Dobrze po północy zobaczyłem ją na schodach winiarni. Po kilku godzinach spędzonych przy stoliku, wyszliśmy na spacer; bursztynowe koguty drogowców rozświetlały nam drogę, mieniąc się w witrynach niczym wędrówka w brzuchu magicznej kuli. Wylądowaliśmy nad Wisłą i przykleiliśmy do siebie. Po chwili, sunąc wzdłuż rzeki, w świetle zachodzącego księżyca, przyglądaliśmy się postrzępionym ruinom zamku krzyżackiego. Dotarliśmy na jedną z uliczek przyległych do Rynku Nowomiejskiego.
- Tutaj mieszkam - powiedziała.
Myślałem się żegnać; otworzyła drzwi, weszliśmy na górę.
Dzień przywitał mnie jej widokiem; w głowie miałem mnóstwo sprzecznych myśli, szalonych pomysłów: "Rzuć to! - wołałem. - Ukrzyżuj swojego kutasa! Ta kobieta sprawi ci mękę, głód i ból jakich do tej pory nie zaznałeś."
Zaparzyła kawę. Podeszła do okna. Kilka spłoszonych gołębi wystrzeliło z parapetu. Jej egipski profil i czarne loki powitały okolicę: dachy starówki naszpikowane antenami. Wspomniała o ojcu, genialnym pisarzu. Gdzieś na podłodze, wśród innych książek leżała ta ze specjalną dedykacją, której była natchnieniem. Podała tytuł, znalazłem. Kiedy była małą dziewczynką wyruszali wspólnie na poszukiwanie bohaterów do jego powieści. Były to miejsca odwiedzane przez ludzi poruszających się w swym codziennym ustalonym rytmie: bar mleczny, park, przystanek autobusowy, kino. Często gnali na peryferie. Sadzał ją wtedy na kolanach; tramwaj pędził przez miasto, wchodził w zakręt, trzeszcząc w przegubach; ludzie obijali się o siebie jak te boje wyrzucone na głęboką wodę, a oni z zawziętością godną wygłodzonych sępów wypatrywali cech charakteru, masek, bijącego serca, tajemnicy życia... mięsa.
Wyszliśmy na dwór. Sine, burzowe chmury sunęły poprzez pomarszczone wiatrem kałuże. Zaprosiłem ją do siebie. Po drodze wstąpiliśmy do banku. Wypłaciłem oszczędności życia. Było tego z dwieście złotych. Kupiliśmy coś do żarcia, picia... Mój pies, Floyd przywitał nas, skacząc nam do gardeł. Kiedy zdejmowaliśmy płaszcze, ze swojego pokoju wyszedł Mihailov, mój współlokator. Wyszedł tak jak go natura stworzyła, golusieńki. Pozdrowił nas serdecznie, fujara dyndała mu między nogami. Po chwili, szczerząc się jak dziecko, zniknął w łazience. Nie miała nic przeciwko. Nastawiłem muzykę. Przylgnęliśmy do siebie. Drogi naszych języków skrzyżowały się, namiętnie. Instynktownie złapała mnie za krocze. Gładziła go dłonią przez materiał. Wyobraziłem sobie jej łono tętniące życiem, rozsiewające wokół bakterie zniszczenia. Poprosiła bym otworzył wino i zrobił coś do jedzenia. Posłusznie wyszedłem.
- Nowa kobieta? - zapytał Mihailov kiedy pojawiłem się w kuchni. Akurat robił sobie kanapki. Układał je w piramidę na talerzu. Był już w slipach.
- Sam nie wiem - wymamrotałem - to chyba coś poważnego. Ona jest z kosmosu.
Na jego twarzy pojawił się drwiący uśmieszek.
-Jasne - powiedział - Każda jest ważna do czasu pojawienia się następnej najważniejszej.
Wybuchnęliśmy śmiechem: on z całego serca. Sięgnąłem po kubek. Słodycz herbaty wypełniła mój skręcony z głodu organizm.
- Zobaczysz - mówił tłumiąc śmiech - za miesiąc zapomnisz o niej.
Zaprzeczyłem.
- Słuchaj, przyjdź jak już skończysz. Chcę, żebyś ją poznał. Tylko wiesz... bez numerów. Jej ojciec jest pisarzem - dodałem.
Mihailov uniósł głowę, źrenice mu się rozszerzyły, zawył jak wilk.
-Więc o to chodzi. Powiadasz pisarzem. Ha, ha. Wszystko rozumiem.
Wbił we mnie swój oskarżycielski, wielki paluch.
- Nic dziwnego, ze jesteś śmiertelnie zakochany. Pewnie chcesz się jakoś wkręcić, co? Dostałeś szansę od losu. Tak to sobie kombinujesz... Powiedz, że tak jest. Wiem o tym, Josef. Już mi niczego nie musisz tłumaczyć. Wszystko jest dla mnie jasne. Nie znamy się od dziś, mój przyjacielu...
Mógłby tak mówić i mówić, a ja patrzeć na niego z uśmiechem, albo gwizdać sobie pod nosem.
- Dobra, dawaj te kanapki... - uciąłem.
Chwyciłem za talerz i wyniosłem się w jasną cholerę. Chciał mnie dopaść, ale byłem szybki.
- I zrób herbatę - rzuciłem z bezpiecznej odległości
Wróciłem do niej. Bawiła się z psem. Nie byliśmy długo sami. Ktoś zapukał do drzwi. Otworzył Mihailov. Z wizytą przyszedł Jeremiasz. Rześki jak skowronek targał na barkach zgrzewkę piwa. Po chwili obaj weszli do mojego pokoju.
- Już wstałeś - powitał mnie wesoło Jeremiasz. - Proszę, proszę, cóż za niespodzianka. Jaki dzisiaj dzień? Trzeba to odnotować...
Postawił zgrzewkę na podłodze. Wyszczerzył przy tym swoją sztuczną protezę. Udał, że dopiero teraz ją zobaczył. Podali sobie ręce. Wyraził ubolewanie, że jest sama. Złapał się nawet za serce.
- Chętnie poznam twoje koleżanki - przyznał. - Ten gnojek - wskazał na mnie - dba tylko o własne interesy, chociaż jesteśmy jak bracia.
Sam usiadł pod ścianą. Otworzył kilka butelek, ot tak, mechanicznie, żeby się nimi otoczyć, po czym wyciągnął z tylnej kieszeni spodni świstek papieru i zaczął recytować na głos, patetycznie. Było tam zaledwie kilka linijek wiersza. Sam przyznał, że musi go jeszcze dopracować. Wszyscy wypuszczaliśmy kłęby dymu, bijąc brawo, pełni uznania. Floyd wcinał kanapki. Mihailov rzucał gromy w jego stronę. Wspomniał coś o zawiłościach rynku zbytu ziemniaków, podczas gdy Jeremiasz rozprawiał o jodze i pojmowaniu w przestrzeni pozakomórkowej. Słuchałem ich słów, ściskając butelkę, w mętnym szczęściu, jakby zza ściany. W końcu chyba zasnąłem.
Obudził mnie Mihailov. Leżała obok. Ktoś rozłożył łóżko. Wstała pełna niepokoju jak ktoś, kto spieszy się na pociąg. W ciągu kilkunastu minut byliśmy już na przystanku.Nie bardzo rozumiem jak się tu znalazłem, pijany miłością, ani to, o czym do mnie mówi, jeśli w ogóle mówi. Chciałbym jej opowiedzieć o kurzu lepiącym się do ciała podczas długiej wędrówki, albo o śniegu, lawinie błota i kamieni, w których znika ktoś na kim ci bardzo zależy i dziwnej ciszy, która później nastaje; albo o wiecznym deszczu, potoku zabierającym wszystko, co wielbisz, po drodze, niczym dokładny żniwiarz; powiedzieć o czymkolwiek, co wytłumaczy , że jeszcze tu jesteś i oddychasz i nie możesz wypowiedzieć jednego słowa obojętnie, albo uczynić gestu, bo gdzieś w głębi wiesz, że ten do kogo mówisz musiał stracić o wiele więcej, stracić samego siebie; w tym samym deszczu, śniegu i kurzu, i że ten sam kurz, ten sam pył wżarł się w pory jego ciała, że przyległ już do jego serca i płynie w jego żyłach, i jedyne do czego jest zdolny to zimne, milczące współczucie, jak zimny, milczący sztylet wymierzony w serce.
Więc rozmawiamy sobie, tam, na przystanku, a ona mnie dotyka, zagląda w oczy i zapamiętuje coś, co pewnie można nazwać czymś przyjemnym i romantycznym, coś, o czym wiedzą jedynie Smoki, kiedy trafią na siebie, ale jeszcze niczego nie podejrzewają, może jedynie domyślają się, niepewnie.
Dotyka mnie jakby sprawdzała z jakiego materiału jestem; czy to, co przeżyliśmy w ciągu tych kilkunastu godzin odkąd się poznaliśmy jest prawdziwe; czy prawdziwe jest to, co we mnie widzi, jakaś część mnie, która należy tylko do niej, część, którą sama sobie stworzyła i musi ja zapamiętać, zabrać ze sobą; coś, co tylko na początku wydaje się ciekawe, warte zwrócenia uwagi, a co z czasem umiera jak wszystko na tym świecie.
Noc. Ciepła, słodka, wilgotna noc za nami. A po niej dzień i wieczór jak odpływ morza; jej smutna twarz, niebieskie oczy jeszcze raz wypływają zza chmur.
Nagle odrywa się. Jej dłoń badająca przed chwilą moje ucho, jej twarz i płaszcz odwracają się ode mnie i oddalają. Zwinnie pokonuje trzy stopnie i jest już w autobusie, który akurat zajechał. Drzwi zamykają się za nią z przeciągłym sykiem. Rzuca zza nich szybkie spojrzenie przez ramię i już tylko brudna tylna szyba, za którą kiwają się czarne głowy jakichś ludzi zmierzających w obcą rzeczywistość.
I tyle ją widziałem.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt