W drugiej połowie lat sześćdziesiątych w Niewidowie lampy naftowe Łukasiewicza zamieniono na żarówki, studnie na hydranty, tylko drogi niezmiennie tonęły w mazistej brei.
Najstarsze rodzeństwo Milusi i Stefani, opuściło rodzinne pielesze, zakładając swoje gniazda. W domu pozostały tylko dwie najmłodsze siostry, które były podporą w pracy dla starzejących się rodziców.
Najmłodsze córki Frejów przejęły schedę obowiązków po ich starszym rodzeństwie, ale dziedzictwo to uległo nieco zmianie po elektryfikacji wsi i doprowadzeniu wodociągu. Niemniej w ich pamięci pozostały wspomnienia lamp naftowych i wędrówek z wiadrami na najwyżej położony wierzchołek wsi po wodę do użytku domowego, bo zwierzęta hodowlane były gonione dwa razy dzienne do wspomnianego źródła po spędzeniu ich z pastwisk.
Stefania z Milusią nigdy nie posiadły umiejętności używania sierpów. Jedynie ich matka wyżynała nimi już nie zboże lecz trawę na miedzach, aby po pracy w polu na próżno nie wracać do domu. Dźwigała więc na swych ramionach wielkie brzemię zieleniny. Ta świeża trawa cięta była w ręcznej sieczkarni i zmieszana z ziemniakami i otrębami stanowiła żarcie dla świń. Natomiast praca Stefani i Milusi przy żniwach polegała na zbiorze plonów ścinanych kosą z obłąkiem a później kosiarką konną i wiązaniu w snopy.
Również blaszane tary używane były tylko w pierwszej dekadzie ich życia, ponieważ zamienione zostały na pralki - Franie.
Jednak okres lamp naftowych wspominają z sentymentem, gdyż rozbudził w nich miłość do książek, jako jedynego łącznika z zewnętrznym światem. Dostęp do tej skarbnicy wiedzy o życiu, udostępniał im najstarszy brat - wielki miłośnik literatury pięknej, erudyta pracujący jako kierownik szkoły w rodzinnej wsi.
Wspominają dzisiaj jak niejednokrotnie, ojciec wracający nad ranem z trzeciej szychty, karcił ich za zbyt długie ślęczenie nad książkami i psucie sobie oczu przy zakopconych lampach naftowych.
Zgodnie z powiedzeniem, czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci, książki do dnia dzisiejszego są nieodłącznymi towarzyszkami ich życia. Szczególnie dla Stefanii były odskocznią od szarej rzeczywistości i umilały jej dłużący się czas podczas pasienia krów. Później mieszkając z dala od ojczyzny pozwalały jej powracać do „tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych….”
Prace porządkowe w domu i w obejściu, dziewczynkom, umilała muzyka z radia pionier na baterie. Rodzice jednak niezbyt przychylnym wzrokiem patrzyli na te fanaberie córek ze względu na koszt zużywanych nośników zasilania tego aparatu przekaźnikowego łączącego ich nie tylko z Warszawą a także z Wolną Europą.
Urodzone w pierwszych latach po zakończeniu drugiej wojny światowej, nie pamiętały, aby wydarzenia tych tragicznych lat były ukazywane w szerokim świetle kataklizmu krajowego, czy światowego, jedynie zawężano ja do opisów bezpośrednio związanych z przeżyciami mieszkańców.
W długie zimowe wieczory, przycupnięte w rogu łóżka, wyszywając ozdobne makatki, z zapartym tchem słuchały opowieści bezpośrednich świadków tego kataklizmu dziejowego i starały się nie uronić żadnych słów padających z ust ich pierwszych mentorów.
Przy rozstawionych naftowych lampach po kątach izby, kobiety najczęściej zajmowały się skubaniem pierzą na poduszki i pierzyny, oraz przygotowywaniem wełny do przędzenia na kołowrotku. Młodsze pokolenie robiło na drutach, swetry, czapki, serdaki i skarpety bądź dziergały na szydełkach i grubych drewnianych drążkach ozdoby do wystroju izb mieszkalnych. Zaś mężczyźni słuchali wieczornego dziennika z radia pionier, naprawiali uprzęż dla koni, robili powrozy z konopi, miotły z wikliny, czy zajmowali się ciesielką w sieni domu. Często podczas tych czynności opowiadali o swoich przeżyciach wojennych.
Nigdy nie zapomnę opowieści jednego z mieszkańców wsi o mordowaniu Żydów w okolicach Krempnej.
Najpierw Niemcy wywieźli ich do lasu i kazali kopać dół, nie pamiętam rozmiarów, bo metry wówczas były dla mnie abstrakcją, ale z opisu wynikało, że bardzo duży, następnie nasypano do niego wapna i zalano wodą. Po tych przygotowaniach przywieziono transport Żydów, których ustawiono wzdłuż tego wykopaliska i strzelano do nich niczym do nieruchomych tarcz. Niektórzy zostali zabici inni tylko ranni a większość spadając do dołu pociągała za sobą współtowarzyszy tej tragedii. Ciała w dole kotłowały się ruszały, a oni musieli jeszcze żywych zasypywać ziemią. Miejsce to odnalazłam po latach jeżdżąc po lasach Beskidu Niskiego.
Chłonęłam te mini obrazki, które były mikroelementami całej tragedii wojennej.
Nigdy nie jadłam ślimaków, wiem, że Francuzi je spożywają, dlatego niektórzy zbierają je i sprzedają w skupie, bo Podkarpacie jest bogate w winniczki, natomiast znam ich smak z opowieści taty, który uciekł przed wywózką na roboty do Niemiec. Pewnego dnia przyszli okupanci do domu rodziców, tato wcześniej słyszał o wywózce na roboty, więc był czujny. Ukrywał się na zapiecku zwanym suśnią, na której suszyło się owoce, dosuszało ubrania po praniu, zboże przed mieleniem w żarnach. Zapiecek ów miał wiele zakamarków i w jednym z nich schował się ojciec. Niemcy wiedzieli, że od dorosłych nie dowiedzą się prawdy, więc małemu jeszcze braciszkowi dali czekoladę, aby im pokazał, gdzie jest tato. Oczywiście malec zaprowadził ich do skrytki, ale ojciec zorientowawszy się w sytuacji, wcześniej wymknął się drzwiami ukrytymi za szafą. Pobiegł po sąsiada i razem uciekli w góry, przeszli przez granicę na Słowację a później na Węgry. Zapasów żywności nie wzięli ze sobą i głód im strasznie doskwierał. Rozpalili ognisko i nawrzucali ślimaków, okazało się, że smak ich całkiem przypominał jajka i odtąd ślimaki i owoce leśne, były podstawowym wyżywieniem dla uciekinierów.
W swojej późniejszej edukacji poznawałam metodologię nauczania. Za jedną z najlepszych i najtrwalszych metod jest poznawanie świata przez przeżycie. Takim poznaniem historii był wyjazd na wycieczkę do Oświęcimia zaraz na początku ósmej klasy liceum. Naszym wychowawcą był starszy pan profesor języka niemieckiego. To on był organizatorem tej całej integrującej wycieczki. Nie pamiętam, co zwiedzaliśmy ponadto, bo Oświęcim wyparł wszystkie inne wspomnienia. Przed wejściem na teren obozu koncentracyjnego byłyśmy trochę zawiedzione, że nie załatwiono nam przewodnika, bo na każdą grupę czekał oprowadzający, ale już w bramie profesor wyjaśnił, że on posłuży nam, jako przewodnik, bo zna każdy szczegół i zakątek tego miejsca, gdyż był tu prawie przez pięć lat więźniem. Opowiadając o przeżyciach i martyrologii więźniów, niejednokrotnie miał łzy w oczach. Podwinął rękaw koszuli i pokazał niski numer więzienny wytatuowany na przedramieniu. Opowiedział nam historię związaną z nauką tych cyfr po niemiecku. Tak długo był bity w bramie, aż nauczył się bezbłędnie wymawiać swój numer po niemiecku, bo od tej chwili nie był człowiekiem, nie mógł posługiwać się imieniem i nazwiskiem, był tylko numerem. Byłam jeszcze wiele razy, jako organizatorka wycieczek, na tym miejscu zagłady ponad milion ludzi, ale żadna nie dostarczyła mi tak wielkiego przeżycia jak ta właśnie.
Podczas drugiej wojny światowej we wsi stacjonowali, najpierw Niemcy a później Rosjanie, chociaż i obraz Ukraińca, i Żyda przewinął się w opowieści babci. Niemcy przedstawiali sobą pewną kulturę, kiedy przychodzili po żywność nigdy nie zabierali wszystkiego, a czasem zostawiali dla najstarszego brata czekoladę, zaś ruscy asystowali jej już przy dojeniu krów i gotowaniu mleka, aby nie odlała kropli dla siebie.
- Oni tylko wszy przynieśli ze sobą i nic więcej- mówiła bez sympatii o naszych wyzwolicielach.
Najgorzej wspominała Ukraińców, którzy współpracowali z Niemcami i nazywano ich folksdojczami. Krążyła po wsi tragiczna historia wielodzietnej rodziny. Pewnej, zimowej, mroźnej nocy przyszli do nich Ukraińcy będący na służbie u Niemców i w gaciach wyciągnęli ojca z domu. Na drugi dzień odnaleziono jego zwłoki w polu i kilku innych mieszkańców wsi.
Historia to odżyła dwie dekady po wojnie, kiedy najmłodszy, osierocony przez ukraińskiego folksdojcza, syn, żenił się w Przemyślu. Cała rodzina pojechała na wesele i tam właśnie, po dwudziestu latach, rozpoznali zabójcę ich ojca, który mieszkał na Śląsku, a był wujkiem panny młodej. Nie doszło do samosądu, bo bandyta się zorientował, że został rozpoznany i uciekł, a rodzina pana młodego wróciła zaraz po tym wydarzeniu do domu, nie zostając na przyjęciu weselnym.
Pamiętam też historię niedalekich sąsiadów, którzy w latach sześćdziesiątych wyjechałi za ocean. Ich wyjazd bezpośrednio mnie dotyczył, bo straciłam towarzyszy gier i zabaw podwórkowych. Jak zwykle pytałam babci:
-Dlaczego wyjeżdżają?
-Do kogo tam jadą?
Widziałam, że wszyscy im zazdrościli, ale jednocześnie uważali, że zasłużyli sobie na życie w tym raju na ziemi. Ich dziadkowie narażając siebie i własne rodziny, ukrywali Żydów pod przybitką (podwójny sufit) na strychu. Oni zaś w podzięce za uratowane życie, ściągnęli wszystkie ich dzieci za ocean, bo prawdziwi bohaterowie nie chcieli nigdzie wyjeżdżać.
Tak więc wspomnienia wojenne stały się żywą lekcją historii i zalążkiem moich zainteresowań na całe życie. Po latach metodą indukcji z tych mikrofilmów, zbudowałam panoramiczny obraz drugiej wojny światowej.
Zwiedzając ostatnio skansen w Sanoku, moje dorośle dzieci identyfikowały przedmioty, które zapamiętały z domu babci i dziadzia. Dzisiaj żałuje, ze nie zachowałam więcej tych historycznych eksponatów, ale dla mnie wówczas były bezwartościowymi i bezużytecznymi starociami. Obecnie jak relikwie przechowuje pamiątki tamtych dni i lat. Jedną z nich jest zdjęcie Pierwszej Komunii Świętej.
Wydarzenie, które w dzisiejszym świecie religijnym nabrało dużej rangi, było jakieś zwykłe, bez zbędnej pompy. Patrząc, na pożółkłą fotografię, pamiątkę pierwszej komunii świętej, widzę smutną osóbkę trzymająca obrazek dziecka przystępującego do sakramentu pokuty. Bohaterka wydarzenia jest jakaś niepozorna, zagubiona i smutna, jak to czarno-białe zdjęcie, które stanowi całkowity kontrast do barwnych fotografii dzisiejszych” komunistów”. Jej opadające na ramiona włosy, które miały układać się w loki, odstają od głowy niczym czapka słomianego chochoła. Sprawiła to wilgotna, wiosenna pogoda podczas pięciokilometrowej drogi do kościoła, wyprostowała kręcone na papilotach cienkie, słabe, myte w szarym mydle włosy.
Jedynie w całym wizerunku przykuwają uwagę jej duże oczy w ciemnej obudowie brwi i rzęs, które patrzą zmęczone, gdzieś w nieuchwytną dal. Szara twarzyczka dziecka, może myta zbyt dokładnie przed tą ważną uroczystością, nabrała również koloru mydła a może przypominała o poście stosowanym od popołudnia dnia poprzedniego. W prawdzie wymogi religijne, pozwalały na posiłek przed północą, ale pamiętna słów matki, która w sobotę do północy mieląc zboże w żarnach i podczas sprzątania zjadła jedno ziarenko pszenicy zawieruszone w mące, więc nie przystąpiła w niedzielę do komunii świętej. Dlatego, nasza „komunistka”, zawsze odpowiedzialna za swe czyny i wzorowa chrześcijanka, postanowiła pościć już od godzin południowych poprzedniego dnia.
Patrząc na drugie i zarazem ostatnie zdjęcie komunijne, figuruje na nim podobna do siebie ponad setka dziewięciolatków, ustawionych na schodkach olbrzymiego, kamiennego kościoła. Długie, białe sukienki z żorżety szyte na jedna modłę z woreczkami na komunijną wyprawkę, otaczają czarne plamy chłopców, w ciemnych ubraniach, z dużymi gromnicami w rękach. Liczna grupa „komunistów” pochodziła z dziesięciu wsi przynależących do jednej parafii.
Po latach muszę stwierdzić, że ta ważna chwila w moim życiu, nie zapadła mi szczególnie w pamięci. Przyjęcie komunijne ograniczyło się do wspólnego śniadania na plebanii ( kakao i drożdżówka), za które wcześniej trzeba było zapłacić jak i za wianek oraz medalik na łańcuszku, z którego szyja robiła się czarna, różaniec, i książeczkę „Pamiątka Pierwszej Komunii Świętej” oraz wspomniany wcześniej obrazek do obłożenia w drewniane ramki i przewieszenia na ścianie - nie zostawiły głębszych przeżyć w mojej psychice dziecięcej. Jedynie zazdrościłam mojej koleżance, wstążek do warkoczy w kolorowe paski, które dostała od swojej chrzestnej matki z okazji komunii, bo stanowiło to jakąś niespodziankę.
Nie wiem, może ta obojętność wynikała z wypalenia się wewnętrznego spowodowanego stresem, podczas przygotowywania się do sakramentu pokuty. Do dnia dzisiejszego mam przed oczyma, zniszczony katechizm ze względu na ciągłe używanie go, oraz jego zawartość, którą znałam na pamięć. Mimo upływu dziesiątek lat, nigdy nie zapomnę księdza katechety, który egzekwował z żelazną konsekwencją, werbalną znajomość podstawowego podręcznika do religii.
Pamiętam, niedługo przed Sakramentem Pierwszej Komunii Świętej, urządził nam egzamin „ostateczny”. Okazało się, że tylko troje z czternastoosobowej grupy zaliczyło go za pierwszym podejściem. Do tych szczęśliwców należałam i ja, ale radość moja nie trwała długo, bo musiałam przygotować sąsiadkę do poprawki.
Mój rocznik był feralny, bo następną po nas klasę przygotowywał już inny ksiądz, gdyż nasz katecheta zginął w wypadku motocyklowym. Wstyd się przyznać, ale ta śmierć nie wzbudziła we mnie uczucia żalu, a raczej satysfakcję, że już nikogo więcej nie będzie” maltretował” psychicznie.
Tak wiec każdy etap naszej ziemskiej wędrówki ma swe barwy i cienie, ale po latach wspominamy je z wielkim sentymentem i żalem nad przemijaniem życia.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt