gospodę i spacerowym tempem dotarła na stację. W wagonie oprócz niej zebrało się tylko kilka osób. Uśmiechała się do siebie na wspomnienie porannej gafy, a w efekcie dwukrotnego spóźnienia na pociąg. Wszystko jednak dobrze się skończyło i jechała teraz zmęczona, ale zadowolona z miło spędzonego dnia.
Na dworcu obowiązkowo wstąpiła do kawiarenki i odpłynęła w wirtualny świat opowiadań i poezji nieznanych sobie autorów. Kawa powoli znikała z kubka. Wyszła w porze zamknięcia, ani minuty wcześniej i pożegnała się z barmanem, jak ze starym dobrym znajomym.
Na kwaterze wzięła gorący prysznic i wkrótce zasnęła kamiennym snem sprawiedliwego.
*****
Następnego dnia obudziło ją intensywne słońce zaglądające do okna. Drugim słońcem był Artur, którego żółto-zielone oczy wpatrywały się w nią z uwagą. Czekał aż wstanie i zacznie normalną krzątaninę. Sam nieśpiesznie lizał jedną z łapek. Roksana uchyliła okno, aby wpuścić świeże powietrze poranka.
- Witaj Arturze! – powitała go radośnie. – Piękny dzień, prawda?
Kot otworzył pyszczek i dało się słyszeć ciche miauknięcie.
- Chcesz mi przypomnieć, że powinnam się śpieszyć, żeby i dziś nie uciekł mi pociąg. To masz na myśli?
Kot spojrzał do tyłu, w kierunku ogromnej sosny – pomnika przyrody. Czyżby zaprzeczył?
- Tak, masz rację. Dziś mam dużo czasu. Zjem śniadanie o normalnej porze, pojadę drugim pociągiem, a wrócę tym, co wczoraj - ostatnim. Znów przez cały dzień się nie zobaczymy. Będziesz tu na mnie czekać?
Kot powolutku przymknął powieki, a po chwili je podniósł. Roksana ucieszyła się.
Prosto z pociągu wdrapała się wysoko i grzbietem gór jechała ku zaplanowanemu na ten dzień celowi - Chatce na Wygwizdowiu. Dawna poniemiecka szkoła była jedynym ludzkim siedliskiem na wielkiej hali. Spotykało się tam kilka szlaków i wielu przemarzniętych turystów szukało schronienia przed wiatrem, deszczem i śniegiem. Samotny wędrowiec skazany był na pastwę żywiołów, ale gościnna chatka, czynna całą dobę, zawsze witała ciepłą strawą i napojem. Przytulne wnętrze ogrzewane było kominkiem, przy którym zawsze suszyły się przemoczone rękawice lub buty.
Roksana rozejrzała się po zatłoczonej sali. Podeszła do stolika, przy którym były wolne miejsca. Siedział tam około trzydziestoletni mężczyzna. Zostawiła kurtkę na krześle i poszła do baru zamówić jedzenie. Gdy wróciła z zupą i herbatą, obok niego siedziało znacznie młodsze dziewczę. Nie wyglądała na więcej niż osiemnaście lat, choć mogła mieć ponad dwadzieścia. Już żałowała, że ze wszystkich możliwych stolików wybrała właśnie ten. Para migdaliła się, mówiła do siebie słodziutkie tutti-frutti, nie bacząc, że znajdują się w miejscu publicznym. Dziewczyna była pyzata, w okularach, nie gruba, ale i do szczupłości było jej daleko, szczególnie w niskopiennym tyłku. On jadł jej z ręki i wpatrywał się, jakby była bożyszczem. Siódmym cudem świata! A przecież była zwyczajna, przeciętna, niczym się nie wyróżniała. Jedyną jej zaletą była młodość! Jednak ta zaleta jest asem przy wszystkich innych, nic z nią nie wygra. Jest najwyższą kartą przetargową we wszelakich rozgrywkach. Mężczyzna, mając wybór, zawsze zdecyduje się na młodszą. Starsza pójdzie w odstawkę!
Roksana usilnie starała się nie patrzeć na parę zakochanych. Przyglądała się grzbietom książek zasłaniających całą ścianę naprzeciwko i fotografiom tego regionu sprzed stu lat. Patrzyła na ludzi przy innych stolikach, na psa i dwa koty. Jednak wzrok samoistnie wracał do mężczyzny i dziewczynki. To przypadkowe spotkanie dobiło ją straszliwie. Przepłynęła myślami przez wspomnienia z ostatnich miesięcy i wszystko zrozumiała. Dotarło do niej dlaczego tak się stało. Dlaczego siedziała tutaj sama, a on był gdzieś daleko. Przegrała z młodszą! Czarne myśli, jak kruki, otoczyły jej głowę. Usilnie starała się, żeby łzy czające się w kącikach oczu nie spłynęły po policzkach. Na szczęście tamci dwoje nie zwracali na nią uwagi, nie istniała dla nich. Dla nikogo!
Szybko dopiła herbatę, ubrała się i wyszła. Zaczął padać deszcz. Jakby niebo zbratało się z jej smutkiem i zapłakało nad brutalnymi prawami rządzącymi światem. Nie zważała na zacinający deszcz, grad, wiatr i jechała przed siebie. Samotnie! Teraz mogła już płakać, nikt jej nie widział i nie słyszał. Otaczały ją tylko dzikie, białe przestrzenie, nieliczne drzewa i szum rwącej rzeki w oddali.
Z każdym krokiem w jej serce wkradał się coraz większy smutek. Jechała coraz wolniej, miała mniej siły i ochoty, aby przeć do przodu, wbrew wszystkiemu. Zdołowana i fizycznie zmęczona dotarła do kolejnego schroniska. Tego, w którym kilka dni wcześniej spotkała Wróżkę Dobruszkę. Teraz, bez niej, było to tylko zawilgotniałe, posępne, zatłoczone miejsce, w którym spotykali się obcy sobie ludzie. Przepoceni, dziwnie z czegoś zadowoleni i troskliwie zajmujący się swoimi czworonogami. Poświęcali im więcej uwagi niż ludziom wokół. Niż komuś, kto samym swoim wyglądem i spojrzeniem żebrał o zainteresowanie i ciepło drugiego człowieka.
Roksana zamówiła ciemne piwo i dosiadła się do stolika przy oknie. Tym razem starannie wybrała taki, przy którym nie było żadnej pary. Na dziś było za dużo cierpień. Popijając piwo czekała na pierogi i rozglądała się po ciemnej izbie oświetlonej tylko niewielką ilością światła wpadającego przez zaparowane okna. W pewnym momencie usłyszała, że ktoś do niej mówi.
- Lubię ładne kobiety, które piją alkohol – powtórzył starszy pan.
- Pan zamówił to samo! – odparła zadziornie. – Dobry wybór!
Z błyskiem w oku staruszek, grubo po sześćdziesiątce, rozpoczął podryw. Dobiło ją to jeszcze bardziej. Teraz podobała się już tylko starszym panom albo wręcz dziadkom. Albo pijakom! Spotkała takiego niedawno na dworcu kolejowym. Miał tupecik. Pił piwo przed południem i zagadywał ją, czy w pokrowcu ma wędkę. Mówił, że on też lubi wędkować. Szorstko go zbyła tłumacząc, że to narty biegowe, nie wędka i odeszła w inną stronę. Teraz skazana była na takie tylko znajomości.
Po chwili obok Roksany usiadła starsza pani, jak się okazało, żona staruszka z naprzeciwka. Stanowili przesympatyczną parę. Dogryzali sobie z czułością, wychwalali zalety partnera, choć nie wprost i skarżyli się na swoich synów. Szczególnie na starszego. Artystę. Czterdziestolatka. Im dłużej trwała rozmowa, tym bardziej interesowali się Roksaną. Wypytywali o jej życie. Co ona, taka ładna, robiła tu sama. Zaczęli nawet swatać ją z ich nieobecnym synem, jak za dawnych czasów, gdy to rodzice wybierali dzieciom małżonków. Poprawiło jej to trochę humor, że może nie wszystko jeszcze stracone. Że może jeszcze i dla niej kiedyś zaświeci słońce. Na zakończenie miłej i długiej rozmowy uścisnęli sobie z szacunkiem dłonie i pożegnali się. Pewnie nigdy więcej nie spotka tej przemiłej pary staruszków – geodetów, ani ich syna. Ale spotkanie sprawiło, że poweselała. Roksana znów musiała się śpieszyć, żeby zdążyć na ostatni pociąg do Diałej Boliny.
Mknęła jak na skrzydłach wiatru. To był ostatni wieczór w ukochanym miejscu. Jadąc pociągiem machała ręką do drzew wokół polany, do białych dróg i drogowskazów. Jakby nigdy miała już tu nie wrócić…
Tradycyjnie zawitała do dworcowej kawiarenki. Zamówiła dużą kawę i usiadła na wygodnej sofie, w kącie. Wyjątkowo pojawili się inni goście, pasażerowie czekający na pociągi powrotne do domów, gdzie ktoś na nich czekał. Dziewczyna z chłopakiem zajęli miejsca na wysokich stołkach i konsumowali zamówione potrawy. Dwie pannice zajęły drugą, większą sofę. Nic nie kupiły, tylko surfowały w Internecie na swoich tabletach. Na końcu zjawiła się pewna pani, ubrana jak dama. Zamówiła piwo, i z braku innych miejsc, usiadła na wysokim stołku przy barze. Była bardzo gadatliwa i każdego zaczepiała. Zarówno para, jak i dziewczyny spojrzeli na nią jak na dziwoląga, i szybko wrócili do swoich czynności. Zaczepiała także Roksanę, lecz ona także nie zwracała na nią uwagi. Czasem lepiej jest milczeć i wtopić się w tło, niż na siłę zwracać na siebie uwagę.
Z dworcowego głośnika słychać było zapowiedzi o odjazdach kolejnych pociągów. Najpierw znikły dwie dziewczyny, potem kobieta - gaduła, a na końcu para mieszana. Roksana została tylko z barmanem. Wszystko wróciło do normy, nikt już nie zakłócał ich wzajemnej samotności w ciszy.
Do pokoju dotarła bardzo zmęczona wrażeniami mijającego dnia. Resztami sił spakowała rzeczy do plecaka, a narty do pokrowca, świadoma, że rano nie będzie miała na to czasu. Położyła się do łóżka, lecz nie mogła zasnąć. Gdy jej się to wreszcie udało budziły ją koszmary, a mroczne myśli nie pozwalały ponownie odpłynąć do krainy Morfeusza. Noc była straszna.
*****
Śniadanie jadła w towarzystwie dwóch, zaawansowanych stażem par małżeńskich. Siedzieli przy sąsiednim stoliku skąd doskonale mogła słyszeć o czym rozmawiali.
- A moja, to mi psikusa zrobiła - zaczął jeden żonkoś. – Wyjęła zawór i zęby wpadły mi do zlewu. Musiałem je później wyciągać haczykiem.
Wszyscy się roześmieli, jakby to był przedni żart. Roksany jednak nie rozbawił.
- A moja – zaczął drugi, starszy – zawsze jak jestem w łazience, to mnie nachodzi. Nie daje spokoju. Nawet wtedy, gdy stękam i robię kupkę.
Roksana nie mogła dłużej słuchać tych prostackich i obmierzłych wypowiedzi. Szybko skończyła posiłek i grzecznie dziękując wyszła ze stołówki. Małżeństwa z biegiem lat wyzbywają się granic przyzwoitości i wszelakiej intymności. To straszne!
Zarzuciła plecak na plecy, wzięła narty do ręki i wyszła, zamykając pokój na klucz. Kot siedział na parapecie okna. Zawołała głośno „kici-kici” i przywołała go gestem dłoni. Zwinnie zeskoczył i po chwili już łasił się do jej stóp. Kot Artur okazał się być… kotką! Przy nadziei! Spodziewała się kociąt, i to już wkrótce. Roksana schyliła się, mimo ciężaru plecaka i pogłaskała ją. Była taka drobna, tylko brzuch miała ogromny i prawie wlókł się po ziemi. Może była pierwiastką. Może bała się zbliżającego się rozwiązania i przez te wszystkie dni szukała kojącego towarzystwa. A Roksana myślała, że… Czasem złudzenia są tak silne, że wydają się być wiarygodniejsze, niż otaczająca brutalna rzeczywistość. Otrzeźwienie potrafi być bardzo bolesne.
Roksana długo głaskała kotkę po grzbiecie, a ta wyginała się w łuk i głośno mruczała z zadowolenia. Jednak czas naglił. Musiała iść! Kilkakrotnie oglądała się za siebie, machała ręką do kocicy, która siedziała nieruchomo na ścieżce pod sosną. Potem obie znikły jej z oczu, najpierw kotka, potem sosna. Zaczął padać deszcz, a dalekie, ośnieżone szczyty gór tonęły w ciężkich chmurach.
Gdy dotarła na stację kolejową pociąg już czekał. Wsiadła, zajęła miejsce przy oknie i patrzyła na mijane krajobrazy. Ocknęła się w pustym wagoniku metra. Pociąg zwalniał bieg i zatrzymał się na jej stacji. Otworzyły się tylko jedne drzwi, w pierwszym wagonie i wysiadła. Nie miała ze sobą nic. Znikły narty i plecak, a zimowy strój zamienił się na letni. Ci sami ludzie trwali w tym samym bezruchu patrząc na pusty pociąg, który nie zabierał pasażerów…
(kwiecień 2016)
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt