Na drugim końcu tęczy
Gdzieś nad tęczą wysoko
Są marzenia, o których marzyłeś kiedyś w kołysankach
Marzenia rzadko się spełniają. O niektórych zapominamy, niektóre przestają być godne, byśmy do nich dążyli, a z niektórych zwyczajnie wyrastamy. Ale są też takie, z których nigdy nie rezygnujemy. Zepchnięte wydawałoby się w niepamięć, nagle ożywają. I wtedy człowiek czuje, że warto było śnić…
***
Wakacje w Górkach przed wyjazdem na studia zapisały się w pamięci Jerzego bardzo sugestywnie. Tego lata wkroczył na zakazane tereny, które do tej pory uważał za zarezerwowane dla dorosłych.
Zaraz po egzaminach zatrudnił się na sezon w smażalni ryb.
- Tylko do końca września? - upewniła się pani Sylwia, pulchna właścicielka biznesu.
Chłopak pokiwał głową, niezdolny do wyduszenia słowa. Nie z powodu samego pytania, ale dlatego, że jego wzrok i umysł zaabsorbował ekscytujący widok. Krągły biust przedzielony ciemną linią graniczną wymykał się z okowów stanika ozdobionego koronką i obcisłego sweterka. Jakby przez nieuwagę niedopięte guziczki pozwalały zerknąć głębiej niż Jurek miał do tej pory okazję. Raz tylko, na jakiejś prywatce, dotykał dziewczęcych piersi. W dusznym pokoju po wypiciu kilku piw kumpel rzucił propozycję zabawy. Zasłonięto okna, zgaszono światła i wszyscy obecni porozłazili się po kątach, a wtedy ktoś krzyknął „już”. Należało schwytać najbliższą osobę i po dotyku odgadnąć, kto to jest. Gra była idiotyczna, do niczego nie prowadziła, oprócz tego że bezkarnie można było pomacać koleżankę. Przyciągnął najbliższą dziewczynę i wsunął dłoń pod luźną bluzkę. Zaskoczyło go, że nie natrafił na biustonosz. Maleńki wzgórek idealnie mieścił się w dłoni. Jerzy czuł wzbierające pożądanie i zrobiło mu się okropnie głupio. Tym bardziej że partnerka bez skrępowania wcisnęła mu rękę w spodnie i kilka razy przesunęła po nabrzmiałym członku. Zaraz potem eksplodował, a zniesmaczona sprawczyni odepchnęła go, gniewnie sycząc.
Ten biust był inny – pełny, dojrzały i kuszący w świetle dnia. Chłopak przełknął ślinę i oderwał spojrzenie, bo szefowa zadała mu kolejne pytanie.
- Słucham? - zreflektował się i jednocześnie przestraszył, że kobieta weźmie go za totalnego gamonia.
- Pytałam, czy czasem będziesz mógł zostawać po zamknięciu, żeby posprzątać zaplecze – powtórzyła. - Nie mówię, że codziennie, ale przydałoby się raz na jakiś czas zrobić porządek. Ja, oczywiście, pomagałbym ci w tym.
Po pierwszym sprzątaniu nie mógł się doczekać kolejnego. Ciasne zaplecze, wąski stolik do pakowania, zapach przesmażonego oleju i miękkie, smakujące słonym potem ciało kobiety – to wszystko przyćmiło mu zmysły. Tak bardzo, że wracając do domu, nie był w stanie myśleć o niczym innym. Matkę zbywał półsłówkami, udając, że nie widzi podkrążonych oczu i nie czuje kwaśnego oddechu. Był na nią wściekły, bo znowu rozpaczała po stracie faceta. Zastanawiał się, czy ona jest ślepa, czy uzależniona. Każdy kolejny fagas był gorszy od poprzedniego, każdy krócej gościł w ich domu. Jerzy już nawet nie starał się zapamiętywać imion. Na szczęście stał się na tyle dorosły, że żaden z wujków nie musiał mu się podlizywać. Kiedyś, właśnie ze względu na matkę, udawali przyjaźń, przynosili cukierki, batony, gry i czekali, aż dzieciak zniknie z podarunkami w swoim pokoju. Potem do uszu Jurka dochodziły stłumione pojękiwania i skrzypienie sprężyn. Kiedyś bardziej się starali, bo matka była młoda i ładna. Teraz, zjawiając się, od razu dawali do zrozumienia, że to łaska. Teraz to ona się starała, jak mogła, a i tak odchodzili po kilku miesiącach. A ona płakała. Jerzy nienawidził jej za to. Za tę służalczość, za wyczekiwanie. Była jak kundel – gdy właściciel wychodził, pies kładł się z podkulonym ogonem na posłaniu i tępo wpatrywał w tapetę. Gdy pan wracał, zwierzak ruszał w podskokach na powitanie, merdał ogonem, lizał po rękach i skamlał. Ona też skamlała.
Jerzy znikał w swoim pokoju, nawet nie ruszając przygotowanej kolacji. Wbiegając po schodach, kręcił głową z obrzydzeniem. Potem kładł się na łóżku i wspominał miękkie ciało pani Sylwii, po raz kolejny przeżywał w półśnie to, co niedawno było ekscytującą jawą. Czasem nie wiedział, co było lepsze. Nic dziwnego, że nie dostrzegał, że nie chciał dostrzec, iż coś dzieje się z matką.
Tego dnia wrócił znacznie później do domu. Sprzątanie przeciągnęło się nieco. Sylwia była bardzo cierpliwą nauczycielką, zresztą w jej interesie leżało jak najlepsze wyszkolenie Jurka. Uczyła go, że wszystko należy wykonywać dokładnie, nie spiesząc się, zwracając uwagę na każdą czynność, na drobiazg.
- Pośpiech niczemu nie służy – tłumaczyła, patrząc mu prosto w oczy, a on był posłusznym i chętnym uczniem. To był trzeci tydzień terminowania i teraz był już gotowy z nią się zgodzić. Dotychczas docierał do końca błyskawicznie jak zagłodzony szczeniak, gdy pierwszy raz dostał na talerzu świeże mięso. Jednak szybko pojął, że lepiej delektować się powoli, bo wtedy starcza na dłużej, a i znacznie lepiej smakuje.
Wyszedł ze składziku i odetchnął kilka razy głęboko, jednak nie poczuł ulgi. Chyba zanosiło się na burzę. Wiatr chwilowo ucichł, a ciężkie powietrze nie chciało natlenić płuc. Koszula lepiła się do pleców, ale nie przeszkadzało mu to specjalnie. Rozpierała go duma i radość. Po raz pierwszy poczuł, że ma władzę nad kobietą. Dużo wysiłku kosztowało go opanowanie własnego ciała, ale opłacało się – wiedział, że Sylwia nie udawała. Zdradzało ją drżenie, urywany oddech. Tym razem to ona chciała, by przyspieszył. Tym razem to on rządził. Drażnił wrażliwe punkty językiem, a kiedy czuł, że kobieta się pręży, umykał na uda, na brzuch, zataczał kręgi, by usłyszeć rozpacz i błaganie. Ponawiał grę i przerywał, aż niemal płakała z wściekłości, aż wbiła mu paznokcie w plecy. Wtedy schwycił ją za włosy i zmusił, by nie zamykała oczu, kiedy będzie w nią wchodził. Sycił się jej podnieceniem. Przyspieszał i zwalniał, aż wreszcie krzyknęła, a on głucho stęknął.
- Jesteś mężczyzną – szepnęła chwilę później, tuląc do Jurka i całując spoconą pierś kochanka. A on poczuł dumę.
Matka, oświetlona światłem telewizora, leżała na sofie w salonie. Sine oblicze drgało ożywione śnieżeniem ekranu, jakby ktoś podłączył trupa do prądu. Jerzy zbliżył się ostrożnie. Czy znowu się odchudzała, zastanowił się, patrząc na sflaczałe ramiona, na piersi widoczne pod cienką koszulą, które rozbiegły się na dwie strony niczym szosa na rozdrożu. Były płaskie, zupełnie nieapetyczne, wręcz odstręczające. Wory pod oczami nabrały fioletowego odcienia i wyglądały jak napompowane wodą. Kobieta miała przechyloną lekko głowę, rozsypane po poduszce kosmyki były matowe, a widoczne na przedziałku odrosty sprawiały wrażenie, jakby reszta włosów oddzieliła się od skóry czaszki. Przez uchylone usta sączyła się strużka śliny. Jerzemu wydawało się, że matka nie oddycha. Nachylił się nad nią nisko i wtedy otworzyła oczy. Czarne, z fioletowymi jęzorami, przerażające i obce. Chłopak odskoczył wystraszony.
- Synku – zaskomlała i już wiedział, że to ona. - Wróciłeś!
- Idę spać – syknął rozzłoszczony.
- Tak, tak. Idź, zmęczony jesteś – przyznała posłusznie. - Tak, tak… Ale czy mógłbyś… Wiesz, tam na dole… Przyniósłbyś mi…
Wiedział, o co prosi. Mierziło go to, ale nie miał siły odmówić. Siadła już na sofie i wzrokiem maltretowanego szczeniaka błagała, by spełnił jej prośbę.
- Nie możesz iść sama?
- Nie – znowu zaskowyczała, a w jej oczach pojawiło się błaganie i strach. - Nie, nie dam rady… Synku...
Zaklął pod nosem, ale ruszył korytarzem w stronę piwnicy. Drzwi były lekko uchylone, chwycił latarkę leżącą na półce i oświetlił schody. Wieki temu coś się popsuło w piwnicznej instalacji, ale nikt nie miał ochoty zająć się naprawą. Owionął go odór stęchlizny, pleśni i wilgoci. Wbrew pozorom lubił ten specyficzny zapach. Pomieszczenie domagało się remontu, przede wszystkim nowej podłogi. Stary beton popękał, a przez szczeliny wyłaziły korzenie dębu rosnącego obok domu. Czasem któryś z facetów matki schodził tu z siekierą, by zrobić porządki, ale nie na długo to starczało. Jurek za każdym razem protestował. Miał wrażenie, jakby to jemu obcinano ręce i nogi. Płakał wtedy w ukryciu, żeby nie narazić się na drwiny kolesi z wytatuowaną klatą i ramionami, a mózgiem wielkości żołędzia.
Światło latarki omiotło ustawione pod ścianami półki. Setki słoi z zamarynowanymi smakami dawnych jesieni, z wepchniętym w zmatowiałe szkło soczystymi latami, kiedy jeszcze w ich rodzinie dobrze się działo. Kiedy mieszkał z nimi ojciec. Teraz warstwa brudu świadczyła o tym, jak dawno to było. Gdy odszedł z dziewczyną dwa razy młodszą od siebie, nagle wszystko przestało być przydatne i smaczne. Ale zostało, bo nie miał kto wyrzucić. Tak jak nie dało się usunąć wspomnień.
Jerzy ominął wystające węźlaste powrozy korzeni i skierował światło na regał stojący najbliżej schodów. To jedyne wspomnienie, które okazało się przydatne: słoiki wypełnione owocami i zalane spirytusem bądź wódką, gąsiorki i butelki z winem. Lekarstwo matki na samotność. Chwycił cokolwiek i zamierzał już wyjść, kiedy snop światła wywołał z mroku jakąś ułudę. Chłopak przyjrzał się bliżej. Szara pleśń na przeciwległej ścianie poruszyła mackami, jakby wyciągała je w stronę Jurka. Zagryzł zęby. To wszystko przez tę latarkę, pomyślał. Najwyższy czas zmienić baterie. Potrząsnął urządzeniem i aż jęknął. Światło zgasło. Natychmiast otoczyły go oślizłe, gumowe paluchy, przysysając się do skóry. Ze strachu zaczął tracić oddech, na szczęście następny wstrząs sprawił, że znowu błysnęła żarówka. Wykorzystał tę chwilę i umknął na górę.
- Masz! - Rzucił matce na podołek flaszkę. - Kup jutro baterie, bo się kończą.
- Dziękuję, synku, dziękuję… - Roztrzęsionymi rękoma mocowała się z zakrętką.
Jerzy nie czekał, aż poprosi go o pomoc. Uciekł po schodach do pokoju. Nie chciał patrzeć na jej przemianę. Zbyt wiele razy widział, jak z rozlazłej, skowyczącej suki przeistaczała się w rozchichotanego podlotka.
To przez tę duchotę. Jak spadnie deszcz, wszystko się poprawi, pomyślał, rzucając się na łóżko. Przez chwilę zastanawiał się jeszcze, co się ma poprawić, ale nie zdołał wymyślić nic sensownego. Zasnął.
***
Lato mijało leniwie. Jerzy codziennie maszerował do smażalni. Z ulgą opuszczał dom, bo widok matki przyprawiał go o dreszcze. Chyba przestała się wreszcie odchudzać, ale teraz przypominała napuchniętego topielca. Chłopak miał wrażenie, że jeśli pociągnąłby ją za jakikolwiek fragment ciała, spory kawał zostałby mu w dłoni. Zastanawiał się, dlaczego nigdy nie wychodzi na słońce. Gdyby odrobinę się opaliła, wyglądałaby po stokroć lepiej. Ale ona kryła się w domu jak tłusta larwa w glebie. Zasłaniała okna i najchętniej spędzała czas w piwnicy. Twierdziła, że to ze względu na upały. Ale nie służyło jej to – zaczęła kasłać, a Jurek miał wrażenie, że w drobinkach śliny widzi strzępki zielonkawej pleśni. Przesiąkła zapachem stęchlizny.
Rzeczywiście, lato folgowało sobie tego roku. Temperatury już dawno pobiły rekordy stulecia, a na dodatek niemal codziennie padał krótki, ale obfity deszcz. Rolnicy składali z wdzięczności dłonie do Boga, bo wszystko osiągało gigantyczne rozmiary. Nawet w przydomowych ogródkach ogórki czy marchewki były trzy razy większe niż zwykle. I nagle padł jakiś pomór na rośliny. Z niewiadomych przyczyn liście pokrywały się zielonkawym grzybem, który w szybkim tempie uśmiercał żywiciela. Naukowcy ściągnięci do pomocy bezradnie rozkładali ręce.
Jerzy nie przejmował się anomaliami ani pogodowymi, ani przyrodniczymi. Jego świat ograniczał się do ciasnego zaplecza, a czas zaczynał płynąć dopiero po zamknięciu smażalni. Chłopak chłonął to, co pani Sylwia mu ofiarowała. I zamykał oczy na całą resztę. Na matkę, na wszechobecny odór zgnilizny w domu, na pleśń, która wylazła już nawet na ściany w salonie i łazience. Czasami, w przebłysku powracającej przytomności, miał zamiar wezwać fachowców do usunięcia zielonkawo-sinego paskudztwa, ale zaraz rezygnował z pomysłu. Nie miał ani ochoty, ani czasu na zajmowanie się takimi rzeczami. No i szkoda mu było forsy, a o tym, żeby kasę wyłożyła matka, nawet nie marzył. Dlatego uciekał.
Codziennie rano budził się z myślą, że za chwilę zobaczy panią Sylwię. Potem harował w pocie czoła, przygotowując tysiące rybnych kotlecików, filecików i frytek. Przesiąkł zapachem spalonego oleju, podobnie jak pani Sylwia. Jeszcze długo potem zapach smażonych na tłuszczu frykasów wywoływał w nim podniecenie, jakby łyknął jakiś afrodyzjak.
Każdy ranek przybliżał go do chwili rozstania z ciasnym zapleczem, z miękkim ciałem szefowej. Nadchodząca strata ściskała gardło, opanowywał go niemal fizyczny ból. Ukojenie znajdował tylko przy pani Sylwii, kiedy świat ograniczał się do jej miękkich piersi i pulchnych ud.
Powroty do domu stawały się coraz późniejsze, miał ochotę zostawać na zapleczu, ale szefowa, żartując, odsyłała go do mamusi, żeby się wykąpał i dobrze wyspał, bo potrzebowała silnego pracownika. Nie protestował za bardzo, ponieważ kołatała się w nim resztka przyzwoitości, by sprawdzać, co dzieje się z matką. Ale im bliżej było końca wakacji, tym bardziej narastał w nim sprzeciw. Nie chciał opuszczać Górek, bo tu była smażalnia, bo tu była pani Sylwia. Chciał przekonać nie tylko siebie, że powinien zostać w miasteczku. Chciał również potwierdzenia od matki. Z nieuświadomionych bliżej przyczyn pragnął, żeby powiedziała, iż jest jej niezbędny, potrzebny, wręcz konieczny do istnienia. Że jest sensem jej życia i jeśli wyjedzie, to życie straci ten sens. Ale matka milczała, rybimi oczami wpatrując się w niego ze starego fotela, który udało jej się znieść albo prędzej zrzucić do piwnicy. Rozdziawionymi ustami chwytała powietrze jak karp wyrzucony na brzeg jeziora. Milczała.
To dziwne, potrafiła skomleć za każdym odchodzącym facetem, a jego nawet nie próbowała zatrzymać. Dlaczego? Czy znaczył mniej, czy był dla niej mniej ważny od tych wytatuowanych ćwierćgłówków, których znajdowała po drodze swojej egzystencji.
Jerzy był wściekły. Tak zły, jak jeszcze nigdy. Przycupnął na brzegu regału z zamkniętymi wewnątrz słoików wspomnieniami. Przyglądał się białej, galaretowatej masie, którą nazywał matką. Zwieszone po obu stronach fotela ręce dotykały podłogi, białe palce spływały glutowatą masą na popękany beton i łączyły się z korzeniami dębu. Wszędobylska pleśń już zaczynała wędrówkę w górę kończyn, plotła misterne koronki wokół ramion i szyi, ściekała dekoltem, między gąbczastymi piersiami, skapywała na brzuch i łono, by wedrzeć się do wnętrza i zakwitnąć sinymi gronami. Dojrzewały błyskawicznie, pękały i sączyły się żółtozieloną flegmą po szeroko rozłożonych udach, po gnijących łydkach; rozlewały się po podłodze i sunęły w stronę chłopaka.
Jurek zerwał się z gniewem. Znowu to samo – próbuje odwrócić jego uwagę. Chce, żeby poczuł się winny. Winny jej samotności, strachu. Nie chce z nim rozmawiać, to nie. On tego też nie potrzebuje. Już nie. Przecież ma panią Sylwię. Trzeba iść do pracy. Smażyć ryby. Smażyć frytki. Płakać w miękkie piersi pani Sylwii. Całować panią Sylwię. Ruchać panią Sylwię.
Matka znowu próbowała go zatrzymać. Już wiedział po co ta pleśń na ścianach domu. Miała go osaczyć, opleść, unieruchomić. Ale on jest za mądry. Zorientował się szybko i zdążył uciec. Niech sobie teraz siedzi tam sama. Niech gada do pleśni. On pójdzie do pani Sylwii. I nie wyjedzie z Górek. Zostanie z panią Sylwią. Będą tylko we dwoje. W jej domu. W jej piwnicy. Bo pani Sylwia ma tylko jego, a on ma tylko panią Sylwię. Nie tak jak matka. I pani Sylwia go nie zostawi. Nie tak jak ojciec.
Jerzy uśmiechnął się. Zamknął starannie drzwi od piwnicy. Warto było marzyć...
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt