Minąłem ostatnie linie drzew i spojrzawszy na leżący przede mną pejzaż wiedziałem, że w okolicy nie znajdę ciekawszego. Łagodna skarpa, trochę miękkiego mchu, który tęskniąc za słońcem wypełzł z kończącego się tu lasu, rozłożysta trawa, dużo gościnnej, nagrzanej trawy, poprzetykanej żółtymi i liliowymi kwiatami, zdenerwowany kosmaty trzmiel i kilka roztrzepotanych motyli, zapraszały do wyboru właśnie tego miejsca. Usiadłem, przede mną tańcząca wieloma barwami łąka i poszczerbione mury zachodzących na siebie drzew, otoczone okopami krzewów powoli odchodzącymi w siność błękitu, rozłożoną u przedproża niewidzialnej linii horyzontu i ustawiając kolejne partie przestrzeni i perspektywy. Ciche brzęczenie pszczół, urywany świergot samotnego ptaka, pojedyncze, leniwe białe obłoki, jasnobłękitne niebo i lekki wiatr muskający spływające z niego promienie południowego światła. Poza tym cisza kołysana grą koników polnych i świerszczy, wrażenie pustki i samotności. Trzy pręty sztalugi lekko weszły w usłużną ziemię, teraz wystarczyło ustawić zagruntowane płótno, uderzyć z wyczuciem w górną listwę, wyregulować wysokość.
Otworzyłem wysłużoną kasetę, paleta wiedziona przyzwyczajeniem sama wsunęła się na lewy kciuk, farby niespiesznie wyłaziły z miętoszonych tubek, pragnąc przewidzieć swą niezbędną długość, dwa odcienie bieli podjęły zwyczajową przepychankę, usiłując wywalczyć więcej miejsca, czerwienie tradycyjnie zgłaszały pretensje o swą zbyt małą użyteczność, niespiesznie ustawiała się zawsze zbyt krótka falanga zieleni. Mieszanka oleju z terpentyną w pokracznej, pękatej buteleczce, równo pocięte gazety do wycierania pędzli, wciśnięty gruby ołówek, wstydliwie skrywana gumka, przygotowana szpachelka, baczne spojrzenie, kilka spojrzeń, zamyślenie, zmrużone oczy, kilkanaście płynnych kresek, zrównoważyć kompozycję, może jeszcze tu, wystarczy, westchnienie, krok w tył, uparta mrówka, pędzle, podmuch wiatru, kamień jakiś, jest, bo gazety uciekną, jeszcze jedno spojrzenie. Wypełniony rytuał i można przystępować do pracy. Upływ czasu znika w niebycie, odrealniony pejzaż przed oczyma staje się tylko dekoracją, barwną szatą rzeczywistości, natchnieniem snującym swoją niedookreśloną historię i nic więcej już nie istnieje.
Jednak istniało. Nie wiem jak długo stał za mną, nie wiem czemu poczułem jego obecność, spóźniony instynkt, szelest, czy przelotny cień. Mimo ciepłego dnia miał na sobie pomiętą granatową kurtkę, zapiętą pod szyją kraciastą koszulę, brudne dżinsy i znoszone sandały. Na okrągłej, skupionej twarzy, czas nie zapisał wyraźnie swojej wędrówki. Krótka broda, nierówne wąsy, sterczące pionowo włosy i staroświeckie okulary dopełniały szkicowy portret. Widząc, że go zauważyłem, zrobił kilka kroków i usiadł w niewielkiej, choć niezobowiązującej odległości.
- Przeszkadzam. – Nawiązanie rozmowy nie było ani stwierdzeniem, ani pytaniem.
- Nie. – Grzecznościowe mruknięcie w odpowiedzi. Oczywiście, że przeszkadzał.
- Wiem, przepraszam. – Rzecz jasna w głosie nie było żalu, zdawkowa grzeczność, jakby czytał w moich myślach. - Co pan maluje?
Pytanie nie zabrzmiało retorycznie, choć takim właściwie było. Odpowiedziałem ze źle ukrywaną niechęcią.
- To co widzę, łąkę, drzewa, błękit nieba. – Nie była to zbyt wysublimowana reakcja, ale, zresztą jak mi się całkowicie mylnie zdawało, dostosowana do poziomu pytającego.
- I to wszystko otulone światłem, żywa promieniejąca zieleń, oświetlone słońcem białe, puszyste obłoki, ultramaryna stopniowo modelująca przestrzeń, a raczej jej wrażenie, – mówił niegłośno, trochę do siebie, trochę do mnie, uzupełniając słowa przenikliwym, inteligentnym spojrzeniem - dość realistyczne. Nieźle pan uchwycił wczesnopołudniowy nastrój i ciepło kładących się promieni na ciałach drzew, brak tylko centralnego punktu kompozycji, ale tu rzeczywiście go nie widać, tylko te rozbiegane drzewa, może należało go stworzyć. - Pochylił się w moją stronę. Głos był łagodny, spokojny i pewny siebie, sprawiający nieodparte wrażenie, że wie po co i o czym mówi; duża rzadkość nie tylko w tych czasach.
Zaskoczony, nie odpowiedziałem; te słowa nie pasowały ani do jego wyglądu, ani do oczekiwań, które można było pokładać w przypadkowo spotkanym rozmówcy.
- Tak, ma pan rację, maluje pan to, co pan widzi – ciągnął dalej – a więc przenosi pan na płótno swoją własną wizję, której umysł stara się nadać wrażenie głębi, przestrzeni, powietrza i zawrzeć w jednej, rozciągniętej wprawdzie nieco, chwili. Bo tylko tyle, jakże niewiele, jest w stanie dostrzec. I jeszcze nastrój, tego miejsca, tej godziny, która mija bezpowrotnie i nigdy się nie powtórzy. Nie przeniesie pan jednak dźwięków, zapachów, czy wrażeń dotykowych, to jest tylko bardzo ograniczony, niepełny fragment rzeczywistości.
- Ale na tym polega malarstwo. – Zdążyłem już ochłonąć. – To pragnienie odtworzenia świata w dostępnym zakresie, jego jednej strony, formy i barwy, uchwyconych w określonym oświetleniu, będącym kluczem percepcji. Impresja, nie reprodukcja.
- Stworzenia, nie odtworzenia – poprawił mnie – pan stwarza nową rzeczywistość, w znaczeniu podobnym do naszego, również realną, istniejącą, tu na tym obrazie. Na początku stworzył pan niebo i ziemię na pustym płótnie, a ziemię pokrył trawą i barwnymi punktami kwiatów. I dodał pan światło, bo światło jest dobre, modeluje całość, ale tylko my wiemy, że to farba wyciśnięta z tuby i tworząca odpowiednią fakturę, ruch pędzla kierowany pańską ręką, spojrzeniem, myślą. W malowanym świecie nie dowiedzą się tego nigdy.
- Kto? Tam nie ma nikogo świadomego, nie namalowałem człowieka. – Przyjąłem tok jego rozumowania.
- A skąd pan wie, co lub kto kryje się za tymi drzewami, za horyzontem, przecież one już istnieją? Stworzył je pan. Może jednak ktoś tam jest, ukryty, niewidzialny? To, że pan czegoś nie namalował, jeszcze niczego nie dowodzi. Na pierwszym planie widać barwną łąkę, a na łące zawsze są różne żyjątka, polne myszy, owady, chrząszcze, świerszcze, pszczoły, muchy. One też mają świadomość, pragnienia, czują, chcą jeść, rozmnażać się, chcą żyć. - Mówił teraz szybciej z zauważalnym wzburzeniem i jakimś niepokojem. - I niekoniecznie je widać, ale skoro stworzył pan łąkę, to muszą tam być, choć nie są widoczne. Dla nas. I w naszym świecie są też miliony rzeczy i pojęć, których nie dostrzegamy z takich czy innych przyczyn, a jednak nie negujemy ich istnienia. Nasz umysł chwyta tylko niewielki wycinek rzeczywistości, traktując go jako pełnię.
- Sądzi pan, że nie ma zasadniczej różnicy miedzy światem i takim jak ten obrazem?
Mijały minuty, długie minuty, wyraźnie ważył odpowiedź.
- Tak, oba to tylko fragmenty doznań, stworzone przez umysł – odpowiedział wreszcie spokojniejszym już tonem. – Umysł posiłkuje się czasem różnymi narzędziami, w pana przypadku rękoma, pędzlem, farbami. Otaczający nas świat jest wzorem dla obrazu, dla złudzenia obrazu i jest dlań niepoznawalny, tak jak i jego twórca. Ale tych twórców może być wielu i każdy namaluje ten pejzaż inaczej.
- Chce pan powiedzieć, że każdy z nas stwarza odrębny świat, a ich suma składa się na to, co określamy jako świat obiektywny i każdy z nas żyje w odrębnym świecie? – Ostatnie dotknięcie pędzla, ostatnie zasadzone kwiaty ożywiające łamaną zieleń łąki w lekko już zmienionym świetle. Słońce kryło się za najwyższymi wierzchołkami drzew, ich cienie nieuchronnie pełzły w naszą stronę. Znudzony ptak odleciał już dawno i tylko świerszcze odpędzały przyczajoną ciszę.
Długo trwał w milczeniu. Jego wzrok przesunął się z płótna na obraz dali leżącej przed nami, grzęznąc w niej na dłużej. W końcu skinął głową.
- W takim razie sztuka byłaby pośrednim dowodem, że to umysł kreuje rzeczywistość, bo potrafi stworzyć jej kopie, których wtórność jest tylko uchwytna w świecie pierwowzoru, jednak będąc w pełni realną i mającą własną tożsamość na swoim podłożu, którym może być płótno nabite na cztery deski blejtramu. - Później często zastanawiałem się, czy były to moje myśli, czy to on, w bliżej nieokreślonym celu, zręcznie mi je podsunął.
- Zapewne, choć nie musimy tego dostrzegać. W skrajnym, przypadku mogą się różnić ziarenkiem piasku pięć metrów pod nami, jednym liściem na którymś z tamtych drzew lub jednym atomem w sąsiedniej galaktyce.
- Nigdy tego nie sprawdzimy – zauważyłem.
- Nigdy – potwierdził – lecz każdy z nich, będąc zaledwie myślową konstrukcją, składa się na powstanie całości, postrzeganej jako pojedynczy, obiektywny i realny świat, wspólny dla wszystkich. Nie wiemy, lub nie chcemy wiedzieć, że to tylko złożenie tworzonych przez nas cieni.
Czas mijał leniwie, w powietrzu zawisła namacalna prawie senność, zacierając ostrość jego barw i konturów, odrealniając formy i kształty otoczenia, a w zamian nakładając na bezszumnie płynące nad nami zaróżowione już obłoki, wyjęte z mojej pamięci widziane niegdyś kształty rzeczy i napotkane w minionych latach, maski ludzkich twarzy.
- Malarstwo stwarza inne światy – odezwał się nagle, po długo trwającym milczeniu – każdy z nich jest tylko jedną z możliwości odtworzenia matrycy, swego pierwowzoru, swego nieuchwytnego pierwowzoru i stworzenia własnej skorupy.
- Idee?
- Nie, w tamtej jaskini nie mogli odwracać się do światła, nie mogli poruszać, widzieli tylko jedno odbicie, my nie mamy tak ciężkich kajdan, tutaj możemy stworzyć ich wiele, choć źródła nie zobaczymy nigdy. Ale jaskinia pozostała, przestronniejsza nieco. Działanie artysty jest bramą, jedną z bram wiodących do wyjścia, przejścia, do nieskończonej liczby światów.
- Równie realnych, pulsujących życiem, zmianami?
- Być może. - Cichy, zamyślony głos wsparty nieruchomym spojrzeniem, opartym o ciemniejące wciąż przed nami drzewa, które w obawie wieczornego chłodu zbiegły się w kilka grup, tuląc do siebie i obejmując gałęziami.
I znów milczenie, pozwalające dopełznąć konsekwentnie nadchodzącym, upartym cieniom. Słońce świeciło jeszcze dość mocno, wzbudzając stopniowo ciemnożółte kolory, nieuchronnie zmierzające w stronę pomarańczowych i rdzawoczerwonych odcieni, pokrywając patyną starego złota rozciągający się przed nami widok. Wytarte starannie pędzle już dawno odpoczywały w zamkniętej kasecie. Jak na komendę wyjęliśmy z kieszeni jakieś bułki i gryźliśmy je niespiesznie. Mijały godziny, ale nikt nie odchodził, kontemplując pejzaż i rzucając od czasu do czasu kilka nieważnych zdań. Nieliczne ptaki rozpoczęły przedwieczorny koncert, zastukał dzięcioł. Wystające czasem z traw zajęcze słuchy, namierzały nasze istnienie. Dalekie szczekanie psa nasuwało podejrzenie, że gdzieś jeszcze żyją ludzie.
Siedzieliśmy długo. Wstał pierwszy, ciężko, niezgrabnie trochę, zapiął kurtkę i nie patrząc na mnie rzucił:
- Późno już, pójdę.
Skinąłem głową. Wiedziałem, że nigdy więcej go nie spotkam, być może było to pochodną tonu jego głosu.
Odwróciłem się jeszcze aby coś powiedzieć, przedłużyć może i nadać jakąś treść tej przypadkowej i niezręcznej trochę chwili pożegnania, lecz ciemnej już teraz ściany lasu nie zakłócała żadna postać. Tylko nierówne linie wysmukłych sosen, pozbawione barw królestwo cieni i zastygłej ciszy w nieruchomym, odartym nagle z życia wieczorze, zamarłym w tężejącym powietrzu, zdającym się teraz odsłaniać swe materialne, fizyczne ciało. Kolejny dzień odszedł, przekazując świat kolejnej nocy. Nie pozostało tu już nic do zrobienia. Wzrok powrócił do obrazu, ostatnie spojrzenie na fioletowe niebo przesłonięte gdzieniegdzie ciemnymi chmurami, zza których lekkie pociągnięcia pędzla wydobywały księżycową poświatę, pod nią czarnogranatowe drzewa odchodzące w zamgloną dal i sina już teraz szarość łąki. Zdjąłem go ze sztalugi, poskładałem i zebrałem wszystkie rzeczy. Nie oglądając się za siebie, odszedłem niespiesznie, niknąc w szeregu zasypiających, mrocznych drzew.
Aleksander Litto Strumieński
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt