„Na podwórzu”
Któregoś deszczowego dnia przypomniałam sobie o niej, o kobiecie, którą znałam wiele lat temu. Zawsze siedziała na metalowym, kręconym krześle z drewnianym siedziskiem. Jej plecy opierały się o próżnię otoczoną ramą, choć może kiedyś były tam deski. Czasem pochylona podpierała się łokciami o kolana, czasem bujała w tył i w przód, mówiąc coś pod nosem. Nie pamiętam, by rozmawiała z kimś dłużej, niż chwilę, która wystarczyła, by przekazać niezbędne informacje.
Spędzała tak całe dnie, niekiedy tylko ruszając się z miejsca, aby ugotować zupę, która wyglądem przypominała jedzenie dla świń. I mimo, że wywar był świeży i zjadliwy, sprawiał wrażenie niezbyt apetycznego. Gdy staruszka zaspokoiła potrzeby ciała, wracała na posterunek. Stanowił centrum podwórka, żaden przybysz nie mógł jej nie dostrzec, a jednak prawie nikt z nią nie rozmawiał. Wszyscy pędzili do swoich domów, szukając kluczy w torebkach lub uważnie obserwując inne zajmujące szczegóły ceglasto-czerwonego podwórka.
Dzieci opuściły ją. Wyjechały do odległych miast, założyły rodziny i zjawiały się dwa razy do roku, na ważne święta. Nie pracowała już, gdy ją znałam, a może nigdy nie pracowała, nie wiem. Może zajmowała się domem, jak kobiety dawniej. Wychowywała dzieci, służyła mężowi, zapominając, że trzeba myśleć o sobie, bo rodzina istnieje tylko przez jakiś czas, a potem człowiek wraca do punktu wyjścia - do samotności.
Ubrana niechlujnie, z resztkami włosów, wymykających się spod chustki zawiązanej wokół głowy. Fartuch ze sztucznego tworzywa, w brzydkie, brązowo-żółte kwiaty. Nylonowe rajstopy, buty wykoślawione od dużych halluksów. I ten smród niemytego ciała, drażniący nozdrza przypadkowych gości lub stałych domowników. Może nieumiejętnie korzystała ze sławojki, ukrytej za oborą, w której kiedyś trzymano świnie.
Raz w tygodniu, w niedzielę, szła do kościoła. Opuszczała bezpieczne schronienie podwórka, otoczone metalową siatką i szeroką mosiężną bramą. Na ten dzień ubierała się przyzwoiciej, choć intensywny zapach brudu połączonego z potem przebijał przez gruby kożuch i brzydkie walonki, w jakich chodzi się w pole. Ona szła w nich główną nawą do ołtarza, aby przyjąć Komunię Świętą. Nie wiem, czy w ogóle zdawała sobie sprawę, jak jest postrzegana. Czy był ktoś, kto o nią dbał? Czy komuś naprawdę na niej zależało?
Wszyscy unikali kontaktu z nią, choć nie była trędowata. Nawet jej mąż wolał samotność w pojedynkę, niż we dwoje. Pracował nocami jako stróż na farmie lisów. Załatwił synowym futra, żona nie dostała, może nie chciała, może nie zasłużyła. We dnie odsypiał czujność nocy lub pracował na działce. Nigdy nie widziałam ich razem. Do kościoła też chodzili osobno, ona na sumę, on na wieczorne nabożeństwo. Gdy przeszedł na emeryturę, nic nie zmieniło się w ich pożyciu. O zachodzie słońca wsiadał na rower i jechał spędzić noc w drewnianej szopie. Byłam tam raz. Zwoje pajęczyn w każdym kącie i wielkie straszne krzyżaki pędzące w poszukiwaniu pokarmu. Popękane szyby w dwóch niewielkich oknach. Stara, zdezelowana wersalka, z zapadniętym środkiem, przykryta grubymi kocami. Wszechobecny bałagan. Jakieś skrzynki, stół, krzesło, szklane słoje wypełnione spleśniałą zawartością. I mnóstwo dziwnych przedmiotów niezrozumiałego dla mnie przeznaczenia. Tam czuwał, tam spędzał życie mąż tej kobiety. Może czasem nie był sam, może odwiedzali go kompani od wódeczki. Może siadywał na ławce przed szopą wpatrując się w księżyc i miliony gwiazd na bezchmurnym niebie. Może wspominał młodość spędzoną na wojnie, w obozach koncentracyjnych. Może swoją pierwszą miłość, którą utracił w wojennej pożodze. Na tym dalekim odludziu pilnował starych drzew z orzechami włoskimi i pięciu ze śliwkami węgierkami. Zawsze mogli pojawić się złodzieje, łasi na darmowy owoc.
Zmęczony czuwaniem wracał nad ranem do milczącej żony. I szedł spać. Mijali się. Mijały lata. Ona nieodmiennie na swoim krześle – centrum jej świata. Nie znała innego. A może nie chciała pamiętać tego, co wydarzyło się i skończyło wiele lat wcześniej. Ojca jej pierwszego dziecka, który zginął w powstaniu. Potem pobytu, razem z dzieciątkiem, w obozie dla kobiet. Może tam, wtedy zaszła w niej nieodwracalna zmiana, i stała się taką kobietą, jaką pamiętam. Dla nowego męża była wybawieniem, zrządzeniem losu, na krótko jednak. Wszystko co dobre w życiu, trwa krótko.
Umarli w tym samym roku, on pierwszy. Nie widziałam, żeby specjalnie cierpiała po jego śmierci. To stało się tak spokojnie, jakby nic się nie stało. Mijali się w życiu latami, minęli się w śmierci o kilka miesięcy. A może jednak brakowało jej go, choć nie dała tego po sobie poznać, i poszła w ślad za nim, tam, dokąd odszedł. Na zawsze już.
Gdybym tylko mogła wypaść jak cegła z bezlitosnego muru ludzkich spojrzeń i milczeń. Usiąść przy niej lub przykucnąć i wysłuchać opowieści z jej świata, jej myśli, marzeń, pragnień. Wtedy jednak byłam dzieckiem, zbuntowanym dzieckiem ślepym na losy innych ludzi. Szkoda, bo może dzięki mnie - powierniczce i towarzyszce - otworzyłaby się dla innych. Może stałaby się odrobinę szczęśliwsza.
(28 kwiecień 2016)
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt