Pracowaliśmy na klifach Moher, budowaliśmy centrum turystyczne i całą poboczną infrastrukturę, czyli ,mówiąc po ludzku: alejki, schody, murki, platformy widokowe i takie tam. Mieszkałem początkowo w Lahinch, a później w Liscannor, bo było bliżej na klify (chociaż dalej od cywilizacji). W Liscannor była przystań rybacka, hotel, dwie knajpy i kilkadziesiąt domów, w tym część do wynajęcia. Zajmowaliśmy we trzech wąski segmencik zabudowy bliźniaczej na przeciwko baru, ja z Borsukiem na górze, a Kolejarz na dole. Z Kolejarzem miałem wcześniej rozmaite przejścia, po których nie za bardzo się lubiliśmy, ale jakoś tak się przyczepił i co rano słychać było, jak wyjeżdża do roboty „z kaszlem na ustach“ (tak to określał Borsuk). Kaszel stąd, że my zaglądaliśmy do baru co jakiś czas, a Kolejarz nie, bo z AA - w to miejsce palił za trzech.
Raz Piotrek pyta się go na przerwie śniadaniowej: - Słuchaj, Tadziu, weź mi powiedz, jak ty tak piłeś wtedy, to musiałeś się napić jak wstałeś rano?
- Piotruś, ja musiałem się napić żeby wstać.
No, ale to osobna historia. A w Liscannor palił i chrupał ciasteczka, był upierdliwy i kaszlał. Przebiedowaliśmy tak na klifach do października, chociaż front robót kurczył się już od sierpnia. Wiedzieliśmy, że na jesień zostaną tylko Irlandczycy na wykończeniówki, więc się rozglądaliśmy za kolejną pracą. „Jest wiele możliwości.“ - Usłyszała od amanta dziewczyna do wzięcia. „Jakich?“ - spytała. „Wiele, bardzo wiele.“ -odpowiedział.
Tak samo było z nami, niby pracy wokół hektolitry, a konkretnie to czubka języka nie ma czym zwilżyć. Szczególnie, że zaraz grudzień i święta, więc nikt się nie kwapi tak na dwa miesiące brać ludzi, lepiej przecież od nowego roku. Byliśmy trochę w kropce, Borsuk chciał zjeżdżać na bazę, zostawić passata, rezerwować bilety na samolot i wrócić w styczniu. Dwa miesiące w plecy, a i tak nie ma gwarancji, że coś złapiemy po powrocie.
I wtedy zarżał czarny koń, na którego nie stawialiśmy złamanego centa - Ludwik Szesnasty. Eminencja ta zamieszkiwała w segmenciku obok z kolegą po fachu, Andrzejem. Byli to panowie w wieku słusznym, lecz dobrze zakonserwowani, poszukujący rozpaczliwie roboty, tak jak my. Ludwik Szesnasty przedstawił nam swoją propozycję:
- Panowie, potrzebują czteroosobowej drużyny cieśli ze znajomością języka. Praca od zaraz, siedemnaście euro na godzinę. Ja z Andrzejem i was dwóch, pasuje?
- Stasiu (bo Ludwik Szesnasty miał na imię Stanisław), przecież my pojęcia zielonego nie mamy o ciesielce.
- No, a my nie gadamy prawie po angielsku. Wy ogarniecie komunikację, a my was trochę podszkolimy z roboty i będzie dobrze.
Tak powstał układ i, oczywiście, nie było dobrze, ale to się miało okazać później. Na razie dowiedzieliśmy się, że musimy mieć swoje narzędzia i że praca jest na budowie w Limerick, czyli prawie sto kilometrów od naszych chatek. Dowożenia ekipy podjął się Stasiu, dysponował wtedy fordem Orionem, o którym mówił, że wstydzi się cokolwiek przy nim robić. Kiedy już jeździliśmy do tej pracy, z powodu nieszczelnego wydechu spaliny dostawały się w jakiś sposób do wnętrza auta, gdzie gnieździliśmy się we czterech.
- Stasiu, może by pospawać tę rurę?
- Można by, ale ja się wstydzę.
Najpierw jednak musieliśmy się wyposażyć we wszelkie atrybuty cieśli. Pojechaliśmy do sklepu w Lahinch i kupiliśmy dwa pasy ciesielskie, dwa młotki, tyle samo pił, miarek, ołówków i dwie różne poziomice, jedną długą i jedną krótką. Oprócz tego porządne kalosze i ubrania przeciwdeszczowe - podstawa egzystencji na irlandzkiej budowie. Wydaliśmy na to kupę kasy.
Stasiu bez skrupułów i, co gorsze, bez uprzedzenia mnie, dał mój numer telefonu agentowi, który miał nas zatrudnić. Dzwoni do mnie facet znienacka i zaczyna pytać, czy znamy się na tym i na tamtym. Ja, oczywiście, że tak, znamy się wyśmienicie. No to on coś o systemach Peri i szalowaniu stropów. -Tak, tak - zapewniam - znamy Peri, a stropy to my w Polsce szalujemy, że ho ho! Pojęcia nie mam, o czym gość gada - co to w ogóle jest to Peri? Odniosłem wrażenie, że nie za bardzo go przekonałem, bo na koniec rozmowy oznajmił, że majster będzie obserwował naszą pracę w pierwszych dniach i jeśli będzie miał krytyczne uwagi, to wylatujemy.
Dostaliśmy lekkiej sraczki i podjęliśmy rozpaczliwe próby podniesienia swojej wartości ciesielskiej. Przede wszystkim zaatakowaliśmy Ludwika Szesnastego i Andrzeja (ponoć cieśla od urodzenia) żeby nam teoretycznie wytłumaczyli na czym to wszystko polega. Obydwaj stwierdzili, że to się tak nie da i że spoko, wszystko nam pokażą na budowie, łatwizna.
Oparłem się więc na tym, co znalazłem w internecie, jeździłem specjalnie do kafejki internetowej w Lahinch, żeby drukować jakieś schematy systemu szalowania Peri. Były to bohomazy przypominające pismo klinowe. Borsuk był zrezygnowany i załamany, na tyle jednak przytomny, że zauważył:
- Musimy styrać pasy i narzędzia.
- Co?
- No styrać. Przecież co? Doświadczone zajebiście cieśle przyjdą do roboty ze wszystkim nowym, ze sklepu prosto? Jeszcze może metek nie oberwiesz?
Wzięliśmy ten cały majdan i poszliśmy na przystań, tam jest piękny betonowy falochron. Szorowaliśmy skórzanymi pasami z kieszonkami na gwoździe o ten falochron, waliliśmy młotkami w beton, szlifowaliśmy rączki pił na kamieniach, postarzaliśmy wszystko, co było nowe. Samych siebie nie musieliśmy, stres zrobił to wystarczająco dobrze. A potem się zaczęło.
Pierwszy wyjazd – pobudka o piątej, godzina na wszelkie czynności związane z pozbieraniem się do kupy. Różnie to szło, szczególnie pod koniec tygodnia, kiedy niedospanie narastało na mózgu jak dodatkowa kora. Stawała się tak gruba, że skutecznie izolowała świat snów od dżdżystej i chłodnej rzeczywistości. Wyjeżdżaliśmy w ciemności, Stasiu za kierownicą Oriona, obok niego cieśla od urodzenia Andrzej, ja z Borsukiem z tyłu. Wdychaliśmy spaliny, dym z papierosów i słuchaliśmy opowieści o tragicznych wypadkach, jakie oczy naszych nauczycieli ciesielki były łaskawe zaobserwować na setkach placów budowy, gdzie w życiu nie dali by sobie z niczym rady, gdyby nie oni.
- A kiedyś, rozumiesz – Andrzej wydmuchał dym z papierosa w szpareczkę uchylonego okna, czego rezultatem było zwykle zamaskowanie głowy Borsuka zasłoną nikotynowych oparów – taki Marian siedział na leju, wiesz, były takie z balkonikami, nie?
- No wiem, przecież sam tam siedziałem kiedyś, jeszcze, kurwa, ślepego dźwigowego miałem. Pokazuję mu na dół, a ten, kurwa, do góry!
- Operator żurawia – zauważył automatycznie Borsuk i opędził się dłonią jak bartnik przy okadzaniu ula.
- Co?
- Żuraw! Po angielsku Crane! Mieliśmy was uczyć angielskiego, więc zapamiętaj. Ale nie było mowy o polskim. Stasiu, jak jest żuraw, to operator żurawia, a nie dźwigowy. Dźwig to jest na przykład winda. Chyba windą ci betonu nie podawali w leju, co?
- No nie. Ale wszyscy mówią “dźwigowy”, nawet dźwigowy!
- Jak się komuś przez dwadzieścia lat powtarza codziennie, że białe jest czarne, to może mu się szachownica zrobić we łbie. Ale jednak, Stasiu, co się obraca, to żuraw, a dźwig, jak sama nazwa wskazuje, tylko dźwiga - do góry i na dół.
- Dobra, kurwa! – odezwał się na to cieśla od urodzenia. - Dźwigowy, chujowy, czy jaki tam, fakt jest taki, że się Marian spierdolił z tego leja, bo za bardzo gestykulował. No i się nadział na zbrojenie i tyle, koniec historii! - Był wyraźnie niezadowolony z tego, że pozbawiliśmy go przywileju stopniowania napięcia.
Deszcz tradycyjnie (ach, ta irlandzka tradycja) walił o przednią szybę błękitnego forda, wycieraczki pracowały na trzecim biegu, z radia sączyła się muzyka, to była chyba grupa BELL X1, klimat zupełnie podobny do tego, kiedy jechaliśmy w środku burzy obok Dąbrówki, z rannym Longinem. Dwie chwile oddalone od siebie o kilka lat i dwa tysiące kilometrów, a jednak podobne, noszące piętno tej samej zarazy: niepokoju, stresu i niepewności. Jak zwał, tak zwał, czujemy się wtedy źle i staramy się myśleć o przyjemnych rzeczach, o ile się da. (tu było odniesienie do fragmentu z całości tekstu, Longin itd. W kontekście może być niezrozumiałe,sorry)
Stasiu nie dawał.
- A takiemu Ryśkowi, co w Mostostalu robiłem – we Wrocławiu stawialiśmy silosy – jak dźwigowy szalunkiem zajebał, to tylko fiuu! I poleciał za burtę, czyli z trzeciego stropu nad tak zwany poziom morza. Ale w krzaki wpadł i, kurwa, wylizał się. Tylko, że na wózku teraz podobno, no, grunt, że dobrze się skończyło.
- Zajebiście – skwitował Borsuk.
Po kilku kilometrach błękitny Ford Orion zdechł. Stanęliśmy w połowie drogi do ziemi obiecanej, w rzęsistym deszczu i ciemności, wśród irlandzkich wsi, otoczeni kamiennymi murkami, lśniącymi konarami drzew i powagą historii.
Kiedy tak sobie siedzieliśmy wewnątrz umarłego forda, który przestał nas truć swoimi wyziewami, poczułem się nagle wyluzowany. W jednej chwili zaczęło mi być obojętne czy dojedziemy na tę budowę, czy nie. Właściwie byłem prawie zadowolony z tego, że stoimy. Zmierzaliśmy w stronę kłopotów, to było łatwe do przewidzenia, a teraz stoimy – za oknem auta mokre, rozbujane gałęzie drzew nad kamiennym murem. Po chwili dojrzałem za tym ogrodzeniem krzyże, a więc cmentarz. Leżą tu sobie spokojnie umarli Irlandczycy, może jest wśród nich jeden, któremu strop zawalił się na łeb? Cieśla źle zaszalował.
- Stasiu, coś zamokło chyba, jakieś kable może – odezwał się Andrzej po czym pociągnął solidnie nosem i połknął gile. Okulary mu zaparowały, papieros w ustach zgasł i wyglądał tym bardziej zagadkowo, że – nie wiedzieć czemu – podróżował w białym budowlanym kasku na głowie.
Stasiu, nic nie odpowiadając, wytrwale raz po raz przekręcał kluczyk w stacyjce i wsłuchiwał się w coraz wolniej pracujący rozrusznik. Nie pamiętam nazwy tej mieściny, nie wiem jacy ludzie leżą tam na cmentarzu, utkwiła mi w pamięci chwila, dziwaczna sytuacja, atmosfera absurdu i poczucie nagłej beztroski. A jednak dojechaliśmy do Limerick, Orion odpalił po kolejnej, desperackiej próbie Ludwika Szesnastego i pomknęliśmy przez ciemność i deszcz lewą stroną wąskiej asfaltowej drogi. Dziś myślę, że lepiej by było, gdybyśmy utknęli przy murze cmentarza na amen.
Miała być czteroosobowa brygada ale podzielili nas na dwie pary. Ja pracowałem ze Stasiem, a Borsuk z cieślą od urodzenia. Andrzej obracał w palcach blaszane profile do łączenia dok (elementów szalunku stropu), przykładał je na różne sposoby w miejsca, gdzie mogłyby być przybite, cmokał, ponownie obracał w palcach, wzruszał ramionami i mówił: - Kurwa, też wymyślili. Później łaził po krawędziach tego szalunku żeby przybijać płyty. Jak się wychylić to sześć metrów w dół i beton, a on bez żadnego zabezpieczenia. Jak to irlandzki behapowiec (safety oficer) zobaczył, to przyszedł do mnie, bo już wcześniej stwierdził, że z cieślą od urodzenia to za bardzo po angielsku nie pogada.
- Powiedz Andrew, że jak stamtąd spadnie, to się, kurwa, zabije. A jak on się zabije, to ja wypierdalam. Więc niech się przypnie, bo jak nie, to on wypierdala zanim się zabije.
Nauka szła słabo, bynajmniej nie z powodu braku pilności albo nikłego rozgarnięcia uczniów. Raczej nauczyciele wydawali się mało zorientowani, może też mieli skromne predyspozycje pedagogiczne. Więcej nauczyłem się po prostu obserwując pracę innych niż od Ludwika Szesnastego.
Dość szybko zorientowałem się, że podstawą jest punkt odniesienia w postaci poziomu, od którego trzeba mierzyć wszelkie inne poziomy uwzględniając grubości dok i płyt. Służy do tego niwelator. Proste i genialne narzędzie wykorzystujące laser. Zacząłem też w miarę sprawnie posługiwać się elementami systemu Peri - sztycami, ankrami, zamkami. I może jakoś by to było gdyby nie Noel – majster. Upatrzył sobie Borsuka i inwigilował go perfidnie. Najmniejsze potknięcie kwitował ironicznym pytaniem: - Are you chipi? (Czy jesteś cieślą?).
Noel nawiedzał Borsuka w nocnych koszmarach, a na budowie pojawiał się jak duch w momentach najmniej odpowiednich. Był to osobnik mniej więcej czterdziestopięcioletni, prawie łysy (pozostały mu mechate łączki nad uszami i z tyłu głowy), o oczach wyłupiastych jak mieszkańcy miasteczka z horroru Lovecrafta. Mimo swojej perfidności miał poczucie humoru, przynajmniej uważał się za takiego, który je ma. Żartował sobie w słabo zrozumiałym, mocno irlandzkim angielskim i prezentował zaraz potem szeroki, żółty, koński uśmiech. W kącikach oczu robiły mu się wtedy kurze łapki, chociaż Borsuk stwierdził, że to powinny być kopyta.
-Ja jutro nie jadę, w dupie mam! – zadecydował kategorycznie po tygodniu z Noelem na karku.
- Wyluzuj, człowieku! - starałem się przemówić mu do rozumu. - Dociągniemy do Świąt, zjeżdżamy na bazę, a w styczniu się zobaczy, podobno w Dellu w Limerick potrzebują ludzi. Koniec z wiochą, miasto, ludzie, internet, tanie piwko w markecie. Ale musisz zdzierżyć Noelka, każdy dzionek to półtorej stówki do przodu – gdzie tyle zarobisz?
Pomogło, rano zapakowaliśmy się do Oriona i ruszyliśmy na pole bitwy po łupy. W drodze powrotnej robiliśmy zakupy w Dunnes Stores, Andrzej chodził po sklepie w białym kasku. Do dzisiaj nie wiem dlaczego nie zdejmował go po wyjściu z budowy i zakładał rano na czas jazdy do Limerick.
Czuł się bezpieczniej? Może spał w nim? Może uważał, że ten kask chroni go nie tylko przed uszkodzeniem głowy ale również przed innymi rzeczami – przed starością, głupotą, wirusem ebola i powodzią medialnych doniesień o nikłym znaczeniu? Taki plastikowy talizman, bez którego straciłby równowagę ducha, wewnętrzny spokój i wiarę w lepsze jutro.
Kilka kilometrów przed Ennistymon, kiedy przestrzeń wokół forda mocno zszarzała, na prawym poboczu drogi pojawił się bażant i zrobił trzy kroki w stronę osi jezdni. Stasiu zjechał na prawy pas i uderzył ptaka z premedytacją tak oczywistą jak kask na głowie Andrzeja. Bażant wyskoczył w górę niczym wystrzelony z katapulty, zatrzepotał rozpaczliwie skrzydłami, po czym runął w przydrożne zarośla. Orion zatrzymał się na poboczu szorując po skalnym tłuczniu.
- Grzesiu! - Ludwik Szesnasty odwrócił się przez ramię – Skoczysz po niego?
Pociągnęliśmy jeszcze dwa tygodnie na tej budowie, potem zawalił się podciąg od stropu garażu podziemnego. Weszła na plac komisja, która miała wyjaśnić co i jak, więc musieli zamknąć jeden front robót, a w związku z tym zrobiło się za dużo pracowników. Przenieśli nas na budowę do Ennis, niby lepiej, bo z Liscannor tylko 30 km ale – z drugiej strony – następny stres. Nowe miejsce, nowy majster, znów trzeba się orientować w sytuacji. Lepszy stary Noel niż jakieś nie wiadomo co.
„Nie wiadomo co” miało na imię Joe, facet miał jedno oko szare, a drugie zielone. Szarym obserwował cieślę od urodzenia, zielonym pilnie przyglądał się Borsukowi. Po tygodniu wywalili nas wszystkich na zbity pysk.
Udało nam się przebukować bilety na szóstego grudnia, więc przesiedzieliśmy bezczynnie tylko dwa tygodnie, a Ludwik Szesnasty z Andrzejem szukali roboty do Świąt. Zgadnijcie sami jak im poszło.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt