Niebo otworzyło swoje chmurne kotary i oświetliło naszą bazę. Krople rosy skrzyły się niczym małe diamenty. Wiedzieliśmy, że noc nie potrwa wiecznie i wreszcie będzie trzeba oddać swoje życie pani losu, ale ta wiedza nie sprawiła, że wstanie było w jakikolwiek sposób łatwiejsze.
Tej nocy ja miałem wartę, więc patrzyłem na krainę, która mimo nowego dnia nie budziła się do życia. Ziemia wypalona przez ogień i poorana kraterami nadal wypuszczała z siebie dymne wyziewy. Kikuty drzew poszarpanych przez wybuchy pocisków, sterczały niczym pomniki zniszczenia. Delikatna mgiełka otulała całą okolicę sprawiając, iż martwa cisza dawała poczucie bezpieczeństwa. Niestety było to fałszywe bezpieczeństwo. Mój towarzysz powoli zaczął ściągać z siebie swój przemoczony płaszcz i sprawdził broń. Sagrem, chyba tak się nazywał. Widziałem za wiele twarzy odpływających z tego świata, aby wszystkich pamiętać. Ja także uznałem, że czas już wstać i zejść z wieżyczki, aby budzić obóz. Ściągnąłem swój płaszcz i wstałem. Nie mówiliśmy nic. Nie było potrzeby. Kiedy składałem improwizowaną kołdrę, z palca zsunął się pierścień mego dziada i upadł na ziemię. Schyliłem się po niego i usłyszałem odgłos przypominający otwarcie butelki szampana i cichy, przyduszony szept:
-Padnij
Widzicie, kiedy ktoś spędzi, choć jeden dzień na polu bitwy to traktuje słowa ostrzeżenia poważnie, niezależnie od sytuacji czy skąd się one biorą. Jest to bardziej odruch niż decyzja. Dlatego kiedy usłyszałem słowo padnij przylgnąłem do desek wieżyczki. Obok mnie legło ciało chłopaka. Był młody. Kurtę jego munduru zdobiła szkarłatna plama w miejscu serca. Kiedy ciało trzęsło się w śmiertelnych konwulsjach ja czołgałem się do przycisku alarmu. Nie było żadnych nowych wystrzałów, wokół panowała cisza, lecz wtedy sobie tego nie uświadamiałem, myślami byłem już w samym środku bitwy. Uderzyłem w wielki czerwony guziki i zacząłem wrzeszczeć „Snajper, snajper!!!!”.
Nie odważyłem się wyjrzeć poza ścianki wieży, dlatego przyciągnąłem do siebie broń martwego chłopaka i czekałem na moment, który będzie słuszny, aby odpłacić strzelcowi za mojego kolegę. Na dole odgłos syreny wygonił naszych z hermetycznych namiotów, co poznałem po charakterystycznym odplombowywaniu wejść. Wtedy, od strony pola wyziewów rozległ się przyduszony okrzyk bojowy „Za Błękitny Dzionek!!” a po nim wiele innych okrzyków którym towarzyszyły odgłosy wystrzałów. Zdziwiło mnie, że było ich tak niewiele, a jeszcze bardziej zdziwił mnie fakt, że wrogowie przyszli do naszego obozu. Raport naszego zwiadowcy z poprzedniego dnia wskazywał, że mieli braki w filtrach do masek gazowych. Nasi zaczęli odpowiadać ogniem. Ale po chwili usłyszałem odgłosy walki wręcz. Przeciwnicy wdarli się do obozu zamiast go ostrzelać, to oznaczało, że mogłem zaryzykować rozejrzenie się w poszukiwaniu snajpera.
Sprawdziłem swoją broń po raz ostatni i zerwałem się do strzału. Walka wciąż trwała, ale była to bardziej rzeź na szarżujących wręcz wrogach niż realna walka. Niektórzy dobiegli do granic obozu i rzucili się na naszych, ale walczyli słabo i ospale. Zobaczyłem, że w kolejnej grupie atakujących jest ktoś niosący snajperkę. Założyłem, że to mój cel i wymierzyłem w niego. Dopiero wtedy uderzyła mnie najdziwniejsza rzecz w całym ataku. Oni nie mieli masek. Przeszli dwa kilometry gazowego pustkowia bez masek. Otrząsnąłem się z zadumy i jak każdy dobry żołnierz uczyniłem swoą powinność. Zacząłem strzelać do atakujących. Pociski szarpały ich ciała, a oni biegli i ginęli. Nie strzelali, nie kapitulowali, tylko biegli na śmierć.
Nastała cisza, bo nie było już do kogo strzelać. Wszyscy padli. Ciała ułożyły się w stożek, którego boki zwężały się ku wejściu do obozu. Wszyscy mieli broń improwizowaną, łopaty, filtrownice, młoty a bardzo niewielu broń strzelecką. Gleba chciwie piła krew. Mijały chwile a nikt z naszych się nawet nie ruszył. Wtedy kapitan wyszedł przed szereg, zdjął swój oficerski kaszkiet i uklęknął przed pobojowiskiem. Niektórzy poszli w jego ślady, inni nie rozumieli, czemu to zrobił i stali czekając aż ktoś im wytłumaczy. Mimo wewnętrznego protestu nikt nie ośmielił się zmącić ciszy. Kapitan wstał, założył nakrycie głowy i zarządził:
-Idźcie po łopaty.-rozkazał i sam ruszył po narzędzia. Zaczęliśmy kopać bez protestów a nasz kapitan razem z nami. Grzebaliśmy wroga jak swoich. Ziemia była twarda, martwa i sucha. Chętnie przyjmowała ciała. Nagle jeden z żołnierzy rzucił łopatę we właśnie kopany dół i zakrzyknął:
-Nie! Odmawiam wykonania rozkazu! Nie będę męczył się dla wroga!
Spocony i zdyszany kapitan spojrzał na żołnierza. Wbił łopatę w ziemię i poprawił maskę. Podniósł coś z grobu który właśnie zakopywał i podszedł do krzykacza. Pociągnął za zabezpieczenie i wyciągnął magazynek. Zamachał nim przed szybką maski żołnierza i powiedział:
-Nie ma naboi.-powiedział wrzucając magazynek do grobu. Wskazał na stos nie pogrzebanych jeszcze trupów-Nie mają masek. Wiesz, dlaczego?-żołnierz cofnął się o krok. Nie widziałem jego twarzy, ale zakładam że miała ona oznaki zrozumienia.-Od wczoraj nie mieli filtrów ani amunicji. Nie mieli tlenu ani zapasów. Ale zamiast wykorzystać ostatnie kule do wykończenia się nawzajem wzięli broń do rąk i przemaszerowali dwa kilometry suchej ziemi. Maszerowali pomimo tego że chmura paliła ich w płuca i gardła. Kiedy tu dotarli ich oczy były na wpół ślepe od kwasowych wyziewów, każdy oddech był męką. Ale przeszli to wszystko, bez nadziei, z improwizowaną bronią aby wypełnić swój żołnierski obowiązek. Mogli się wycofać. Mogli się poddać. Mogli się zabić. Nie zrobili nic z tych rzeczy tylko parli naprzód i chcieli zrobić to, co do nich należało.
Żołnierz nie śmiał się odezwać, kiedy dowódca mówił z coraz to większą wściekłością. –Oni umarli dwa kilometry stąd, w obozie. My tylko przypieczętowaliśmy ich los. Wykazali się honorem i odwagą. Poświęceniem i siłą. Zasłużyli sobie na szacunek nawet jeżeli robili to z innych przyczyn niż my! -Żołnierz odwrócił się, złapał za łopatę i wrócił do kopania.
Pochowaliśmy ich wszystkich. Oddaliśmy honory, zwinęliśmy obóz i wróciliśmy z raportem do bazy. Wróciłem tam kilka lat temu i położyłem kilka nabojów na grobach tych dzielnych mężczyzn. Widzicie, państwa walczą ze sobą, wysoko postawienie ludzie decydują, kogo trzeba zabić i kto ma narazić się, aby to uczynić. Dowódcy mówią, co zrobić i gdzie strzelać. Lecz żołnierze wszyscy są tacy sami, i nawet, jeśli dzielą ich sztandary, zawsze będą braćmi na polu bitwy.
Koniec.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt