Moja Estonia - Niczyja
Publicystyka » Reportaże » Moja Estonia
A A A
Od autora: To mój pierwszy reportaż! Bardzo proszę o opinię, komentarz i Twoje wrażenia po przeczytaniu:)

„Moja Estonia”

 

Wakacje w Estonii, najmniej znanym z krajów bałtyckich, były pomysłem mojego męża. Za to jestem wdzięczna i ten reportaż mu dedykuję.

Dla ułatwienia nazwę go Adam, siebie Ewa.

Zaczynamy! Start 7 sierpnia 2016.

Zanosi się na długą podróż, z centralnej Polski, aż na sam kraniec Estonii. Nad Zatokę Fińską.

 

7 sierpnia, niedziela

Mkniemy po polskich drogach. Suwalszczyzna, znana mi i kochana, jak zawsze wita nas pięknem, dzikością i wyjątkowością. Byłam tu już wiele razy i nie zamierzam zaprzestać moich tu wojaży. Nigdy!

Przekraczamy granicę polsko – litewską. Cisza, spokój. Jakiś pan sprawdza nam dokumenty, jakby od niechcenia i pyta po rosyjsku: „A pany to daleko jadą?” Chyba widać, że jestem kobietą. No ale… albo niektórzy mają problemy z rozpoznaniem rzeczy oczywistych albo moja znajomość rosyjskiego jest niewystarczająca.

Deszczowa pogoda, krajobrazy za oknem usypiają. Przychodzi mi na myśl piosenka G. Turnau’a. Parafrazując ją „A na Litwie, przed Kownem pada deszcz…”

Na nocleg zatrzymujemy się w zajeździe, kilka kilometrów od Panevezyz (Poniewieże). Wygodnie, spokojnie, można nabrać sił przed dalszą podróżą. Po pysznych blinach z mięsem i dobrym piwem Svityrus idziemy na wieczorny rekonesans. Jest tu mnóstwo drewnianych stworów. Straszą! Może to taki litewski zwyczaj, otaczać domostwa mitologicznymi bóstwami? Jest inaczej. Obok spokojnie płynie rzeka. Można wypożyczyć kajaki. Marzenie…

 

8 sierpnia, poniedziałek

Przesuwamy zegarki o godzinę do przodu. Taki sam czas będzie obowiązywał na Łotwie i w Estonii.

Śniadanie full wypas – szwedzki stół. Zasmakowałam w soku jagodowym i połówkach jajek posypanych żółtą ikrą. Może to nie kawior, nie wiem, ale smakuje wyśmienicie.

Choć wciąż na Litwie, na mapie zerkam już na sąsiednią Łotwę. Kierujemy się na Rygę. O! Niebieski traktor wynurzył się z lasu, jadąc polną drogą. Zadziwiające jak lubią tu kolor niebieski. Wszystkie traktory są niebieskie. Dachy wielu kościołów również.

Prawie niezauważalnie przekraczamy granicę litewsko – łotewską. Omijamy Rygę, klucząc obwodnicami. Mają numery A1 – A6. Można zwariować, szczególnie kierowca. W pewnym momencie jedziemy już w stronę Moskwy. Pomyliliśmy kierunek, trzeba zawracać.

Coraz więcej brzóz. Zmienia się klimat.

„Postój” na siku. Wybłagany, prawie z płaczem. Przy ruchliwej drodze. Grzęznę gdzieś w rowie, żeby nie być widoczna. Pokrzywy parzą w tyłek, ostre liście drapią. Mus to mus, nie można grymasić!

Valmiera. Jezdnia przed i za jest remontowana. Ruch wahadłowy. Jedziemy w ślimaczym tempie. Już wiem, że nie dotrzemy na miejsce na godzinę osiemnastą, tak jak planowaliśmy. Ale nic to! Wrażenia są najważniejsze.

Koniecznie chcę zrobić zakupy w łotewskim sklepie. Wreszcie udaje się nie przeoczyć jednego. Wchodzimy. Na półkach od razu rzucają mi się w oczy dwie polskie nazwy: cukier biały i czekolada Terravita. Pewnie znalazłabym ich więcej, ale śpieszymy się. Kupuję orzeźwiający kwas chlebowy. Kilka piw, w tym mętne pszeniczne – moje ulubione. Pyszny chleb, jakiego nie można kupić w Polsce. I Mini Barankas – biszkoptowe obwarzanki. Mniam. Zagryzamy je, popijając kwasem. Ruszamy dalej.

Z radia leci łotewska, estońska lub rosyjska muzyka. Nostalgicznie jest. Czasem wesoło, gdy zmienimy nastrój na „Poligono Industrial” – płytę Kazika. „… jedna pani drugiej pani na przystani… a ta jedna i ta druga potrzebowały przygody na przyrody łonie… na akcydent jakichkolwiek oczekiwać tak zaczęły… w takich paniach to jest moc!”. Śmieję się, przewijam piosenkę kilka razy. Podoba mi się ta lekka filuterna muza - „Bracia”. Zachęcam do wysłuchania.

Lasy. Na polach bele siana związane sznurami lub zawinięte w folię. Lasy. Docieramy do granicy łotewsko – estońskiej. Są tam dwa miasta o bliźniaczych nazwach. Valka – po stronie łotewskiej. Valga – po estońskiej. Nasza droga, Valga – Tartu – Johvi, przez Estonię ma numer 3. Będziemy nią jechać prawie 300 kilometrów!

Nazwy miejscowości mają zdublowane samogłoski. Fajnie to brzmi i wygląda, np.  Maarja-Magdaleena, Mustvee. Przejeżdżamy przez Tartu. To duże, ładne miasto położone nad rzeką Emajogi. Gubimy się jak zwykle, znów trzeba zawracać. Nic to. Jedziemy dalej.

Między miastami nie ma nic. Dzikość natury. Nieliczne, urokliwe, drewniane chatynki poukrywane wśród zielonych pól. Dzikie łąki i bezdroża. Podmokłe lasy. Ruch na drodze też jest niewielki. Jesteśmy w jednym z najdzikszych i najmniej zaludnionych europejskich krajów. Można odetchnąć, odpocząć psychicznie od zgiełku miasta.

Zostało nam mniej niż sto kilometrów. Na obiad zatrzymujemy się w lokalu o nazwie „Baar”. Tak nazywa się wiele z tutejszych, domowych jadłodajni. Kuchnia smaczna, sycąca. Szczególnie zupy, takie gęste i zawiesiste. Jak w Bułgarii. Soljanka  - to mój wybór. Poczułam się jak w Rosji. Gęsta, z kiełbasą, kaszą i śmietaną. Tak zawiesista, że łyżka prawie staje na baczność. Potem idziemy nad jezioro Pejpus. Jest ogromne, jak morze, nie widać przeciwległych brzegów. Połowa jego akwenu należy do Estonii, połowa do Rosji. Można wynająć domki nad jeziorem. Jest duży wybór. Można kupić żywe i wędzone ryby. Raj dla duszy. Pisać, czytać, żyć. Po prostu żyć.

Jest po dwudziestej. Wreszcie docieramy na nasz camping nad Zatoką Fińską! Szybko załatwiamy formalności. Dostajemy mały drewniany domek bez sanitariatów. Są tylko ogólnodostępne na terenie ośrodka. Jak kemping, to kemping. Nie można liczyć na wygody i rozpustę. Jest zachód słońca. Spieszymy się nad morze. Brzeg jest wysoki, klifowy. Schodząc po metalowych schodach spotykamy dwóch starszych panów. Nagich, tak jak ich natura stworzyła. Stoją na werandzie sauny, wycierając się ręcznikami. Coś do nas mówią, jednak nie rozumiemy ani słowa. Może to język estoński, może fiński. Panowie idą za nami. Wchodzą do morza i chłodzą rozgrzane ciała. Dotykam palcem. Woda jest ciepła. Cieplejsza niż powietrze.

Plaża jest zabałaganiona. To najlepsze określenie tego, co widzę. Mało piaszczystych powierzchni. Jeśli już jest piasek, to mokry i zbity. Dużo kamieni i połamanych konarów drzew. Dzikość i gwałtowność natury poraża. Słońce łagodnie chowa się w morzu. Nie widać brzegu Finlandii. Siedzę na kamieniu i rozmyślam jak daleko jestem od domu. Ponad tysiąc kilometrów dzieli mnie od zwykłej codzienności. Tutaj jest inaczej. Wiem, że będzie niezwykle.

Wifi jest, ale tylko blisko nadajnika, który znajduje się w namiocie kuchennym dostępnym dla mieszkańców. W domkach nie ma zasięgu. Po rozpakowaniu bagaży i zorientowaniu się, gdzie są prysznice i toalety, biorę laptopa i idę surfować w Internecie. Myślałam, że będę mogła robić to w domku, siedząc wygodnie na werandzie lub wprost na mięciutkim łóżku. Niestety! Mogę tylko pomarzyć. Spędzam dwie godziny, siedząc na twardej, drewnianej podłodze i opierając plecami o coś równie twardego. Boli mnie tyłek, bolą plecy. Następnym razem będę mądrzejsza, wezmę ze sobą poduszkę. Na szczęście ich tutaj w bród.

Mimo dokuczliwego bólu, doceniam piękno nocy. Głośno grają świerszcze, drzewa delikatnie szumią. Jest cicho i spokojnie. Żadnych innych dźwięków. Poza mną siedzącą przy samotnej lampie jest ciemność. Minęła północ. Wszyscy śpią.

Wracam do domku. Biorę ręcznik, przybory kąpielowe i idę pod prysznic. Ciepła woda, jest przyjemnie. Nie chce mi się spać, nie spieszę się.

W drodze powrotnej patrzę w rozgwieżdżone niebo. Przecudny widok. Miliony gwiazd na tle czarnego nieboskłonu. Jak żyję, nigdy nie widziałam tylu gwiazd. Czy ktoś mi je kiedyś objaśni? Nazwie każdą z osobna?

 

9 sierpnia, wtorek

O trzeciej nad ranem muszę skorzystać z toalety. Uroki picia piwa. Tym razem jeszcze zapasów z Łotwy. Jest jaśniej. Nie ma tylu gwiazd. Nagle paraliżuje mnie strach. Biała dama! Stoi nieruchoma. Ja też boję się poruszyć. Na zdrętwiałych strachem nogach wracam do domku, do łóżka.

Budzę się późno. Moja biała dama okazuje się być niewysokim słupem elektrycznym z umieszczoną na górze głową – białą, okrągłą lampą. Ach ta moja wyobraźnia! Czasem mam przez nią niezłego pietra. Przez samą siebie. Śmieję się z moich nocnych lęków.

Piszę. Te natrętne muchy doprowadzają mnie do szału. Osy także. Takie są minusy przebywania blisko natury. Okrywam się szczelnie kocem, nawet tutaj w domku i piszę. Długo, kilka godzin.

Czas wynurzyć się na świat. Zdobyć nowe wrażenia. Zostawiam laptopa i idę na spacer po okolicy.

Wdziewam kusą sukieneczkę i idę nad morze. Spoglądam na nie wpierw z tarasu widokowego, skąd roztacza się przepiękny widok na całe, ciągnące się aż po horyzont morze. Gdzieś do niewidzianej Finlandii. Schodzę po kamiennych stopniach, potem po metalowych schodach. Mijam właściciela, który skrupulatnie czyści saunę dla kolejnych amatorów tej wyszukanej rozkoszy. Przede mną zamknięta furtka broniąca dostępu do plaży. Jest zamykana na pętelkę z żyłki. Po czubku słupka wesoło wędruje samotna biedronka. To na szczęście. Biedronki przynoszą szczęście.

Nie można długo zamyślać się nad estońskim morzem. Może nas zaskoczyć. I zaskakuje! Bardzo ociekająco. Nie ochronił mnie nawet wielki kamień, za którym się skryłam. Fala odbija się od niego jak od falochronu i z całym impetem wpada na mnie. Kusa sukieneczka cała jest mokra. Ja także. Śmieję się. Akurat bardzo gorąco o kimś myślałam, a tu taki zimny prysznic, prosto z natury.

Plaża dziś wygląda inaczej. Jest krótsza, prawie cała zalewana przez nadciągającą wodę. Chodzę boso, klapki trzymam w dłoni. Morze jest wzburzone. Ogromne fale nie zachęcają do kąpieli. Zresztą nie mam na sobie kostiumu, musiałabym kąpać się nago. Nie chcę kusić losu.

Część plaży porastają niezapominajki i inne różowe kwiatki oraz nieznane mi zioła. Z klifu spływa krystalicznie czysty, lodowaty strumyczek. Mrozi stopy, ale nie myśli. Te są ciepłe i radosne. Polubiłam to miejsce, tę dziką i nieprzyjazną plażę.

Kamienie poukładane są w stosiki, wiele pięter od najszerszych do najwęższych. Czy coś to oznacza? Jest symbolem czegoś? Kiedyś w Chorwacji, w górach Biokovo widziałam podobne stosiki na szczycie Św. Jury. To chyba jednak coś znaczy? Tylko co łączy morze i góry? Wiara, nadzieja, miłość…?

Kolor morza jest szaro-błękitny. W niektórych miejscach spod piasku wystaje niebieska plastelina. To glina! Nigdy nie widziałam jej w naturalnym środowisku. W ogóle. Ani w takich ilościach. Woda jest dosłownie mętnie niebieska. Do ogromnego kamienia zanurzonego w morzu przytwierdzona jest gliniana czaszka małpy. To strażnik plaży! Straszy i obserwuje całą dobę. Przez jego oczodoły przelewa się woda. Uszy nasłuchują szeptów ukrytych wśród trzcin nimf.

Gliniaste spadki stoków porastają skrzypy i kwitnące fioletowo rośliny oraz trzciny. Powyżej wspinają się dzikie zarośla przypominające te z filmu „Fortepian”. Brakuje tylko muzyki, aby było tak samo tajemniczo i kusząco. Nawet wiatr jest identyczny.

Zamykam za sobą furtkę. Wspinam się po schodach. Biedronki. Cała masa wędrujących biedronek jest ze mną. Wszechobecne świerszcze również. Słychać je w dzień i w nocy. Głośne echo dochodzi z różnych stron. Intensywnie szumią drzewa, jak przed burzą.

Nie wzięliśmy ze sobą aparatu. Napiszę więc mój reportaż jak fotograficzną relację, jakimi zapamiętałam widziane przeze mnie cuda. Potem czytając, odtworzę wszystko z pamięci.

Miejsce jest dostosowane do karawanów i przyczep kempingowych. Są słupy z prądem i gniazdkami elektrycznymi. Lampy. Ławki. Równo wykoszone trawniki. Po drugiej stronie drogi jest bujna łąka, z tysiącem polnych kwiatów i poziomek. I świerszczy.

W głównym budynku recepcji można sobie wziąć mapy okolicy oraz przewodniki turystyczne. Można też kupić artykuły spożywcze i przemysłowe. Alkohol, napoje gazowane, słodycze, słone przekąski i lody. Nawet ubrania. Raj na ziemi dla osób szukających ciszy, spokoju i zapomnienia. Ucieczki od pogoni życia. Camping jest bezpieczny, zamykany o 22. Łatwo tu dojechać. Jest dobrze oznakowany, nowy, czysty i schludny.

Miejscowość nazywa się Korkkula. Ładnie, prawda?

Pogoda, jak kobieta, zmienną jest. Raz gęste chmury, raz słoneczny żar. Jedziemy na krótką wycieczkę do oddalonego o siedem kilometrów Purtse. Znajduje się tam wzmiankowany w przewodnikach zameczek. Mała rezydencja - Purtse manor (Purtse vessel castle). Jest uroczy. Biały z samotną wieżyczką. Z czarnym dachem. Wyraźnie kontrastuje z soczystą zielenią wokół. Zwiedzamy każde z dostępnych dla gości pięter, wcześniej wysłuchawszy długiej historii z ust gospodarza. Zamek jest stary, pochodzi z XV wieku. Ma bujną przeszłość, niejedno widział, niejedno przetrwał.

Po wszystkim schodzimy do położonej częściowo pod ziemią restauracji. Mimo lata, jest chłodno. Włączony jest piecyk. Są inni goście. Sala robi imponujące wrażenie. Surowe piękno, stare mury, drewniane meble i ciężkie stropy. Światło sączy się do środka przez maleńkie okienka. Na stołach świeże kwiaty w dzbanuszkach i zapalone świeczki. Ceny są wysokie, ale warte zdobytych wrażeń. Gra spokojna muzyka. Zdarzają się tkliwe kawałki. Zamawiamy cafe latte oraz deser – tutejszy specjał. Musimy długo czekać, ale kiedy już się pojawia – zachwyca. Francuskie ciasto, w którego środku umiejscowiono gorące owoce jabłka i gruszki zanurzone w zimnych topniejących lodach. Niebo w gębie. Warto było tyle czekać. Może jeszcze tu wrócimy podczas naszej wyprawy.

W drodze powrotnej odwiedzamy miejscowy supermarket. Jest dobrze zaopatrzony i czynny bardzo długo. To ważne! Na półkach jest polski cukier Diament i płatki śniadaniowe Sante. To dostrzegam. Kupujemy estońskie piwo i nabiał. Przy kasie, przede mną rachunek reguluje  chwiejący się na nogach młody mężczyzna. Może trzydziestoletni. Jest wstawiony, a chce być jeszcze bardziej. Sprzedawczyni patrzy na niego z ansą.

Mijamy go później na szosie. Jedzie na rowerze. Wyraźnie ma problem z utrzymaniem równowagi, przecina linię krawężnika, niebezpiecznie zataczając półkola na jezdnię. Na szczęście ruch jest niewielki, choć to ważna droga Tallin – Narva.

Mamy nowych sąsiadów. Do domku obok wprowadzili się Finowie. Starsza para. Chyba szykują się do sauny, bo wyruszają dokądś ubrani w szlafroki. Ogarniam wnętrze domku, gdy nagle widzę, że Fin mocuje się z naszymi drzwiami, próbując otworzyć je własnym kluczem. Nagle je otwiera. Zagląda do środka. Widzi mnie, speszony przeprasza i wychodzi. W sumie… gdyby był dwadzieścia lat młodszy mogłaby być z tego niezła przygoda lub ciekawa opowieść do napisania. Pan znika, niespełniona historia razem z nim. Nie dzieje się nic.

Na kolację Adam piecze kiełbasę na grillu. Do tego przywiezione z Polski warzywa i dodatki. Estoński jest tylko chleb i piwo. W tym czasie ja nadrabiam internetowe kontakty ze światem. Siedzę na placu zabaw wśród licznej dzieciarni. Mówią w dziwnych językach, których nie rozumiem. Może to estoński? Może fiński? Nie wiem. Nie rozumiem nawet jednego wyrazu.

Po smacznej kolacji zauważamy, że do trzeciego domku sprowadzili się Łotysze z maleńkimi dziećmi. Będzie głośno. Już jest głośno. Słyszę wrzaski, piski rozbrykanych brzdąców. Dziś wieczorem nie będę słyszeć tylko świerszczy, choć starają się jak mogą. Starajcie się chłopaki! Specjalnie dla mnie. Wiecie, że to lubię. Dmijcie z całych świerszczowych płuc, śpiewajcie na całe gardła. Dajecie radę. Super! Wygraliście bitwę na dźwięki. Bardzo wam dziękuję za ten popisowy koncert. Wasze zdrowie! Wznoszę metalowy kubek napełniony estońskim browarem. Smak jest ostry, surowy. Działa.

Teraz czas na kontakty z pisarskim światem. Zniknął wczorajszy ból tyłka. Nowego nie będzie. Idę z poduszką. Zrobiło się strasznie zimno. Muszę założyć kurtkę na polar. Palce kostnieją z zimna, trudno stukać w klawiaturę. Sierpniowe wieczory na północy Estonii są znacznie chłodniejsze niż w Polsce. Ciekawe, czy w ogóle wykąpiemy się w tutejszym morzu?

 

10 sierpnia, środa

Ach to piwo! Znowu musiałam drałować w nocy do toalety przy recepcji. Cóż... przyjemności mają swoje skutki uboczne.

Wstrętne muchy! Całe ich zatrzęsienie w naszym domku. Nie można spać. Natrętne łażą po człowieku i gryzą. Od piątej rano nie śpię i opędzam się od nich. W końcu nakrywam kołdrą i zaparzam w pocie, jak herbata we wrzątku. Jakoś udaje mi się zasnąć.

Słońce operuje od samego rana. Zapowiada się piękny, lecz rześki dzień.

Dziś jedziemy do Narvy – miasta położonego tuż przy granicy z Rosją. Po drugiej stronie rzeki o tej samej nazwie jest bliźniacze miasto - Iwanogród. Nie mamy wizy rosyjskiej, więc nie przekroczymy mostu granicznego. Nie pojedziemy też do ślicznego Sankt Petersburga położonego zaledwie 140 kilometrów stąd.

Wjeżdżamy do miasta. Adam oczywiście klnie jak szewc, rzucając wciąż ‘kurwami’, a taki to z niego niby opanowany człowiek. Jak zwykle gubimy się, ale czy to powód, aby tak wulgarnie krzyczeć i obwiniać wszystkich za swoją nieumiejętność znalezienia właściwej drogi. Naszym celem jest Zamek Hermana, ten z wysoką wieżą. W końcu, po trzech rundach wokół parkingu znajdujemy wolne miejsce. Parking jest bezpłatny. Wysiadamy. W informacji turystycznej dostajemy mapę Narvy. Dowiadujemy się również jak dojechać nad morze, do oddalonego o 15 kilometrów miasteczka Narva-Joesuu. Podobno są tam problemy z zaparkowaniem samochodu. Wymagane są jakieś skomplikowane bankowe formalności, aby uiścić opłatę.

Zamek otoczony jest wysokim murem. Na dziedzińcu są równo wykoszone trawniki. Robimy zdjęcia przy wielgachnej postaci łysego Lenina, dyktatorsko wskazującego palcem w stronę mateczki Rosji. Kpiarski odwet Estończyków. Przy ogrodzeniu widać płynącą leniwie rzekę i rosyjski zamek po drugiej jej stronie. Nasz jest wysoki, tamten niski i okazale długi.

Zwiedzanie zamku zajmuje nam sporo czasu. Ma kilka pięter. Dużo atrakcji. Jest dobrze zachowanym obiektem. Z murów widać stronę rosyjską. Stojące na granicy samochody, dłużej i liczniej od strony estońskiej. Ludzi na tamtym zamku. Najwięcej jest mrówek – pieszych Rosjan śpieszących z wielkimi torbami do Estonii lub z powrotem. Tuż nad rzeką, po stronie estońskiej jest elegancka promenada. Dużo na niej snujących się spacerowiczów. Mieszkańców i turystów. Jakiś pan łowi ryby, stojąc głęboko w wodzie. Zarzuca sieci na przynętę. Samotna brzózka korzeniami rozsadza olbrzymi kamień tkwiący w wartkim nurcie – swoje życie, swój dom.

Autobusem numer 31 jedziemy nad morze. Wysiadamy, przystanek nazywa się Sauna. Jesteśmy bardzo głodni. W najbliższej knajpce, która okazuje całkiem przyzwoita zamawiamy gorące dania. Dwie zupy - soljanki i pieliemieni – gruzińskie pierożki z pikantnym nadzieniem mięsnym. Pycha! Pokrzepieni ruszamy nad morze. Adam jak zwykle zmęczony siada na ławce i odpoczywa, jak ruszam na spacer wzdłuż plaży. Idę boso. Morze jest ciepłe. Na brzegu mijam nagą, starszą kobietę z wielkimi piersiami, która wcale nie krępuje się moją obecnością. Pewnie się kąpała, bo wyciera ciało ręcznikiem. Miejscami piasek jest czarny. Dochodzę do delty rzeki. Jest szeroka. Strzeże jej latarnia morska i kilka boi zanurzonych w głębokich wodach. Jakiś wędkarz łowi ryby. Znak mówi, że tu nie można się kąpać. Wcale nie mam takiego zamiaru. Nurt jest bardzo silny, przekroczenie rzeki wpław jest niemożliwe. Niestety, bez wizy nie dotrę do Rosji. To żart, oczywiście. Zawracam.

Adam mnie popędza. Że autobus. Że chce już wracać. Że… Wracamy więc. Zaczyna padać deszcz. Po wyjściu z autobusu on idzie do samochodu, a ja szukać zabytkowego ratusza. Znajduję go wreszcie. Stoi zagubiony wśród brzydkich kamienic. Jest bardzo stary i mocno zaniedbany. Farba łuszczy się na ścianach, metalowe odrzwia rdzewieją. Przed nim, na niewielkim placu, przy muzyce disco grają w piłkę dziewczyny, dzieci oraz jeden facet. Wyszukaną mają zabawę. Jego żona, siedząca na murku obok, zajmuje się małym chłopcem w wózku. Karmi go biszkoptami.

Zmęczona całodziennym wędrowaniem dochodzę do parkingu. Wsiadam do auta i zapadam w drzemkę. Deszcz przechodzi w ulewę. Krople dudnią w szybę.

Na kwaterze wypijam dobre estońskie piwo. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo byłam spragniona. Piwo nagle wyparowuje z butelki. Adam już głośno chrapie, gdy ja idę pod prysznic. Leje. Wyruszam ubrana tylko w kurtkę przeciwdeszczową i kusą sukieneczkę oraz objuczona kosmetyczką i brudnymi kubkami do umycia. Otacza mnie całkowita ciemność. Nic, cholera, nie widać! Gwiazdy tym razem nie oświetlają nieba.

Wpadam do rowu! Próbowałam po omacku trafić na ścieżkę i poszłam ciut za daleko. Nogi grzęzną w czymś miękkim. Mokre rośliny smerają goły tyłek. Jestem dzielna. Nie tracę równowagi. Śmieję się sama do siebie. Wydostaję z rowu. Gubię łyżeczki na wieczne nieodnalezienie. Dostrzegam w oddali słabe światełko budynku recepcji. Idę już pewniej, widzę cel.

Nogi, aż po łydki, mam umazane w czarnej mazi, klapki również. Biorę długą, gorącą kąpiel. Przeraża mnie myśl, że pewnie jeszcze raz tej nocy będę musiała wędrować do toalet w wiadomym celu. A może nie? Zobaczymy.

 

11 sierpnia, czwartek

Nie musiałam. Muchy też dziś nie gryzły. Spało się świetnie.

Pada deszcz. Niebo jest szaro-bure. Zastanawiam się, co można robić na campingu podczas deszczu. Z kawą w kubku idę do namiotu kuchennego surfować w Internecie. W tym czasie pozostali, ciepłolubni, wystraszeni aurą mieszkańcy odjeżdżają. Zostajemy tylko my dwoje, Adam i Ewa. Nie! Nic z tych rzeczy... Od dawna ten temat jest jak wyschnięta rzeka. Nie istnieje.

Jesteśmy jak dwa wieloryby, gruboskórne ssaki lubujące się w zimnie. Odporni na swoje wdzięki i niskie temperatury. Zadziwiające natomiast jest to, że interesują nas inne osobniki tego samego gatunku. Potrafimy silnie się nimi zauroczyć i długo trwać w tym stanie.

Podczas gdy piszę, Adam zażywa chłodnej kąpieli. Potem ja decyduję się wykąpać w morzu. Tafla jest gładka, nie smagana wiatrem, jednak temperatura wody nie zachęca do wejścia. Przemogłam się. Twarda jestem. Szybko mija pierwszy szok. Oswajam się i zaczynam pływać. Mam na nogach specjalne buty ochronne do stąpania po kamieniach, takie jakich używaliśmy w Chorwacji. Tutaj jest tyle kamieni, nawet w wodzie, że buty są niezbędne.

Pływam tak długo, iż dostaję gęsiej skórki. Kąpiel jest bardzo orzeźwiająca. Potem czytam S. Kinga, siedząc zawinięta w koc na powalonym pniu drzewa. Znajomy polecił mi tego autora, który uważany jest za króla opowiadań. Może czegoś się od niego nauczę. Na warsztacie jest: „Skazani na Showshank”. Czyta się wybornie, choć ostatnio nie mam cierpliwości do dłuższych form literackich. Wolę pisać, niż czytać, to zrozumiałe.

Po obiedzie decyduję się na drugą kąpiel w morzu. To okazuje się błędną decyzją. Strasznie przemarzłam! Nie są w stanie rozgrzać mnie nawet trzy okrycia, pod którymi leżę. Chcę się zdrzemnąć, a trzęsę się jak w febrze. Dopiero klika ciepłych myśli od przyjaciela rozgrzewa mnie. Muszę wyskoczyć z łóżka prawie poparzona od nadmiaru ciepła. Znów jestem zdrowa i chętna na dalsze poznawanie uroków Estonii.

Przyjechali nowi goście. Z Łotwy, Niemiec, Estonii i Polski. Nie lubię rodaków za granicą, ich małostkowości i ściubienia kasy, dlatego nie nawiązuję z nimi znajomości.

Pakujemy się. Jutro wyjeżdżamy z campingu. Wrócimy tu za kilka dni. Noc jest bardzo chłodna. Już nie wysiaduję na twardej drewnianej podłodze, by surfować po Internecie. Tyłek odczuwa ulgę. Niemal bezchmurne, rozgwieżdżone niebo nade mną. Świerszcze cudnie grają koncert na skrzypcach - moim ulubionym, oprócz fortepianu, instrumencie. Deszcz Perseidów tej nocy. Widziałam dwie, jedną po drugiej. Wyszeptałam marzenie…

 

12 sierpnia, piątek

Tymczasowo opuszczamy camping i jedziemy do Tallina - stolicy Estonii. Przed nami 134 kilometry dobrej, dwupasmowej szosy. Zatrzymujemy się raz w lesie, na siku. Wchodzę głębiej i od razu znajduję garstkę kurek. Uwielbiam zbierać grzyby i gdyby nie to, że śpieszymy się, chętnie zostałabym w tym dzikim lesie i oddała przyjemności zbieracza. Są też borówki, którymi się zakwaszam. Wybornie, na własne życzenie.

Pada deszcz, czasem tak ulewny, że nic nie widać przez szyby samochodu. Dziwię się, że Adam jedzie tak szybko, przecież nic nie widać.

Dojeżdżamy do miasta. Tallin wita nas słońcem. GPS prowadzi do ścisłego centrum starego miasta, tam gdzie jest nasz hostel. Nie odzywam się, nie chcąc dodatkowo denerwować kierowcy. Zaraz i tak pewnie usłyszę całą wiązkę przekleństw z „k…” na czele. Jest problem z zaparkowaniem. Na szczęście mamy parking na terenie hostelu, płatny niebagatelnie 22 Eur za dobę. Sporo! Ale przynajmniej nie trzeba martwić się o samochód.

Szybko załatwiamy formalności noclegowe i ruszamy na miasto. Na wzgórze Toompea. Po drodze wstępujemy do informacji turystycznej. Dostajemy mapy. Dowiadujemy się jak dojechać do dwóch miejsc, które chcemy zobaczyć kolejnego dnia. To Pałac Kadriorg oraz skansen Rocca al Mare. Wszędzie można dotrzeć komunikacją miejską.

Górne Miasto jest niewielkie. Wspinamy się po stromych schodach. Wstępujemy do sklepów z pamiątkami. Jest ich tutaj niezliczona ilość. Ceny są kosmiczne. Zdziera się z turystów, jak wszędzie. Wstępuję do soboru Aleksandra Newskiego. Z zewnątrz jest piękny, wnętrze jednak nie rzuca na kolana. Miałam podobne odczucia zwiedzając przeogromny sobór Aleksandra Newskiego w Sofii, zachwyt zewnętrznością, rozczarowanie wnętrzem. Zamek jest niedostępny dla zwiedzających, urzęduje w nim parlament.

Wstępujemy na kawę do cukierni. Pyszna napoleonka, waniliowy krem łamany malinowym kwaśnym smakiem. Jeszcze takiej nie jadłam. Prawie zderzamy się z licznymi turystami, wycieczkami młodzieży i dzieci. Z punktów widokowych spoglądamy na czerwone dachy kamienic, dalekie morze i wyspy. Port i promy płynące do Helsinek, Sztokholmu i Sankt Petersburga. Nie będzie mnie tam, nie tym razem. Samotna rybitwa czeka na pokarm. Ktoś prosi o zrobienie zdjęcia. Śliczne babuszki – kilkuczęściowe laleczki kuszą pięknem i zdobieniami, zniechęcając ceną jednocześnie. Pozostaną w mej pamięci, jak stoją wieloma szeregami, na licznych sklepowych półkach. Chciane, bardzo pożądane, ale nieosiągalne.

Dolne Miasto jest znacznie większe, lecz tak samo zatłoczone. Głodni i zmęczeni szukamy lokalu, gdzie można taniej zjeść. Nie w centrum Tallina. To niemożliwe! Tutaj ceny biją po oczach. Decydujemy się na restaurację tuż przy ratuszu. Wnętrze jest imponujące, robi wrażenie, jak jakiś średniowieczny zamek. Stylizowane nierówne ściany pokryte namalowanymi mapami. Wielkie drewniane stoły. Ciężkie krzesła. Obsługa też w strojach sprzed wieków. Zamawiamy lokalne piwa i zestaw mięs dla dwojga. Do tego pyszne czosnkowe masełko i wypiekane na miejscu ziołowe bułeczki. Jedząc, rozglądam się dookoła. To lokal dla snobów, którzy nie muszą liczyć się z każdym groszem, tutaj centem. My cieszymy się miejscem, historycznym wnętrzem i degustacją. Rachunek opiewa na 25 Eur. Niemało, ale mogłoby być znacznie więcej, gdybyśmy zamówili prawdziwy suty obiad. Zapamiętamy to miejsce na długi czas. Ukoronowaniem posiłku jest deser - niespodzianka. Walka dwóch wystylizowanych kawalerów o tlenioną blondynkę, ubraną w suknię sprzed lat. Walka jest na pięści, na szpady, na piki. Panowie biją się, a ona stoi niewzruszona na szczycie schodów. Na koniec wybiera zwycięzcę, przegranego obijając po twarzy dłonią. Jedzący, włącznie z nami, są zachwyceni przedstawieniem. Warto było się tutaj gościć. Dla smaku i doznań estetycznych.

Nasyceni spacerujemy po rynku otoczonym zabytkowymi, kolorowymi kamienicami. Wokół, jak mały pierścień, znajdują się drogie restauracje. Dostrzegam pewne, niepasujące tutaj szczegóły. Na ławce pod ścianą siedzi pijany, brudny, ubrany na czarno obdartus. Może to bezdomny. Nieudolnie próbuje zasunąć suwak kurtki pod szyją. Inny, wesoły żebrak chodzi od knajpy do knajpy. Żebrze do czapki, podchodząc do turystów. Kelnerki natychmiast przeganiają go, jak bezdomnego psa. W jednym z rogów placu stoją dwaj policjanci. Czuwają, taka ich rola.

Mijamy budynek najstarszej w Europie, działającej od 1442 roku apteki. Okna są okratowane, wygląda na zabytkową. Opuszczamy rynek. W innej uliczce jest najstarsza w Tallinie kawiarnia. Planujemy wypić tu kawę jutro. Dziś już zamknięte. Wiele z tych ślicznych kamienic wpisanych jest do rejestru zabytków. Po brukowanych uliczkach snują się turyści. Restauracje też są nimi zapełnione.

Wracamy na kwaterę. Na schodach za nami słyszę rozwrzeszczane stado dziewczyn. Są nadmiernie hałaśliwe, podpite i zanim się jeszcze odezwą już wiem, że to Polki. Wypowiedziane przez nie pierwsze słowa tylko potwierdzają moje przypuszczenia. Jak rój niechcianej szarańczy agresywnie atakują schody i drzwi wejściowe. Takim zachowaniem przynoszą wstyd naszemu krajowi. Czemu co drugi wyraz, to wulgaryzm? Czy język polski jest aż tak ubogi w słowa, że trzeba przeklinać? Kolejne bydło z Polski spotykam w hostelowej kuchni. Aż boję się przekroczyć próg, gdy widzę kilku młodzieniaszków szykujących sobie wieczorne żarcie. Po cichu robię sobie herbatę. Nie przyznaję się, że jestem Polką. Nie chcę mieć z nimi nic wspólnego. Po prostu mi wstyd za nich. Jakie będzie przyszłe pokolenie Polaków? Co oni, ci młodzi, przekażą w spadku swoim dzieciom? Jakie wzorce zachowań, jakie dziedzictwo kulturowe?

 

13 sierpnia, sobota

Adam ma fochy. Wisielczy humor i podobnie jak dzień, jest pochmurny. Pada deszcz, a dziś mamy w planach dwa oddalone od siebie punkty programu. Trzeba będzie się odpowiednio ubrać.

Poranna wizyta w kuchni, gdzie szykuję sobie kawę, napełnia mnie obrzydzeniem. Prawie pusta butelka po białym rumie stoi na blacie. Obok przewrócona, opróżniona butelka po Coca-Coli. Brud, syf, ślady nocnego imprezowania. Gdzieś pod stołem karton z jedzeniem, podpisany: gruby Julek. Polak! Prostak. Wiedziałam. Jedzenie wygląda jak składowisko śmieci. Płatki owsiane. Kaszka truskawkowa dla dzieci. Keczup. Musztarda. Suchy prowiant. Kromki chleba bez opakowania, pewnie wyschnięte na wiór. Jakiś dżem.

Dlaczego młode, choć nie tylko, pokolenie naszych rodaków wystawia sobie takie syfiaste świadectwo za granicą? Od lat mam zasadę, że nie przyznaję się do nich. Wstyd!

W Tallinie nie ma metra. Jest za to bardzo dobrze rozwinięta sieć autobusów i tramwajów. Są nawet trolejbusy. Kupujemy bilety całodobowe. Jeden wraz z kartą kosztuje 5 Eur. Ten koszt zwraca się już po dwóch kursach, a dziś będziemy mieli ich co najmniej cztery. W ciągu kilkunastu minut tramwaj numer 3 zawozi nas pod sam pałac Kadriorg – Estońskie Muzeum Sztuki. W strugach deszczu zmierzamy do pałacu. Mijamy piękny park. Staw i zanurzone  w nim rzeźby. Fontannę. Widok pałacu zapiera dech w piersiach. Jest cudny, barokowy, pełen przepychu. Otacza go równie stylowy ogród.

Wewnątrz pałacu tłumy, dosłownie ocierających się o siebie turystów, utrudniają i obrzydzają prawidłowy odbiór sztuki. Słychać język rosyjski, angielski, włoski, francuski, niemiecki i polski. W jednym ze skrzydeł jest wystawa prac pt.: „Miłość – różne jej rodzaje od XVI do XX wieku”.  Chodzę, przystaję, oglądam, czytam. Dużo jest nawiązań biblijnych i mitologicznych. Pouczająca wystawa.

Między Kadriorgiem, a skansenem odwiedzamy McDonalda. Dziś dużo kosztują nas bilety wstępu, oszczędzamy więc na jedzeniu. Na co dzień, w Polsce unikam takich jadłodajni, tutaj mogę zrobić wyjątek. Zamawiamy zestawy dla dzieci. Przy stoliku obok siedzi para Włochów. Przystojny on, milutko-malutka ona. Jedzą to samo co my. Na dźwięk języka włoskiego mój słuch się wyostrza. Uwielbiam ten kraj, tych ludzi i ich śpiewno-świergotliwy język. Jakoś samo przez się zaczynamy rozmawiać. Czy zaczyna ta pani, czy ja. Już nie pamiętam. Wzajemnie wypytujemy się o nasze plany podróży. Oni przylecieli z Rzymu do Helsinek. Stamtąd przypłynęli promem do Tallina. Tu wypożyczą samochód i przez dwa tygodnie będą zwiedzać kraje bałtyckie. Wśród nich miasta: Tartu, Wilno, Kowno, Rygę oraz estońską wyspę Saaremaa. Polecam im jeszcze Kłajpedę i Palangę na Litwie oraz przepiękny łotewski pałac Rundale. Są najwyraźniej zainteresowani zobaczeniem poleconych przeze mnie miejsc. Oni z kolei polecają Turyn i Cassertę – ze względu na pałace, które uwielbiam zwiedzać. Jeszcze chwilę sympatycznie rozmawiamy. Adam milczy. Nie zna włoskiego. Potem oni wstają, żegnając się z nami. Czasem można, zupełnie przypadkiem spotkać niesamowicie przyjacielskich i bezinteresownie życzliwych ludzi. Taki jest właśnie urok życia. Jego nieprzewidywalność, czasem słodka, czasem gorzka.  My też ruszamy, na przystanek. Właśnie uciekł nam autobus numer 21. Jest sobota. Następny dopiero za pół godziny. Czekając na autobus łapiemy miejską sieć Wifi, która ma zasięg w całym Tallinie. Udogodnienie dla mieszkańców i turystów.

Przeprowadzam mały eksperyment. Chcę wysłać widokówkę do przyjaciela. Znam tylko jego imię i nazwisko oraz miasto. Nie znam ulicy, ani kodu pocztowego. Ciekawe, czy tak zaadresowana kartka dotrze do adresata. Będę bardzo zaskoczona i szczerze uradowana jeśli tak się stanie. Będzie to istny cud, w który wierzę. Czasem warto wierzyć w cuda, nawet w te mało realne. Zobaczymy…

W końcu nadjeżdża nowoczesny, zielono-biały autobus. Przykładamy karty miejskie do kasownika, trzeba to robić za każdym razem, i siadamy. Przed nami trzydziestominutowa podróż do skansenu – Rocca al Mare (Open air musuem).

Skansen położony jest w lesie, nad morzem. Przypomina mi ten widziany przed laty w Sztokholmie. Są tu zagrody i zabudowania w jakich mieszkali ludzie wieki temu. Domy, spichrze, oboro-chlewnie dla zwierząt. Wszystko kryte grubą, trzydziestodwucentymetrową strzechą. Po raz pierwszy widzę strzechę z bliska. Można zajrzeć do wnętrz tych domostw, zobaczyć w jakich warunkach kiedyś żyli ludzie. Byli znacznie niżsi, my musimy się schylać. Można zobaczyć ich łóżka, meble, stroje, przybory codziennego użytku. Balie do kąpieli. Różne drewniane misy, cebry, łyżki. Wozy i sanie. Na środku podwórka znajduje się studnia z żurawiem. Jest też tipi zbudowane z wysokich, gęsto ustawionych gałęzi. To kuchnia letnia, z paleniskiem otoczonym kamieniami, w centrum. Fajna egzotyka, jak na Dzikim Zachodzie. Każda zagroda obramowana jest drewnianym płotem.

Wędrujemy od zagrody do zagrody. Panuje tu porządek. Gliniaste, rozmoczone deszczem drogi prowadzą do kolejnych miejsc. Dom rybaka, w którym czuć biedę. Dawna szkoła, przypominająca mi ulubione seriale z dziecięcych lat: „Domek na prerii”, czy „Dzieci z Bullerbyn”. Jest klimat, wracają miłe wspomnienia. Dawny sklep pełen przedziwnych artykułów niewiadomego zastosowania. Owe skarby przeszłości poprzetykane są starymi, nie działającymi już wiatrakami, do których nie można niestety wejść. Jest też karczma działająca od 140 lat. Szykują wielką salę na jakąś imprezę. Będzie wesele. Spacerując wzdłuż morza widzimy ubranych odświętnie weselników. W miejscu zabytkowej wiejskiej sali tanecznej będzie potańcówka. Już gra muzyka, stoły nakryte. Goście czekają na młodych. Już idą! Widzimy ich, bujając się na typowej estońskiej huśtawce, na której może zmieścić się jednocześnie dziesięć osób. Bujałam się na takiej kiedyś zimą, nad jeziorem, nieopodal Voru. Nowożeńcy pozdrawiają nas z uśmiechem. Odwzajemniamy uśmiech. Powodzenia na nowej drodze życia! Może wam się ułoży. Może będziecie szczęśliwi.

Wracamy do centrum. Autobus zawozi nas do zajezdni, na szczęście mamy bilety dobowe, więc możemy przesiadać się do woli. Jedziemy trolejbusem. Super! Nie jeździłam nimi od ponad dwudziestu lat. Wypijamy razem piwo w jakiejś restauracji. Atmosfera jest skisła, jak zsiadłe mleko. Może ktoś lubi, ja niekoniecznie. Adam marudzi, że chce już wracać do pokoju. Ja nie chcę! Na chodniku rozchodzimy się każde w swoją stronę, on do pokoju, ja szukać wrażeń. Szwendam się po oświetlonych uliczkach Górnego i Dolnego Miasta. Nocą sobór wygląda imponująco. Ratusz i kamieniczki wokół rynku uroczo. Restauracje wypełnione są turystami. Mam ochotę usiąść tu, na rynku i pijąc coś, po prostu patrzeć. Tylko patrzeć. Piwo jest jednak strasznie drogie – prawie 6 Eur za pół litra. Wszędzie taka sama cena. A głupio tak pić tylko piwo, samotnie, w miejscu, gdzie inni rozkoszują się jedzeniem i towarzystwem osób bliskich.

Nie chcę jednak wracać do pokoju. Jest troszkę po 22, wcześnie. Idąc boczną uliczką odchodzącą od rynku trafiam, dosłownie trafiam, na irlandzki pub. Mad Murphy’s. Przed wejściem reklamują, że jest jakaś retransmisja meczu, a mnie mecze nie interesują. Jednak przemagam się i wchodzę.  Czuję się jak dziewica, która poznaje świat. W tym momencie wykonuję stumilowy krok! Ja, sama, prawie nocą, wchodzę do pubu, aby się napić piwa. Samotna kobieta. Wchodzę i rozglądam się. Dostrzegam piwo Kilkenny z kega i siadam na stołku przy barze. Akurat jeden jest wolny, jakby specjalnie dla mnie.

Chcę zamówić to pyszne piwo, które pamiętam z wakacji w Bułgarii. Tu w pubie kosztuje tylko 3,70 Eur za pół litra. Taniej niż piwa na rynku. Niestety okazuje się, że moje wymarzone piwo właśnie się skończyło. Całkiem sympatyczny barman trzykrotnie udowadnia mi, na moje zapytania, że nic już nie leci. Skończyło się. Poleca mi inne piwo, szkockie, Belhaven Ale. Pierwszy łyk, lekko kwaśny, może być. Atmosfera w pubie jest wspaniała. Czuje się ogólną wesołość, odprężenie, wigor życia. Tego wieczora akurat jest koncert na żywo, gra celtycki zespół The Rogues: https://www.youtube.com/watch?v=jBCtYQLcAQc

Bardzo podoba mi się ich muzyka, chociaż takiej zwykle nie słucham. Nie wiem, czy kiedyś w ogóle słyszałam. Siedzę sobie odwrócona bokiem do barowej lady, przodem do grających i śpiewających panów. Jeden z nich czasem gra na flecie (uwielbiam flet). Jestem wyluzowana,  pierwszy raz mam okazję być w takim miejscu sama, nocą. Patrzę na rzędy butelek przede mną. Na siebie, prawie niewidoczną poprzez nie. Na ludzi już nieźle podpitych. Zespół przestaje grać, sączę piwo i zastanawiam się co dalej. Czy zamówić kolejne, czy wrócić do Adama. Nie chcę jeszcze wracać. Zamawiać też już nie chcę. Dwa piwa w ciągu dwóch godzin wystarczą. Jakiś starszy facet z dwiema laleczkami prawie się na mnie przewraca. Odpycham go od siebie łokciem. Nie reaguje. Lalki wymalowane i ubrane jak ladacznice stoją w jego objęciach i szczerzą zęby w uśmiechu. Nie wiem, co one robią w takim miejscu? Dlaczego z nim są? Jest przecież gruby i obleśny. Może chodzi im o jego kasę. Pewnie tak. Dziewczyny potrafią być żenujące, bez honoru. Ale takie łatwe, umalowane, śliczne laleczki przyciągają chociaż uwagę samców. Ja nie! Siedzę sama i nikt się do mnie nie dosiada. A ja chcę pogadać, po prostu z kimś pogadać. Po angielsku albo po rosyjsku, obojętne. Inne dziewczyny, kobiety są odstawione w błyszczące ciuszki, makijaż, uśmiech na twarzy. A ja posępny wieloryb w ciemnych spodniach, adidasach w dziurki przez które przebijają pomarańczowe skarpetki. Biały T-shirt biegowy. Sweter w groszki. Niebieska kurtka przeciwdeszczowa i zielony plecak. Zero makijażu. Włosy jak u zmokłej kury. Może właśnie chodzi o wygląd? O strój? O kobiecość i tzw. seksapil? Ktoś mi kiedyś napisał, że faceci są prości, mają oczy blisko krocza. Chyba to prawda.

Moje smętne rozmyślania przerywa muzyka. Zespół znów zaczyna grać. Już czuję się lepiej. Staję bliżej „sceny”. Grają świetnie. Świetnie bawią publiczność. Śmieję się. Klaskam razem z innymi. Podryguję. W końcu zwalnia się stołek i siadam. Tych kilka piosenek sprawia mi ogromną radość. Chyba nawet mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwa będąc tutaj wśród obcych ludzi, połączonych tą samą atmosferą. Muzyką. Dwie pary zaczynają tańczyć. Pan i pani. Chłopak i chłopak. Jeden facet chodzi po sali i głośno klaszcze, zachęcając innych do robienia tego samego. Mnie nie musi zachęcać. Robię to sama z siebie. Z serca!

Ostatni kawałek jest wzruszający, nostalgiczny, romantyczny. Jest flet i tańcząca para. Nie czuję się źle, ani samotnie. Jest mi dobrze. Czuję spokój. Gdy kończą grać, wychodzę. Spaceruję trochę po rynku, który prześlicznie wygląda nocą. Dochodzi północ, a ja sama błądzę po Tallinie. Nie, nie zgubiłam się, bo znam drogę, tylko opóźniam powrót. Idę powoli, mijając ludzi przed knajpami i wewnątrz nich.

Wchodzę do naszego hostelu. Na szczęście drzwi wejściowe są otwarte i nie muszę dzwonić do męża. Do pokoju trzeba jednak zapukać. Otwiera mi bez słowa, nawet nie podnosząc głowy znad komórki. Nie pyta, co robiłam dwie godziny? Ani gdzie byłam? Ciekawe, czy w ogóle zainteresowałby się gdybym nigdy nie wróciła?

Biorę gorący prysznic i idę spać. Cieszę się z mojej nocy wolności. Choć gdyby ktoś zaczął ze mną rozmawiać w pubie, może wróciłabym do pokoju znacznie później? Może? Nie wiem. I nigdy się już nie dowiem…

 

14 sierpnia, niedziela

Dla odmiany pada deszcz. To oczywiście żart. Adam nosi bagaże do samochodu, ja przysiadam w kącie na korytarzu i słucham muzyki. Jest piękna, smutna. Przypominam sobie, to Gheorghe Zamfir – „The Lonely Shepherd”. Ile to już lat nie słyszałam jego muzyki. Pamiętam wieczory w moim ciemnym pokoju domu rodzinnego, gdy on był mi jedynym towarzyszem. Wiele było takich wieczorów… Zrobiło się nostalgicznie, żal wyjeżdżać. Żegnam się myślami z Tallinem. Tallin żegna nas deszczem.

Zatrzymujemy się w Rakvere. Musimy zrobić duże zakupy na kilka dni, żeby mieć co jeść na naszym campingu w Korkkula.  Dobre piwo w supermarkecie kosztuje niewiele ponad 1 Eur, a w knajpach w stolicy pięć razy więcej. Kupujemy chleb, kwas chlebowy, kiełbasę na grilla, warzywa i owoce oraz nabiał. Jest tutaj pyszny. Szczególnie te małe twarożkowe batoniki w polewie czekoladowej. Kupuję też czekoladę, jaką dostałam kiedyś od pewnego Białorusina w Palandze. Była pyszna, mleczna, z orzechami. Jest dokładnie taka sama – ‘Linda’ firmy Kalev. W samochodzie cały czas jeździ z nami małe 100 gramowe opakowanie po tamtym prezencie, teraz dołączy do niego trzykrotnie większe. Na pamiątkę!

W Rakvere znajdują się okazałe ruiny zamku wzniesionego przez Duńczyków, który później wielokrotnie zmieniał właścicieli. Spędzamy tam kilka godzin, chodząc po murach, wizytując małe warsztaty kowalskie, z porcelaną, szewskie. W wigwamie stoi ciężarna oślica, można się na niej przejechać, z czego korzystają dzieci licznie przybyłych tu Rosjan i Estończyków. Po dziedzińcu biegają gęsi, indyk, kury oraz stąpają dwa konie. Odwiedzamy zamkowe wnętrza, refektarz, kaplicę, salę rycerską oraz lochy. Ktoś gra w szachy na wielkiej planszy pod gołym niebem. Podobną widzieliśmy kiedyś w Kłajpedzie.

Adam został na pokazie alchemicznym, a ja idę coś zjeść w zamkowej karczmie. Menu jest po estońsku, nic nie rozumiem. Na szczęście obsługa zna tu angielski i wszystko tłumaczy. Zamawiam danie mięsne oraz piwo. Jako przystawkę dostaję ciemny chleb z pysznym masełkiem. Po chwili pani stawia przede mną gliniany kufel piwa. Taki z jakich pili rycerze. Jest ciężki, ciemny. Muszę chronić, żeby od wnętrza nie dostały się osy. Piwo jest smaczne, orzeźwiające, smakuje inaczej. To pewnie przez ten dzban.

Na dziedzińcu zbierają się rycerze. Zaczyna się inscenizacja średniowiecznej bitwy, z wystrzałem armatnim. Aż huknęło! Dobrze, że nie trzymałam w tym momencie kufla z piwem, najpewniej wypadłby mi z dłoni. Wreszcie dostaję obiad. Jest pyszny i elegancko podany. Duszone mięso wołowe, kasza gryczana ze skwarkami i orzechami laskowymi w miodzie. Do tego kolorowa sałatka wielowarzywna. Po kamiennej podłodze karczmy chodzą sobie kury i koguty. Nagle z nieba spada ulewny deszcz. Wszyscy, turyści i zwierzęta chowają się pod płóciennymi parasolami. Leje jak z cebra. Kogut co i raz głośno pieje, czym mnie rozśmiesza. Próbuje dosiąść którąś z kur, ale one mu uciekają. Zawiedziony, znowu pieje. Pojawia się nowy gość. Indyk, także zmoknięty jak kura. W końcu zjawia się Adam. Zamawia tylko zupę, jest na diecie sportowca. Czekamy aż przestanie padać, wraz z nami cały tłum.

Na tym samym wzniesieniu co zamek stoi ogromny, mosiężny byk, z wielkimi rogami, penisem i jajami. Wszyscy robią sobie przy nim zdjęcia. My chronimy się pod nim przed deszczem. Tuż obok zwisa wielki wzwód. Biegniemy do samochodu, przemoczeni do suchej nitki.

Wracamy na nasz camping. Nie ma gospodarza. Pusto. Tylko przyczepa i otwarte drzwi recepcji świadczą, że ktoś tu w ogóle urzęduje. Senny dzień. Kupuję kawę z automatu. Oczywiście źle podstawiłam kubek, naleciało samo mleko, kawa wylała się poza. Piję słodkie mleko. Adam wreszcie dzwoni. Pan z recepcji przybiega w te pędy. Był nad morzem, łowił ryby. Ma takie samo hobby jak mój mąż. Każdy wieczór tutaj spędza stojąc na plaży z wędką zarzuconą w morze. Nie przynosi ryb, ważne, że stoi. Mówi, że to go odpręża. Cóż. Każdy ma swoje ulubione rozrywki. Każdy jest inny. Jedni wolą szaleć, drudzy pisać, jeszcze inni łowić ryby.

Dostajemy klucze do domku, tego samego co wcześniej. Znowu słychać świerszcze. Brakowało mi ich, moich wiernych koncertujących przyjaciół. Tutaj taka cisza, taki spokój. Jesteśmy jedynymi gośćmi. W namiocie kuchennym wykluły się małe jaskółki. W porze karmienia słychać ich piski. Potem znów cisza. Morze, świerszcze i szum drzew. Raj dla pisarza. Otwieram białe wino Chardonnay GatoNegro (Czarny Kot) i zaczynam spisywać wrażenia z pobytu w Tallinie. Cudny spokój ogarnia mnie. Spokój północno-estońskiego wybrzeża zaczarowuje, a może to bąbelki. Niepostrzeżenie wieczór zamienia się w noc. Koncert świerszczy nadaje na najwyższych obrotach. Jest po drugiej, idę spać…

 

15 sierpnia, poniedziałek

Wstaję późno. Adam już dawno kąpie się w morzu lub łowi ryby. Pojawili się nowi goście, Niemcy i Estończycy. Adam jeździ na rolkach terenowych stylem łyżwowym. Tutejsza szutrowa droga doskonale nadaje się do tego celu. Ja spaceruję, szukając poziomek i liżąc mlecznego loda. Tak tu spokojnie, tak cudnie, jak na wsi. Zero stresów, zero problemów, zero pokus.

Jest mi zimno, choć świeci słońce. Adam namawia na kąpiel w morzu. Raz kozie śmierć, ryzykuję. Woda z początku wydaje się lodowata, potem przyzwyczajam się do chłodu, wielkich fal i mętnej toni. Powoli wchodzę coraz głębiej i zaczynam pływać. Jest przyjemnie. Woda chroni przed wiatrem.

Czuję się jak w raju. Aby się rozgrzać biegam po plaży tak jak mnie mama urodziła. Nago! Kilka kółek żwawym tempem i już mi gorąco. Nie namawiam Adama do tego samego, bo wyglądałoby to dosyć dziwnie. On jest strażnikiem mojej cnoty.

Wycieram się, ubieram, a potem zażywam słonecznej kąpieli. Adam buduje wysokie wieże z kamieni, ozdobione na czubku filetowymi kwiatami. Są ponad metrowej wysokości. Takich tutaj wcześniej nie było. Wracamy do domku.

Adam szykuje estońskiego grilla. Ja piszę, słuchając świerszczy. U nas na werandzie świeci słońce, suszą się cztery sznury prania. Jest swojski bałagan i wesołość. Spokój. To co mnie tu urzeka, to spokój i bezproblemowość. Każda chwila ma swoje znaczenie, swój wielki sens.

Do sąsiadujących domków wprowadzili się młodzi Estończycy. Imprezowicze. Przyjechali trzema samochodami. Jest głośno. Grillują i piją. Śmieją się i rozmawiają w dziwnym języku, niepodobnym do żadnego, który znam. Dobrze się bawią.

Biorę paczkę kruchych ciastek z morelową marmoladą i idę nad morze, na zachód słońca. Mijam siedzącego przed swoim camperem właściciela. Uśmiecha się do mnie i znacząco mruga okiem. Może widział mnie biegającą po plaży w stroju Ewy?

Spóźniłam się, słońce schowało się pod wodą, widać tylko różowy horyzont, ale i tak jest ładnie. Siadam na powalonym pniu i patrzę na falujące morze. Tak tu zacisznie, po prostu fajnie.

 

16 sierpnia, wtorek

Nad ranem istne oberwanie chmury. Śpię dalej, może się wypogodzi. Po trzech godzinach…bez zmian. Leje jak z cebra. Robię kawę i jak co rano idę na Internet do namiotu kuchennego. Nie jestem jedyną osobą, która miała taki pomysł.

Siedzi już tam facet, którego spotkałam wczoraj nad morzem po zachodzie słońca. Zagaduje mnie. Wygląda na mojego rówieśnika. Zaczynamy przyjemną pogawędkę, która przeciąga się do dwóch godzin. Ma na imię Ian, przyjechał ze Zwolle (Holandia) i mieszka w namiocie nad samym morzem. Uśmiecham się, że zrozumieniem, gdy to słyszę. Namiot i taka pogoda, to dwie nie pasujące do siebie sprzeczności. Nie dziwi mnie, że tu siedzi. On z kolei jest zdziwiony, że w domku, gdzie mieszkam nie ma Wifi. Siedzimy surfując w Internecie, więcej jednak rozmawiamy. Opowiadam mu o sobie, słucha z zainteresowaniem, uśmiechając się.

Ian mieszka tuż obok Zwolle. Ma wielką farmę krów (92 sztuki) na prawie stuhektarowym terenie. Kupuje małe dwumiesięczne jałówki, a potem, zanim staną się ciężarne sprzedaje z zyskiem. Całe dnie pasą się na wielkiej łące, z wyjątkiem miesięcy zimowych, ale tam u nich śnieg pada może 3 dni w ciągu roku. Zostawił krowy, których kilka razy dziennie dogląda sąsiad. Jest wyluzowany, niczym się nie martwi. Jest w Estonii już kolejny raz. Był w Parnawie, Tallinie, na wyspach Saaremaa i Hiiumaa, a dziś wybiera się do Narvy. Mówi, że ma dużo wolnego czasu, dlatego zajmuje się tworzeniem i utrzymywaniem swoich stron internetowych. Aż dwudziestu! Opowiada, że to jego pasja. Ma z tego także dodatkowy dochód, z reklamy. Jedna z jego stron, to poezja pisana o Świętym Mikołaju i o Bożym Narodzeniu. Pokazuję mu dwie strony literackie, nasze polskie, na których ja zamieszczam swoje opowiada. Patrzy z zainteresowaniem i żartuje, że przetłumaczy je sobie przez tłumacza google. Śmiejemy się.

Rozmawiamy o podróżach, o nartach biegowych i zjazdowych. O Chinach. O Polsce. Deszcz nie przestaje padać. Dziękujemy sobie za przesympatyczną rozmowę. Ja wracam do domku, on zostaje w namiocie. Miła znajomość z campingu. Miłe wspomnienie.

Rozleniwiony Adam nie chce nigdzie jechać, choć w planach mieliśmy fajną wycieczkę. Długo go namawiam, w końcu on jest kierowcą. Mam swoje skuteczne sposoby… i jedziemy.

Najpierw Johve. W przewodniku pisali, że to ładne 800-letnie miasto. Troszkę mija się to z prawdą, ale jakoś turystów trzeba zachęcać. W informacji turystycznej młody chłopak, gdy pytam go o tutejsze atrakcje jest tak wystraszony, jakbym pytała go o ilość gwiazd na niebie albo grzybów w lesie nieopodal. Nawet nie ma porządnej mapy. Nie zna cen pamiątek do kupienia. Może jest na zastępstwie – tłumaczę sobie. Gdy chcę kupić znaczki pocztowe, mówi, że chyba są już nieaktualne. To po co je w ogóle trzyma? Dziwny niedoinformowany informator.

Chwilowo nie pada. Istny cud. Odwiedzamy stary kościół o białych ścianach i czerwonym dachu. Wnętrze jest surowe, skromny gotyk. Jesteśmy głodni. W miejscowym sklepie kupujemy jedzenie na wynos. Ja rybę po grecku, mąż serową tartę z oliwkami. Do tego ciastka. Wszystko zjadamy na placu zabaw. Główny deptak prowadzi nas do Café Grand. Akurat mieliśmy ochotę na kawę, wstępujemy, i zamawiamy latte i cappuccino. Przyjemnie tu, gra skoczna muzyka do tańca.

Oglądam jeszcze miejscowy chram. Jest bardzo ładny z zewnątrz, lecz wnętrze nie zachwyca. Kilka pań robi tam porządki. W przedsionku, na krześle siedzi żebrak i z wyciągniętą czapką czeka na datki. Znowu pada deszcz.

Kolejnym punktem programu jest monastyr w Kuremae. To prawosławny żeński klasztor. Z daleka widnieją błyszczące kopuły chramu. Na parkingu dominują samochody z rosyjskimi rejestracjami, kilka łotewskich, estońskich i nasza jedyna. Teren klasztorny zajmuje olbrzymią powierzchnię. Centralnie położony chram, otoczony jest wieloma mniejszymi, lecz równie ładnymi budynkami. W nich mieszkają siostrzyczki. Mijają nas nieliczne, śpieszące się dokądś niewiasty. Spotykamy popa – starego, chudego mężczyznę, z brodą prawie do pasa. Urzeka mnie mała zabudowana studzienka i kranik, pod który podstawiona jest filiżanka. Kto chce może się napić wody. Nie korzystam z takiej okazji. Nie wiem, kto jej wcześniej używał. Może ten brodaty pop? Fuj.

Są tu piękne ogrody. Zadbane, porośnięte wieloma gatunkami kwiatów i krzewinek. O wszystko pieczołowicie dbają siostrzyczki. Coś tutaj muszą robić całe dnie, poza modleniem się. Niesamowite! W Kuremae jest nawet hostel.

Jedziemy nad jezioro Pejpus. Zaczynamy od Alajoe, przez Uuskula, aż do Mustvee. Nad jeziorem jest bardzo dużo domów i domków letniskowych. Są ładne, kolorowe, zadbane, dobrze wyposażone. Widocznie mieszkańcy żyją z darów jeziora i turystyki. Jest dużo budek, w których można kupić surowe lub wędzone ryby. Zjeżdżamy z głównej drogi, nad samo jezioro. Tak położone jest miasteczko Mustvee. Jesteśmy głodni, chcemy zjeść porządny obiad. Mijamy stary, stylowy, drewniany budynek. Wygląda jak restauracja. Zawracamy. Chodząc po werandzie zaglądam do licznych okien małych pokoików. Wyglądają ciepło i przytulnie. W niektórych są ludzie. Przed głównym wejściem widnieje napis Hostel Kalameeste Maja. To hostel, nie restauracja! Wchodzimy jednak i wypytujemy o szczegóły zakwaterowania i zimowych warunków. Managerem jest ciemnowłosy, ładnie zbudowany Rosjanin w okularach i ubraniu wojskowym koloru moro. Opowiada nam, że pokoje są ogrzewane, podłoga także. Że zimą jest tu dużo śniegu, a jezioro Pejpus zamarza. Lód na nim jest gruby na pół metra. Organizowane są wyprawy po lodzie, aż do granicy z Rosją. Brzmi to bardzo egzotycznie i zachęcająco. Wiem, że oczy mi błyszczą z zachwytu i widzi to chyba Rosjanin, który opowiada mi coraz więcej i więcej o lokalnych zimowych atrakcjach.

Idziemy nad jezioro. Jest piękne, ciągnie się bezgranicznie daleko, jak morze. Jak cudnie cicho i dziko musi tu być zimą. Jak w klasycznych rosyjskich powieściach, które uwielbiam. Dostałam od pana wizytówkę. Namawiam Adama, abyśmy tu przyjechali kiedyś zimą na biegówki. Nie zaprzecza od razu, więc jest szansa. To znak, że jemu również spodobało się to miejsce.

Jedziemy do centrum Mustvee. Tam ma być restauracja, tak nam powiedział pan w hostelu. I rzeczywiście jest. Wspinamy się na pierwsze piętro, bo nietypowo położona jest na piętrze. Przyjemny lokal. Przystępne ceny. Miła obsługa. Wielki głód! Zamawiamy dwie sojlanki – typowe rosyjskie zupy, syte, warzywno-mięsne, pomidorowe, z łyżką śmietany. Na drugie Adam – pielemieni (lokalne pierożki z mięsem), ja gulasz z ziemiankami i warzywami. Wszystko pyszne, gorące i ładnie podane. W międzyczasie rozmawia z nami właściciel. Opowiada po rosyjsku, że od 26 lat, co miesiąc jeździ z żoną do Polski, do Warszawy. Kupują ubrania, obuwie. Tłumaczy, że ona bardzo dobrze zna język polski, on tylko potrafi rozpoznać ten język. W telewizji lecą stare rockowe przeboje. Pobudza mnie klasyka rocka – zespół Faith No More i ich piosenka „Epic”. Ileż to lat nie słyszałam tego kawałka. Rozrzewniam się.

Nasyceni wracamy nad Pejpus. Snujemy się po mokrej plaży, po pustym deptaku, na którego końcu stoi niebieska ławeczka. Wśród kępek sitowia zacumowane są trzy rybackie łódki. Czuć nostalgię, tęsknotę, magię. Muszę, bardzo chcę tu kiedyś jeszcze przyjechać. A jak się czegoś bardzo chce, to życzenie się spełnia.

Późno już. Ulewnie. Ściemnia się. Trzeba wracać na camping. Przed nami godzina drogi powrotnej. Zapadam w drzemkę. Marzę o jeziorze Pejpus zimą.

Jest ciemno, gdy docieramy do domku. Gorący prysznic i sen. To ostatnia noc w Korkkula. Nie słychać świerszczy. Może przemokły w całodziennym deszczu? Może to zapowiedź końca tutejszego lata? Może jutro znów będzie koncert? Nie usłyszę go jednak, będę już daleko stąd.  

 

17 sierpnia, środa

Powoli się pakujemy. Żegnamy z morzem, kamiennymi wieżami i campingiem. Z dopiero co wyklutymi jaskółkami, milczącymi świerszczami oraz sympatycznym właścicielem, który akurat kosi trawę swoją małą kosiarką. Facet ma fajną fryzurę, taką nowoczesną z zarzutem, macha do nas ręką, gdy go mijamy.

Jogi – po estońsku znaczy rzeka. Często widzimy to słowo.

Jedziemy przez Rakvere, Tapa, Paide, Turi – miasteczka o niezwykłych nazwach. W okolicach Paide swój bieg zaczyna rzeka Parnawa i bardzo szerokim korytem wpada do morza w mieście Parnawa. Przekraczamy ją kilka razy na naszej drodze. Między miastami są dzikie bezdroża porośnięte lasami i łąkami. Gdzieniegdzie pojawiają się urocze, kolorowe domki. Są zadbane i czyste, jak całe zagrody.

Znów pada. Leje wręcz!

Zatrzymujemy się na dwie godziny w Parnawie – nadmorskim kurorcie, najsłynniejszym w całej Estonii. Najpierw jest problem z parkowaniem. Adam wrzuca 2 Eur, które automat połyka nie wydając żadnego kwitu parkingowego. Stres! Idziemy do informacji turystycznej. Tam pani wymienia kilka opcji, z których wybieramy najlepszą. Za szybą zostawiamy białą karteczkę z magiczną „16:00” wypisaną niebieskim długopisem, osobiście przez nią. Pierwsza godzina jest za darmo, za kolejną trzeba zapłacić. Idziemy coś zjeść. Znajdujemy bar na rogu, jest to knajpa dla miejscowych. Ceny są bardzo przystępne, choć Estonia jest najdroższym z krajów bałtyckich. Starsza pani ledwo rozumie po rosyjsku, o angielskim już nie wspominając. Jakoś udaje nam się zamówić dwie soljanki oraz frytki z mięsem i kiełbasą. W międzyczasie pojawia się para z Niemiec. Oni dopiero mają problem. Na szczęście dla nich, zamawiają tylko słodycze, wskazując je po prostu palcem. Co chwila słyszę potakiwania - „ja, ja”. Potem już siedzą i jedzą, delektując się kawą.

Parnawa to miasto ślicznych, starych kamieniczek, o pstrym ubarwieniu. Tak wygląda cała starówka. Idziemy na plażę. Jest w miarę ładna, piasek przy samym morzu jest czarny, upstrzony muszelkami. Najładniejsze plaże są jednak w Palandze (Litwa).

Jedziemy dalej wzdłuż morza, z Parnawy do Rygi. Deszcz nie zna granic, leje równo w Estonii i na Łotwie. Ryga to ogromne miasto. Trafiamy bezproblemowo na kwaterę. Jest nią Hotel Viktorija. Celowo o nim wspominam, bo mają naprawdę dobrą ofertę: cenę, lokalizację, standard pokojów oraz śniadanie i parking w cenie, w Rydze, stolicy kraju. Warto się tam zatrzymać.

O 22-giej jesteśmy już gotowi, by wyjść na miasto. Idziemy w kierunku starówki, to tylko dwadzieścia minut pieszo. Adam marudzi, że jest głodny i zmęczony. Rozumiem go, siedem godzin za kółkiem może być meczące, szczególnie w taką upiorną pogodę. Nie namawiam, by szedł ze mną. Nie bierze się drzewa do lasu. Rozstajemy się przed jakąś pakistańską, całodobową jadłodajnią. Idę dalej sama przez nocną stolicę. Trochę się boję, bo plan na dziś jest dłuższy niż ten w Tallinie, choć w sumie tam był pełen spontan, bez planu.

W pierwszym irlandzkim pubie zamawiam Kilkenny. Wreszcie jest! Z moim pintem cudowności siadam na zewnątrz. Wnętrze jak dla mnie jest zbyt jasne, ludzie przypadkowi, a ja dziś chcę trochę nastroju. Dostaję ciepły kocyk i zaczynam pić. Niebo w ustach. Po brukowanej uliczce snują się turyści, obserwuję ich. W tle leci ładna irlandzka muzyka. Siąpi drobna mżawka. Zaczyna się fajna noc. Z Kilkenny we krwi ruszam na nocne zwiedzanie Starego Miasta. Budynki są pięknie oświetlone. Każdy istotny detal odpowiednio podkreślony światłem. Dwa znane kościoły, secesyjne kamienice, urocze place otoczone restauracjami, Mała i Wielka Gilda. Jest po 23-ej, niewielu turystów, nawet w knajpach. Może pogoda nie zachęca do wychodzenia z domu.  Dziwię się swojej odwadze – spacerować sama nocą.

Wreszcie odnajduję drugi irlandzki pub. Nie waham się, wchodzę i pewnie kieruję kroki do baru. Kilkenny brak! Dostawa jest raz w tygodniu, w piątki. Nie kryję rozczarowania. Nie ma też Guinessa, choć za nim nie przepadam. Sympatyczny barman proponuje mi degustację kilku gatunków piwa z jego browaru. Próbuję trzech. Najbardziej smakuje mi niefiltrowane Blind Flounder  - to wybieram. Barman cieszy się z mojego wyboru, może to jest także jego ulubione piwo. Dostaję elegancki szklanko-kieliszek w kształcie balona, na smukłej nóżce. Wypełniony jest schłodzonym, mętnym, pomarańczowawym płynem prosto z kega. Pyycha! Rozmawiamy po angielsku, miło i z nie schodzącym z ust uśmiechem. Zauważa potrzeby innych klientów pubu, szybko spełnia ich życzenia, a potem wraca do mnie. Rozmawiamy o życiu, o pasjach – mojej pisarskiej i jego browarniczej. O związkach, emocjach i literaturze rosyjskiej, którą oboje uwielbiamy. Bunin i Dostojewski to jego ukochani pisarze. Ma na imię Sergiej. Jest uroczy, pociągający. Do naszej rozmowy wkradają się jego wyszukane komplementy.

Dosiadają się do mnie Brytyjczycy, z Liverpoolu. Dwie pary, w tym jeden chłopak niemowa, który rozmawia z dziewczyną językiem migowym. Świetnie mówią po angielsku – wiadomo Brytyjczycy. Uwielbiam British English. Pytają o Guinnessa, o Kilkenny, w końcu każdy wybiera coś innego. Rozmawiamy trochę o Estonii, namawiam ich na wyprawę do tego cudownie spokojnego kraju. Potem oni przesiadają się do stolika i oglądają transmisję meczu na ekranie telewizora.

Sergiej ciągle do mnie wraca, coś go do mnie ciągnie. Podoba mi się ta męska adoracja. Ma ojca Ukraińca, matkę – Łotyszkę. Dano mu na imię Sergiej, bo matka kocha poezję Sergieja Jesienina. On sam mówi, że kiedyś pisał wiersze. Powoli ulegam jego czarowi. Ma ujmujący uśmiech, ciemne włosy i piwne oczy. Na barowej ladzie stoi wielka harfa. Gdy pytam, czemu ona tu stoi, opowiada mi bajkę o Wodniku, jego ulubioną. Mówi też, że gdy jest pełnia, to na niej gra. Akurat dziś jest pełnia, może usłyszę jak gra.

Gdy wracam z toalety, przede mną stoi mały kieliszek tego samego piwa. Nie prosiłam, ale cieszę się. Jest 1-sza w nocy. Powoli goście się wykruszają, dziewczyna z obsługi też znika. Zostajemy tylko my dwoje i goście z Liverpoolu. Niespokojnie zerkam na zegarek, chcę się zbierać, ale Sergiej mówi, że mnie odprowadzi, bo mieszka niedaleko mojego hotelu. Jestem już spokojna, nie będę wracać sama nocą przez obce miasto. Przy nim czuję się bezpiecznie, choć poznaliśmy się dopiero dwie godziny temu.

Dyskretnie wstawia krzesła na stoły, nogami do góry, żeby dać do zrozumienia Liverpoolczykom, że już zamyka. Przed 2-gą wychodzą, Sergiej zamyka pub. Zostajemy tylko my dwoje. Czuję się bardzo swobodnie, zrelaksowana. Dawno tak się nie czułam. Pyta mnie, czy chcę zobaczyć jak wygląda produkcja piwa. Chętnie przystaję. Schodzimy do podziemi. Jest dumny ze swoich produktów, jak z dzieci. Kocha to, co robi. Widać radość w jego oczach. Nasze palce, niby przypadkiem, stykają się na poręczy schodów. Wracamy na górę.

Fajnie tak siedzieć w barze z barmanem, właścicielem baru. Być jedynym gościem. Widzę, że mu się podobam. Czuję to w jego spojrzeniu i zachowaniu. Kilkukrotnie powtarza, że oczy niezwykle mi błyszczą. Nie widzę siebie, muszę mu wierzyć na słowo. Oświetlenie jest idealne, delikatne, leci dobra muzyka. Pytam, czy lubi tańczyć. Uśmiecha się tajemniczo. Podchodzi do mnie i bierze za rękę. Tańczymy blisko. Jest bardzo przyjemnie…

Jakoś nagle zrobiło się po 3-ciej, a niedawno była 2-ga. Siadam znów przy barze. On powoli zamyka kasę, biuro i włącza alarm. Idziemy razem przez uśpione miasto. Jest romantycznie. Trzymamy się za ręce. Swobodnie rozmawiamy. Czasem się zatrzymujemy, niekoniecznie z powodu czerwonych świateł, przez które przechodźmy tak po prostu. Sergiej to bardzo interesujący mężczyzna. Czuję się przy nim bezpieczna. Wiem, że nie zrobi niczego, czego ja nie będę chciała. O 4-tej stoimy przed moim hotelem. Żegnamy się z uśmiechem i wyczuwalną, obustronną zmysłowością.

Ciekawe, czy przeczyta mój „Calvados” – tak jak obiecał?

Naciskam guzik na ścianie budynku. Ktoś mnie wpuszcza do środka. W recepcji odbieram klucz do pokoju i wspinam się na trzecie piętro. Biorę długi prysznic. Potem leżę i rozmyślam. Wiem, że szybko nie zasnę.

 

18 sierpnia, czwartek

Nie mogę spać. Przewracam się z boku na bok. Mam wstać o 9-tej. Jesteśmy umówieni z Adamem na śniadanie. Mamy w Rydze dwa osobne pokoje, to dobrze!

W końcu budzik dzwoni! Jestem nieprzytomna z niewyspania. Śniadanie podane jest w formie szwedzkiego stołu. Duży wybór dań. Zaczynam od kawy – to mus. Do tego małe, wędzone rybki w oleju – miejscowy przysmak. Są mniejsze niż szprotki. Ciekawe jak się nazywają. Bardzo smakują. W telewizorze lecą rosyjskie szlagiery muzyczne, nawet ładne, takie melodyjne. Stołówka jest zaludniona.

Wracam do pokoju, pakuję rzeczy i ruszamy na wspólne zwiedzanie Rygi. Chodzę tymi samymi ścieżkami, którymi wędrowałam nocą. Secesyjne kamienice robią na mnie ogromne wrażenie. Ryga podoba mi się o wiele bardziej niż Tallin. Tam było za dużo sklepów z pamiątkami. Ogólnie mniej do zobaczenia, na mniejszym obszarze. Ryska starówka jest ogromna, tu również są brukowane uliczki. Ozdobne detale, nagie postacie z mitologii, wszędobylski erotyzm. Zakochałam się w Rydze! Chcę tu jeszcze wrócić. Może na moje urodziny w tym roku?

Adamowi też się podoba. Idąc szumnym bulwarem, wstępujemy na kawę i ciastka. Są bardzo słodkie, typowo rosyjskie. To ładny, przeszklony lokal, z secesyjnym wnętrzem.

Ryga pozostawia we mnie bardzo miłe wspomnienia. Za miastem natychmiast zapadam w sen, odsypiając nocne harce. Adam kieruje przez Bauska, Panevezys i Kaunas (Kowno). Jedziemy obwodnicą Kowna, przez które przepływa wielka rzeka Nemunes (Niemen). Mój przyjaciel z Wilna jest teraz bardzo blisko. Dzieli nas zaledwie sto kilometrów.

Jesteśmy głodni, długo jedziemy szukając czegoś odpowiedniego z typowo-litewską kuchnią. Zatrzymujemy się w lokalu typu Kavine. Jest dużo samochodów, to znaczy, że dobrze trafiliśmy. Ceny są znacznie niższe niż w Estonii. Zamawiamy pyszny i syty obiad: kwas chlebowy z kega, który inaczej smakuje niż ten z butelki; gęsta, śmietanowa zupa rybna z wielkimi kawałkami łososia; bliny z mięsem. Ledwo zmieściłam to wszystko.

Szybko jedziemy w kierunku granicy i dalej na Suwalszczyznę. Jest już ciemno, gdy docieramy na kwaterę. Uroczy pensjonat położony na wzgórzu morenowym, tuż nad jeziorem Szurpiły. Znamy właściciela, to nie pierwszy nasz pobyt tutaj. Jest Wifi! Działam w Internecie. Dziś mogę pospać dłużej, donikąd się nie spieszymy. Adam pewnie rano pójdzie łowić ryby.

 

19 sierpnia, piątek

Po późnym śniadaniu idziemy nad jezioro. Znacznie tutaj cieplej niż w Estonii. Jest mała trawiasta plaża, rozkładamy koc, pierwszy raz podczas tego urlopu i korzystamy z ostatnich dni wakacji.

Od razu wchodzę do wody. Dno jest piaszczyste, nie muliste, bez kamieni – jednym słowem takie jak lubię. Nie ma też zielska i wodorostów, których nie cierpię. Powoli się zanurzam, łydki, kolana, uda, talia i zaczynam pływać. Żabką! W otwartych akwenach wolę ten styl, mogąc podziwiać piękno natury. Jesteśmy sami, jest cicho i przyjemnie. W przybrzeżnych szuwarach słychać kwilenie maleńkich kaczuszek. Są żółto-kwitnące grążele. Tafla wody jest płaska jak deska do prasowania, nie ma żadnych zmarszczek. Jezioro otoczone jest dwoma pierścieniami, wewnętrzny stanowią pochylone drzewa, zewnętrzny wysokie wzgórza.

Pływam, rozglądając się dookoła, czasem spoglądając w niebo. Zmęczona, zalegam na kocu, wspominam i marzę. Relaks w krainie ciszy, jaką jest Suwalszczyzna, to rzecz cudna, jedyna w swoim rodzaju. Nie ma stresu, pośpiechu, świeci słońce – czego chcieć więcej.

Na obiad jedziemy do Jeleniewa, do słynnej restauracji Pod Jelonkiem, gdzie podawane są dania regionalne. Zawsze, gdy jestem w tych stronach wstępuję tutaj. Zamawiam półmisek regionalny: kartacze z mięsem – gotowany i smażony, kiszkę ziemniaczaną oraz babkę ziemniaczaną z mięsem i bez. Do tego surówka i podpiwek Suwalski.

Pada deszcz – nic nowego, był naszym wiernym druhem podczas tych wakacji. Nawet i deszcz można polubić. Widać tęczę, nie pierwszą tego dnia. Słyszę rżenia pasących się koni. Czekam aż przestanie padać i idę na rekonesans okolicy pensjonatu. Jest tak spokojnie. Wspinam się do domku na drzewie. Wiem, że jest dla dzieci, ale ja też mam ochotę tak się czasem poczuć. W dzieciństwie zawsze marzyłam o takim domku. Teraz go mam, jest na wyciągnięcie ręki. Tam na górze patrzę na świat przez dwa maleńkie okna. Z góry wszystko wydaje się inne, piękniejsze, pełne czaru, tajemnicze.

Zachód słońca. Kolor nieba jest ostro-różowy. Jeziorko i dzicz. Można odlecieć do krainy marzeń i wyobrażeń, jak napisał mi przyjaciel… Z tarasu kapie deszcz. Gdzieś w oddali ryczy krowa, szczeka pies. Poza tym cudna cisza.

Gdzieś nade mną słyszę klangor żurawi. Dzwonią dzwony kościelne, pewnie w Jeleniewie. Odległy dźwięk lecącego samolotu. Delikatne piski nocnych ptaków. Pojedyncze świerszcze. Skapujących kropli coraz mniej. Cisza coraz głośniej dudni w uszach. Niebo z różowego stało się czarne. Dopijam piwo. Teraz po deszczu, gdy prawie nie ma dźwięków, czuć zapach siana wymieszany ze świeżo ściętą trawą. Intensywnie, tak jak lubię.

Skrada się kot i znika w ciemnościach. Ktoś zaczyna grać na nieznanym mi instrumencie. Może to ukulele? Może to Sergiej gra na swojej harfie, a ja słyszę go aż tutaj? Moja Estonia. Moja egzotyczna podróż do dzikiej, wciąż nieodkrytej krainy. Moje wspomnienia.

 

20 sierpnia, sobota

Wypijam kawę na tarasie, skąd rozciąga się cudny widok na całą pofałdowaną okolicę. To dobre tereny na narty biegowe, o ile jest śnieg, a zimy ostatnimi czasy nie rozpieszczają nas pod tym względem. Niestety!

Żegnam się z pensjonatem na wzgórzu, z domkiem na drzewie, hamakami i huśtawkami.

Jedziemy nad jezioro Wigry, do Starego Folwarku. Byłam tam wiele razy i pewnie jeszcze będę nie raz. Wyjątkowo upalny dzień. Masa plażowiczów. My kryjemy się pod rozłożystą wierzbą dającą upragniony cień. Nie kąpię się. Czytam „Skazanych na Shawhank” Kinga. Wokół słychać tylko język polski, brakuje mi mojej Estonii. Już tęsknię. Idę na spacer po pomoście. Wyjątkowo w tym roku jest upstrzony ptasim gównem, widocznie nikt go nie sprząta. Patrzę na ogrom jeziora, na żaglówki płynące w różnych kierunkach, na zielone kajaki. Niektóre z nich pewnie wpłyną na Czarną Hańczę – cudowną, wijąca się rzekę, pełną tajemnic. Jest taki wąski przesmyk łączący jezioro z rzeką, przepływałam nim kilkukrotnie. Może jeszcze kiedyś powtórzę tę przygodę.

Głośno szumi sitowie poruszane wiatrem. Słychać kwilenie ukrytych w nim kaczuszek. Szare, duże już łabędzie płyną za białą matką. Nie niepokojone przez letników wychodzą na piaszczystą plażę i iskają pióra. Tylko matka-wartowniczka czuwa, stoi na straży zanurzona w wodzie. Syczy, gdy ktoś jest zbyt blisko.

Adam kąpie się, ja idę na wieżę. Jest wysoka i drewniana. Stąd roztacza się widok na cztery strony świata. Jesienią i zimą, gdy z drzew opadną liście wszystko widać jak na dłoni. Po przeciwnej stronie jeziora znajduje się Klasztor Kamedułów. Byłam tam kilka razy. O równych godzinach bije dzwon. Jest trzecia, bije trzy razy. Wieczorem i nocą dodatkowo słychać przepiękny hejnał grany na trąbce. Wtedy klasztor mieni się tysiącem świateł, a melodia płynie po tafli wody i trafia prosto w serce słuchacza. Cudne są noce nad Wigrami.

Zjadamy obiad w barze nad jeziorem. Typowe wschodnie potrawy: chłodnik litewski i słynne kartacze – duże pyzy z nadzieniem mięsnym, polane sosem skwarkowo-cebulowym. Mniam! Jeszcze spacer ścieżką przyrodniczą przez nadjeziorne grzęzawiska. Spokój i nostalgia.

Żegnamy się z wyjątkowością Suwalszczyzny. Wiem, że na pewno tu jeszcze przyjadę. Czas wracać do domu. Budzę się w Grajewie. Mam pomysł na przyszłoroczne wakacje.

Chcę jechać do Rosji, do Sankt Petersburga! Pojedziemy przez Wilno, Dagavpils i Psków, a dalej wzdłuż jeziora Pejpus, które po stronie rosyjskiej nazywa się Czudzkie jezioro. To byłaby dopiero wyprawa! Jeszcze bardziej egzotyczna niż moja Estonia. Wracalibyśmy oczywiście przez Estonię.

Adam nie mówi od razu nie, czyli jest szansa. Duża szansa. Potrzebne są wizy i wiele innych formalności, ale dla chcącego nic trudnego. Chęci już są, a to najważniejsze.

Marzenia i pragnienia są początkiem wszystkiego…

Ciekawe, czy w Rosji są irlandzkie puby. Może poznam tam kogoś interesującego?

 

 

-----

Sierpień 2016

Wszelkie prawa zastrzeżone.
Rozpowszechnianie i kopiowanie bez zgody autorki, zabronione.

 

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Niczyja · dnia 07.09.2016 12:24 · Czytań: 1106 · Średnia ocena: 3,5 · Komentarzy: 14
Komentarze
mike17 dnia 07.09.2016 16:15 Ocena: Świetne!
Pomimo długaśności tego niebywale obszernego tekstu, przebrnąłem przez niego jakoś i poczułem się, jakbym sam przebył jakąś drogę, odbył podróż.
Dobrze piszesz, bez specjalnych ozdobników stylem formalnym, reporterskim, a więc wszystko mieści się w konwencji.
Potrzebowałem mocno wytężyć moje mózgowie, by ogarnąć taką mnogość informacji, ale że właśnie sączę browara, jakoś mi się to cudem udało.
Browar rozjaśnia mi pod kopułą, stąd percepcja zakończyła się ewidentnym sukcesem.

Czytało się, widziało się, jak to mówią :)
Czyli dziełko spełniło swoją rolę.
Łatwo wejść w tę narrację i poczuć przeżycia bohaterów, i co mnie cieszy, ochoczo spijających się piwem
Godną podziwu jest także twoja pamięć - nie każdy ma taką.
Ogólnie klimacik był i o to chyba chodziło, poza zwykłą relacją.

Nie rozumiem niestety tej wzmianki na koniec o kopiowaniu itd. - przecież to ewidentne, że Ci nikt tekstu nie zakosi, nie na tym portalu.
Ustawę o prawie autorskim masz na dole strony, więc po co dublować?
No chyba że to żart :)

Pozdro i do przodu!
Dobra Cobra dnia 07.09.2016 21:32
Znam Estonie, jednak Twój kawałek pokazał / pokazuje / pokaże o wiele więcej.


Niczyja,

To taki kawalek, do którego chce się wracać. Bo jest nie tylko opisem wyjazdu, bardziej wewnętrznym dziennikiem odczuwania.

Zatem będę wracać...


Ukłony,

DoCo
maak dnia 07.09.2016 22:29
Czytam. Jestem na 12.08. Lubię. Poczytam jutro dalej. :)
Niczyja dnia 07.09.2016 23:08
Witam Waszą Trójkę i ogólnie dziękuję, a teraz przejdę do rozmowy z każdym, z osobna:)

mike17
,
Cieszę się, że udało Ci się przebrnąć przez całość. Tekst jest długi, wiem, ale nie mogłam i nawet nie próbowałam go skrócić. Zawiera wszystko to, co chciałam, żeby zawierał. Nie tylko fakty i surowe dane, ale i uczucia...
Czytając, odbyłeś podróż. Super, o to chyba chodzi w pisaniu reportaży, prawda?
Ja sama lubię takowe czytać.
Dziękuję za Twój komentarz i ocenę oraz wskazanie tylu pozytywnych stron mojego reportażu:) Klimat, odczucia, widzenie świata przeze mnie namalowanego. To buduje, bardzo.
Tak, piwo to dobra rzecz! A pamięć ćwiczę, mam swoje sposoby;)
W tym zakazie kopiowania jest trochę prawdy. Uwierz mi, mam swoje motywy. A, że na dole jest napisane o prawie autorskim - nie wiedziałam.


DoCo,
Jak miło Cię ponownie widzieć u mnie:)
Tak, starałam się pisać nie tylko o faktach, ale i odczuciach, dlatego tytuł brzmi "Moja Estonia". Taką ją zapamiętałam. Taką pokochałam.
Wiesz, bardzo się cieszę, że będziesz wracał do mojego reportażu. Wracaj, zapraszam...
Ja też będę, z całą pewnością.
Odkłaniam się przed nocą.


maak,
Cieszę się, że czytasz. Miłego czytania i mam nadzieję lubienia jutro:)

Pozdrawiam serdecznie wielostronicowych Czytelników,
Niczyja
trawa1965 dnia 08.09.2016 06:03 Ocena: Przeciętne
Niestety, choć ogromnie cenię ludzką pracę, moja ocena nie jest tak entuzjastyczna jak ocena mike17.
Uwaga natury technicznej: liczne błędy ortograficzne przy pisaniu wyrazów złożonych(np. szarobury)!

Ten reportaż napisany jest jak pamiętnik w stylu gdzie byłam i co robiłam. A przecież autorka jest obieżyświatem! Dlaczego więc nie ma w tym utworze jakichś głębszych refleksji poza jedną o wulgarnych Polkach?

Porywając się na pisanie reportaży, warto brać wzory od mistrzów.Choćby od Ryszarda Kapuścińskiego.

Aby jednak nie być zrzędą, dostrzegam w Twoim reportażu również plusy, jak na przykład obiektywizm w stosunku do Rosji.
Niczyja dnia 08.09.2016 10:38
trawo1965,
Musisz być bardzo smutnym człowiekiem, żeby nie dostrzegać piękna, tam gdzie ono aż bije w oczy. Wiesz, szkoda mi Cię, bardzo...

A teraz przechodząc do Twojego komentarza. Bardzo dziękuję, nawet za negatywny komentarz. Sama przecież prosiłam o opinie, a nie wszystkie muszą być pozytywne. Mój reportaż nie musiał Ci się spodobać, każdy człowiek jest inny i czego innego oczekuje od tekstu. Ale żeby tylko jako pozytyw zobaczyć obiektywizm wobec Rosji i krytykę wulgarnych Polek. Szkoda, że tak mało... Cóż jednak począć, jakoś to przeżyję;)

Lubię czytać relacje z podróży i nie każda musi być taka sama, spisana wg. określonych sztywnych ram. Polecam Ci "Afryka Trek". Są dwie części, pisane właśnie w formie pamiętnika/dziennika. Piękny tekst, działający na wyobraźnię.

A co do błędów ortograficznych. Z reguły jestem dobra w te klocki i każdy tekst sprawdzam wielokrotnie, pod tym kątem również. Może pomyliły Ci się z neologizmami. Ja lubię między przymiotnikami stawiać myślnik, to moje lubienie, i nie uważam tego za błąd.

Dziękuję Ci za poświęcony czas na przeczytanie tak długiego tekstu i życzę miłego dnia.
I choć odrobinę uśmiechu na twarzy:)

Pozdrawiam,
Niczyja
trawa1965 dnia 08.09.2016 13:53 Ocena: Przeciętne
Wiesz, że nie chciałem Cię urazić. Niemniej jednak mam przed oczami Kapuścińskiego właśnie, którego znam na wylot.

A czy ja mogę być wesoły, gdy codziennie przy śniadaniu ktoś mi ubliża?
Niczyja dnia 08.09.2016 22:34
Kapuścińskiego kiedyś czytałam. Już nawet nie pamiętam co i kiedy. Może przyszedł czas na odświeżenie tej znajomości?;)

trawo1965,
Cóż ja Ci mogę poradzić? Trzeba twardym być, wbrew wszystkim i wszystkiemu. Albo starać się nie dostrzegać zła i brzydoty, a jeśli już, to szybko je wymazywać z pamięci.
Wiesz, to działa. Stosuję tę zasadę od lat...
Nie daj się!
maak dnia 08.09.2016 22:44
Nareszcie wolny. Ciekaw jestem tej eskapady. Kasjopea wisi lekko na prawo od głowy, gdy oczywiście patrzę na północny-zachód. Wielki wóz zmierza nieuchronnie ku jesieni. Gwiazdy są. Piwko jest. Światło świec pozwala mi dostrzec klawiaturę. Moje dziewczę z lampką wina zaśmiewa się Wańkowiczem. Śmiech stłumiony dochodzi z jej komnaty. Muzyka celtycka, wczoraj jeszcze dokonałem tego odkrycia. Estonia najlepiej się czyta, do muzyki irlandzkiej. :) Zamfir odpada!

Podobała mi się cała podróż, jak bym wędrował z Wami. Adama rozumiem, bo gdy nie mogę znaleźć drogi też rzucam k...i. Bardzo podoba mi się Ryga. Google street mnie wspomaga.
Jednym słowem, dzisiaj byłem w Twojej Estoni i... dziękuje za podróż. Pozdrawiam Was. Było wspaniale.

Maak
Niczyja dnia 09.09.2016 08:53
Maaku,
Nawet nie wiesz jak się cieszę, że dzięki mojemu reportażowi odbyłeś przyjemną podróż:) Kasjopea brzmi cudnie - jak imię jakiejś bogini, czy księżniczki. Wielki wóz sama rozpoznaję. Jak romantycznie brzmi, światło świec przy klawiaturze... I jeszcze łuna bijąca od monitora. I śliczna wzmianka o Twoim dziewczęciu czytającym Wańkowicza.

Twój komentarz brzmi jak króciuteńkie streszczenie mojego długiego reportażu. Fajnie to napisałeś. Muzyka irlandzka, powiadasz. Jedyne co przychodzi mi na myśl to U2. Uwielbiam ich:)

Wiesz jak to cudnie brzmi, że dzięki mojemu obrazowemu pisaniu przeniosłeś się tam, gdzie ja byłam. Zabrałam Czytelnika w podroż i on poczuł, i zobaczył to co ja.
A ja dziękuję za taki komentarz:)

Pozdrawiam serdecznie,
Niczyja
Lilah dnia 23.09.2016 14:18
Odbyłam ciekawą podróż dzięki Twojemu tekstowi.

Pozdrawiam serdecznie :)
Niczyja dnia 23.09.2016 21:17
Lilah,
Bardzo się cieszę, że dzięki mnie mogłaś wyruszyć daleko, dokądkolwiek, nie ruszając się z miejsca:)
Może kiedyś ukażą się tutaj nowe podróże, o ile uda mi się wyjechać i wrócić...

Pozdrawiam przed nocą:)
Lilah dnia 23.09.2016 21:52
Niczyja napisała:
Może kiedyś ukażą się tutaj nowe podróże, o ile uda mi się wyjechać i wrócić...


Życzę, żeby Ci się udało. Dobrych snów! :)
Niczyja dnia 23.09.2016 22:29
Nie dziękuję... Wzajemnie:)
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty