Wyniosłe, pochylone drzewo, w modlitewnym ukłonie pochylało się nad niewielkim obejściem, otulając je opiekuńczym cieniem. Niezrażone deptaniem mroku swego płaskiego, nieistniejącego ciała przez stado szykujących się już do snu kur, bez pośpiechu penetrowało wszystkie zakątki niewielkiego podwórza. Widziana z oddali górna część jego bujnej korony, przybierała kształt przyczajonej jaszczurki z wygiętym grzbietem, rozwartym pyskiem i opuszczonym ku ziemi zwiniętym łukiem ogona, skupionej na wyczekiwanej ofierze, ukrytej w zaróżowionych nadchodzącym wieczorem wstęgach pobliskich pól.
Przykucnięta nieco z boku za wzniesieniem terenu, okazała stodoła z lekko zbutwiałych desek, prezentowała tylko szczytowy trójkąt podtrzymujący dwuspadowy dach, w którym brakowało jednak boskiego oka. Ale było gdzieś tam ukryte, musiało tam być, zamknięte teraz, nierozpoznane, bo trójkąty zawsze mają oko, zawsze patrzą i czuwają, wszystko widzą i pamiętają, choć milczą wyniośle, uparcie, niosąc przez wieki powierzoną im tajemnicę. Złocisto rdzawe światło w tonacji późnego Rembrandta, przysiadło nań bez skrępowania, badając kąty i proporcje rozgrzanego jego ciepłem wysuniętego pokrycia, uszlachetniając chropowatość poszarzałego z upływem lat drewna i przypominając minioną młodość, błyszczącą niegdyś w nabrzmiałych kroplach pachnącego brązu spływających łez żywicy, które dawno zniknęły. Nikt nie wiedział – i nie mógł wiedzieć – co z nimi stać się mogło lub musiało.
Dwa wydłużone cienie tkwiły nieopodal, wśród rozłożystej kępy maków. Dwie pary czujnych, przenikliwych oczu i jeszcze czujniejszych uszu, rejestrowały najmniejszy ruch, najcichszy szelest, każde nadchodzące zagrożenie, przeczesując kolejne warstwy czasu i przestrzeni, we wszystkich obserwowanych światach.
- Będzie ogień, wielki ogień – mruknął pierwszy.
- Kiedy?
- Gdy słońce zaśnie i znów się zbudzi.
- Aha. - Drugi w skupieniu począł lizać szaroburą łapę.
Łąka, na której siedziały, rozciągała się na powierzchni ledwie widocznego wzgórza, będącego echem zapomnianego kurhanu, który skrywał szczątki tego, kto niegdyś, przed wiekami, władał tą ziemią, a przynajmniej takie wrażenie poniósł w kolejną podróż. Rozbieganymi plamami różnobarwnych kwiatów, pozostawała wpatrzona w ciemniejący błękit nieba, jakby szukając czegoś, co je podtrzymuje, czy to żerdzi, czy to wiary, i leniwie przeliczając wolno sunące obłoki, dumnie prezentujące lekko poszarzałe, pękate brzuszki. Wyciągały ku sobie pierzaste, jeszcze pełne nieśmiałej bieli postrzępione dłonie, splatając je tęsknotą i pragnieniem ulotnego uścisku, który po chwili ginął na zawsze, wtopiony w pochłaniającą go, drapieżną czeluść stężałej w lipcowym poranku, przejrzysto szklistej ultramaryny.
- Wiesz... – Po dłuższej chwili znów rzucił pierwszy. - Trochę szkoda, dachu nie będzie, miękkiej poduszki, ciepłej ręki. No i czasem coś do miski wpadło.
- Ludzie spłoną?
- Nie, dym ich zadusi. Troszkę się tylko przysmażą. Ale nawet spróbować nie wypada.
- Nie wypada – przytaknął drugi, zająwszy się teraz futrem na piersi.
- Może zmienimy bieg tych obrazów? Przenieśmy ten dzień z innego.
- Mrrr... Pełny rytuał trzeba by odprawić. I dźwigać cały nowy świat, a pewnie będzie ciężki. Nie chce mi się. Lepiej poprośmy boga ognia, żeby odpuścił.
- Tutaj dyżur ma tylko jeden, uniwersalny taki, od wszystkiego znaczy, chyba do niego by trzeba.
- A ludzie nie mogą?
- Przecież są ślepi. Zresztą i tak nigdy ich nie słucha.
- A nas wysłucha? – Zaniepokoił się szarobury, zaprzestawszy chwilowo niedokończonej toalety.
- Nie musimy z nim gadać, on nas nie dotyczy, to tylko ich bóg, my możemy do innych, z innymi łatwiej... Tak, masz rację, zrobimy jak radzisz, pamiętasz, kto jest od ognia?
- Zaraz... Agni, Moloch, Hefajstos, Swarożyc... - wymieniał powoli, drapiąc w zamyśleniu ucho i mrużąc żółte oczy, jakby gdzieś tam przywoływał i patrzył w wyliczane boskie oblicza.
- O! Ten mieszka niedaleko – przerwał jego przyjaciel.
- Jakąś ofiarę by trzeba mu złożyć? Jak sądzisz?
- Myślę, że para myszy wystarczy. Synogarlice trudniej złapać.
- Zajmę się tym, a ty skocz do niego, skoro wiesz gdzie go szukać.
- Tylko najpierw utnę małą drzemkę.
Cienie zmieniły kształt. Materialne ciało drugiego prychnęło z cicha, powstało, wygięło grzbiet, ruszyło kilkakrotnie puszystym ogonem i zapadło w wybujałych kępach traw, podczas gdy niewielki półokrąg pierwszego znieruchomiał, przytulony do czerni miękko lśniącego wzniesienia, ostro rysującego się pośród przełamanej radosnymi kolorami kwiecia, nastrojowo i usypiająco szemrzącej zieleni. Pozbawione czujnych spojrzeń niepotrzebne już inne światy, odeszły w swe niebyty, pozostawiając na straży jeden tylko, w którym pochylony wiekiem prastary dąb, bezustannie obejmował swą troską zagubione wśród łąk i pól, samotne domostwo.
Pręgowany wrócił po kwadransie, przynosząc znieruchomiałą już zdobycz, popatrzył z nieukrywaną zazdrością na śpiącego kompana, westchnął, przetarł wąsy i wiedziony poczuciem obowiązku, wyruszył na kolejne polowanie.
A czarno biały śnił. Śnił, że wszystko było absurdalnie proste, niby pojedyncze takie. Zniknął chaos i wszelkie splątanie. I stała się światłość. Oczywista, określona, jedyna. Siedząc w pokoju, na wytartej nieco poduszce, leżącej na szerokim, jasnobrązowym blacie, patrzył przez przybrudzoną szybę na biegnącą w dole ulicę, po której chodzili ludzie bez swoich sobowtórów, bez cieni, tak jak zawsze widzący tylko jeden świat i jedno życie, jeden ciąg kolejno następujących po sobie, spójnych obrazów. Przecież to oczywiste, zwyczajne takie, normalne, inaczej być nie może. Jak dobrze tak żyć. I jak dobrze być kotem. Prawda jest jedna, ustalona na wieki wieków. Jakże mógł sądzić, że istnieje coś jeszcze, że może coś zmienić, o czymś decydować, dokonywać wyborów? To chyba był tylko głupi, zły sen, przywidzenie jakieś, majak... zapomnieć jak najszybciej. Zjadł już dziś śniadanie, pyszne zmielone mięsko, jeśli pomruczy, to człowiek na pewno nie pożałuje śmietany, białej takiej, tłuściutkiej, pachnącej, pogłaszcze jeszcze ciepłą ręką, podrapie, a potem obiad, znów coś smacznego i kolacja albo dwie. Ciekawe, czy ser będzie tak biały, jak jego starannie wypielęgnowany brzuszek. Przedtem pójdzie na spacer, pogoni kilka gołębi, myszy dawno już nie ma, może wygrzeje się w ciepłych promieniach słońca, poskacze po deskach w rogu ogrodu, albo wlezie na stojące tam pochylone, stare drzewo i rozejrzy po okolicy. Wszystko dzięki mądrym gospodarzom, którzy wiedzą o wszystkim, i wszystko, co dobre i potrzebne mogą załatwić, no, może z wyjątkiem tego wstrętnego psa za siatką. Piękny jest ten świat. Jak dobrze...
- Wstawaj leniu. – Pręgowana łapa tarmosiła bezlitośnie. - Masz tu dwie, jak obiecałem i idź do tego Swarożyca czy Swaroga, używa kilku imion, pszczoły mówiły, ciekawe dlaczego. Tylko nie daj się wykiwać, bo już nigdy nie dostaniesz nawet tej skisłej śmietany.
No tak, rzeczywistość. Trudno, trzeba iść. Wstał więc, przeciągnął, mruknął coś pod różowym nosem i chwyciwszy zębami ogony martwych myszy, niespiesznie powędrował w sobie tylko znanym kierunku, szarobury zaś z rozkoszą zajął nagrzane miejsce.
Mijały lata.
Wielokrotnie wędrujące słońce obejmowało szczytową ścianę starej stodoły, śniącej wówczas, że rośnie, potężnieje, kamienieje w piękno oblicza fasady jednej z katedr Moneta, zaklętym w nieprzemijaniu czasu i płomiennej, wirującej feerii barw. Często otaczał ją krąg pobożnych kur i wron, które wydziobując z ziemi biegający lub pełzający posiłek, pochylały swe małe łebki w wiernopoddańczych pokłonach. Czuwające z przeciwnej strony, zwarte oddziały pokrzyw i łopianu, broniły tyłów przed opadającymi z góry promieniami, którym nigdy nie udało się przedrzeć na północną jej część, nieśmiało tylko zerkając tam swym odbiciem od puszystej bieli, cierpliwie wędrujących stad obłoków. Niepokorna młoda brzoza, zagubiona samosiejka, szybko wdarła się w pole trójkąta, łamiąc harmonię jego światła i zamyślenia, coraz śmielej unosząc swe gałązki, próbując nimi dosięgnąć i przytulić niebo. Proste teraz okna wyremontowanego domu, obojętnym i nieco wzgardliwym spojrzeniem obejmowały całość obejścia, beznamiętnie odbijając i rejestrując w swych szybach korowód mijających dni. Obora zniknęła, a w miejscu tym przysiadł rozłożysty garaż, skrywający w swym wnętrzu lśniący srebrzysty pojazd, płoszący nieraz stadko rozgdakanych kur.
Czarno biały często siadywał u stóp starego drzewa, ocierając się o szorstki, wystający korzeń, na którym kiedyś starannie ułożył dwie martwe myszy. Teraz był już prawie sam, jedyny przyjaciel dawno przeszedł na Tamtą Stronę, ale jego cień przychodził czasem, choć rozmawiali niewiele, po prostu byli razem, to wystarczyło, to było najważniejsze, obaj znali smutek samotności i tęsknotę za wspólnym minionym, które zawsze wydaje się lepsze, piękniejsze, bo wtedy jeszcze żyły pragnienia, wtedy chciało się czegoś dokonać, dla siebie, dla innych, albo tak, po prostu. Zdarzało się, przechodził człowiek, przystanął nieraz, pochylił, aby pogłaskać starego domownika i odgonić ciążące mu myśli przymilnym, kocim mruczeniem. Ten przesuwał się wówczas dyskretnie, żeby swoim cieniem zasłonić tamten, po co mieszać ludziom w głowach, wiedział, że tego nie lubią. I nikt nigdy nie zauważył niczego niezwykłego, choć pewnie i tak zabrakłoby odwagi, aby ujrzeć to, co istniało naprawdę.
A potem znów siedziały razem, nieuchwytnie rosnące i malejące z upływem godzin dwa nieruchome, milczące cienie, długo, bardzo długo, czasem w dzień, czasem w nocy, w blasku słońca, w blasku księżyca.
Aleksander Litto Strumieński
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt