Poznał ją na jednej ze stron Internetowych. Coś w jej słowach zwróciło uwagę. Zaczęli pisać przy okazji spotkań, może przypadkowych. Początkowo na miejskim czacie, była z tego samego miasta, następnie GG, potem mail i Skype. Wymienili się zdjęciami. On inwalida z małym garbem, ona inwalidka z krótszą nogą. Była sama, był sam, byli trzydziestokilkuletni. Oboje się wahali przed podjęciem decyzji spotkania, przeszłość wypaliła części duszy, utwardziła ją.
On w ekran się wpatrując, świata wynalazek bardzo niezwykły, czuł jak coś w nim drżeć zaczyna. Coś pomiędzy jej słowami, coś w nucie ukrytej wyczuł. To coś do niego przylgnęło, przytuliło, blisko, blisko przywarło. Nie od razu, nie. Ale słowa się zaplotły pieszczotliwie. Chociaż nie dosłownie to przy niej świat wokoło znikał stopniowo, bezgłośnie rozpływał w zapomnienie. Ona obok stawała. Z ustami koloru żywych truskawek, oczyma o barwie nieba w porze brzasku, włosami słońcem tkanymi, zachwycającymi. Oczy brzaskiem, słońcem włosy, imię królewskie, któremu trudno odmiany nadać lekkie a te istniejące to odmiany pachnące i w kolorze fioletowo śliwkowych kwiatów jak z innego świata. I cichym, późnym zmierzchem otoczone. Kinga.
Dwie dusze rymować rozpoczęły, taniec to niezwykły i delikatny. Poczuł jej dłonie ciepłem grzejące, tak blisko jego dłoni. Te same palców ruchy, te same słowa pod, nad, w. Choć strachem jej przepełnione, nie uciekały od niego. Dnie i wieczory z nią, dla niej z nim. Ona nocą w snach gdzie jej duszę poznawał. Zastanawiał się, czy dwa słowa tak niewiele oddające a jednak ważne tak i których ona bała się, słowa które spod jego palców, jak z ust, z serca wprost pod jej stopy całkowicie nagie opadając, nie wystraszą jej. Nie musiał się bać. Bo ona tych słów z ust jego, palcami brzmiących, pragnęła. Jej dłonie słowa ujęły i do serca swego przytuliły, potajemnie i w ciszy je kryjąc. Nierealnie, by następnie kiedyś realnie przytulić. Po raz pierwszy? Jej wyznania smutkiem zakwitały. Kiedyś miłość nie miłość, dziś ból jej niosła tylko. Bo jej ciało, które z jakimś błędem istniało, odrzucane przez mężczyzn wraz z jej duszą było. To bolało. Wobec niego jednak, przyznała wprost gdy kocham powstało, była słowami i sercem zapleciona. A słowa niekiedy zbyt ważne by jak ptaki odfrunąć, przed słońca wschodem się zrywając, po samotnej nocy cichej, bólem nawleczonej. Też czuła, że słowa te tym razem to nie słowa, lecz dusza jego nią przepełniona po brzegi.
Drżeli i to obojgu ich świat przeistaczało, chwile jak rajem zakwitały. I pragnienie w nich się budziło, do źródła sięgało, aby usta i serce chłodem spełnionej rozkoszy spowić. A chłód miłością był i nimi był, pozwalał odetchnąć chwilami spokojnie. Inny od chłodu świata, który złą chorobliwą gorączką przeszywał. I tylko gdy blisko, blisko tak wtedy można było żyć. I wszystko było skrajną temperaturą wymieszane. Realną była, gdy słowami się do niej zbliżał. Jej delikatność wewnątrz i na zewnątrz ciała czuł ponad odległością realną. Wnętrza delikatność jej słowami ku niemu spływała. W ramionach marzeń i duszy ją tulił, uczucia jej ustami ze swego uczucia całował. Aż w końcu, po trzech miesiącach, gdy ich słowa zaczęły też erotycznie dotykać umówili się. Dziwnie brzmiało ale ustalili, jeżeli ona pierwsza napisze o tym co może zaistnieć między nimi seksualnie, to znaczy że jest gotowa do spotkania. Trwało kolejne dwa miesiące, aż przyszła poczta i nie tylko słowa ale opis tego co mogliby, mogłaby zrobić, uniosły go nie tylko w przenośni. Napisała wprost chociaż ubrała w nieśmiałość bardzo romantyczną, odrobinę sprzed czasu współczesnego i to jeszcze mocniej podkreśliło co chciałaby. Napisała bez wstępu, wprost.:
„Gorącym wydechem wymawiam Twe imię zanurzając szept w uszko. Czuję jak zadrżałeś, fala podniecenia kokardką nas ściska ku sobie. Odgarniasz me włosy, opuszkami pięciolinię dotyku na mej szyi malujesz. Rozchylam usta westchnieniem, koniuszkiem języka trącam płatek Twego ucha, zagarniasz mnie ramionami, wtapiasz w uścisk aż pierś woła o łyk powietrza. Usta czułością oddychają, spijają z Twej skóry drżenia eliksir i coraz namiętniej okrywają Cię wilgotnym tiulem muskania, ocierania wargami, kąsania subtelnego i lubieżności lizania. Wilgotniejesz od pocałunków na Twym uszku i szyi i ja wilgotnieję, nieco niżej. Czujesz jak podniecenie we mnie unosi dumnie czoło, jak spłyca oddech i rozgarnia każdą cząstkę mego ciała. Lgnę do Ciebie, wsiąknąć chcę w szum tańczących kropel w Twych żyłach, pozwolić sercom objąć się czule i jednym stukotem brzmienia wyzwolić.
Wspinamy się razem po szczebelkach drabiny pożądania, Twoje ciało manifestuje już gotowość napięcia zmysłowego. Stoimy, splot ciał rzeźbiąc w objęciu, zwarci całością w dotyku. Dłonie spacerujące w pieszczocie sondują przez ubrania, nawołują do negliżu. Brzuszki sklejone, karmiące się skrzydełek wirujących smakołykami i w dialogu są ocierającym, wcierającym, rozpierającym powłokę skóry. Nogi, uda jak bluszcz owinąć chcą się wzajemnie, związać czekając na rozwiązłość miłosną. Pragniesz mnie, pragnę Cię, wiemy że nic nas nie powstrzyma, tylko my wstrzymujemy cwałujące pragnienia. Twe palce na mych plecach krążą tasiemką dotyku, raz delikatnie raz porywczo-drapieżnie zapętlają nas w tkaninie pobudzenia. Zsuwasz je niżej, wertykalnie komponujesz pieszczoty zamysł, ogrodem się staję Twej czułości. Dłonie złaknioną nutą zaciskają się na pośladkach, wpychasz mnie w siebie tym gestem. Kształt nabrzmiałości żądzy „całuje” me łono zuchwałością, nie zważa na woal tkaniny między nami jeszcze będącą.
Ciche jęki harmonią z nas spływają. Imadłem mą pupcię zamykasz, osaczasz dotykiem, wcierasz w nią Twą niecierpliwość. Jednocześnie podwijasz sukienki swobodę, windujesz ją powoli. A piętro wyżej (albo parę pięter) ust spektakl się odbywa. Gdy wargi się odnajdują droczą się, przemykają po sobie. Stroszą wachlarze doznań. Język w kąciku ust Twych rozpoczyna słodkie rozchylanie komnaty wilgoci. Zwilżam Twe wargi, tak jak Ty zwilżasz moje, choć w inny sposób i inne wargi. Usta chwytające się wzajemnie, zasysające miękkość i wypuszczające by zaraz powrócić do siebie, przemycić szemrzące – kocham Cię. Języki najpierw w ust podpatrywaniu, koniuszkami się cmokające, stymulujące do zachłanności osaczają się pląsem wzajemnym, pochłaniając naszą świadomość. W rejsie rozkoszy jesteśmy, spragnieni sztormu ciał wijących się ekstazą.
A skraj sukienki już w Twych dłoniach, majtusie też. Ślizgasz się dotykiem po krawędziach tkanin, balansując, podniecając bardziej i bardziej. Kuszące wodzenie, aż pośladki wypukłości ulegają. Wsuwasz nareszcie palce pod majteczkowy parasol, wybrzuszasz materiał dłonią przemykającą przesmykiem między półpełniami, które dopełniasz teraz. I dalej, i rozchylasz waginki i drażnisz, wzniecasz i prowadzisz do ukojenia bram, aż przygryzam Twe wargi i w niewolę biorę chłosty języka. Wtedy wbijasz się palcem we mnie, zaborczo wpędzając me zmysły w szaleńcze tornado roznoszące iskry płomienne promienistym gromem. Nie ulegasz jednak ciasnej otulinie szparki, opuszczasz ją mokrym już palcem i tulisz się nim z płatkami, które rozkwitem przyjmują pieśń powitalną dotyku.
Wdzierasz się i ocierasz, owocu szukając krystalizującego się podnieceniem. Odnajdujesz i mocniej naciskasz, rotacją pieszczoty. Głośnym westchnieniem reaguję, odcieleśnieniem nóg i spulchnieniem kobiecości. I Ty na granicy jesteś, dlatego odrywasz się, chwytasz mnie i na kanapę składasz. Patrzysz jak leżę gdy klęczysz między moimi stopami. Zakryta odzieżą, odkryta pożądaniem, prężę się i wabię zarysu ciała rozfalowaniem. I Ty mnie czarujesz, gdy wkładasz mokry mną paluszek do ust i zlizujesz mój smak patrząc mi oczy. Nie wiem jak, nie wiem kiedy ale sukienki zasłona spoczywa w mych dłoniach, wznoszę ją po udach wolno i nieuniknionym szlakiem. Odwrotnością opadania ujawnia cal po calu me uda i Twój ogień w spojrzeniu. Dołączasz dłoni posuwistością, mijasz me kolana, wnętrzem ud wyprzedzasz kraniec sukienki. Wkradasz się w bielizny krainę, chwytasz i zrywasz ją ze mnie. Oniemiała, zatracająca się w nasyceniu chwili pozostawiam sukienkę na progu intymności. Pochylasz się, wtulasz policzek do mego łona, zasłoniętego sukienki rąbkiem tylko. Wdychasz mnie, patrzę z bukietem serca i rozognieniem ciała. Drżę cała, tym rozdygotaniem mym sycisz się i swoim współbrzmisz. Głaszczesz me nogi, rozchylasz je głaskaniem, przemawiasz do nich też drapnięciami. A Twój język zatapia się w me źródło poprzez tkaniny barierę gdy opuszki pieszczą pachwiny, kumulację zapowiadając. Zlizujesz sukienkę ze mnie, Kochanie Ty moje, nieustępliwie i aż odsłoni lśnienie płatków. Triumfalnie rozbierasz mnie aż po brzuszek falujący płomyko-motylkami. Me ciało woła, pij mnie, wspinaj mnie, posiądź mnie. Co uczynisz ze mną teraz?”
Pytanie z półuśmiechem, niekąśliwo kąśliwe, przyzywające, zezwalające, oczekujące. Miał czerwone uszy gdy raz, drugi, trzeci, znów czytał jak opisała. Odpisał. I chociaż z pożądania lekkie słowa pouciekały bo niecierpliwość się w nim zagotowała, wysłał.
„Zobaczyłem co zrobiliśmy, początkiem. Jesteś naga, każde miejsce woła mnie, jak moje Ciebie. Ustami niżej schodzę, powolutku. Bokiem po brzuszku Twoim one, smakują Cię językiem próbując. Wargami po skórce Twej piszę tam i "zjadam" z niej delikatność, ciepło, Ciebie w tym miejscu oddającą się tak aż w oczach czucie jak w ustach gdy patrzą z daleka i bliska. Dłonie obejmują i jak usta, przenoszą we mnie Ciebie, po kształcie kształt. Brzuszek miękkiej delikatności pełen jak cała Ty, oddaje się, chcę brzuszek Twój i całą Ciebie chcę. Całuję calutki, wzdłuż i wszerz, pępuszek też i niżej, pod nim. I schodzą usta a dłonie tam gdzie usta przed chwilą wędrują i muskają Cię siebie dając i biorąc Cię. I jestem na wzgórku Twym, i chociaż słabo mi bo w każdym miejscu jak narkotyk jesteś jedyny i mój, to więcej chcę i więcej usta też. One? One jak narkotyk Tobie niech będą.
Rozchyliłaś nóżki i wplotłaś mi we włosy dłonie swe. Jesteś dłońmi też, muskanie i pożądanie w nich, całujesz nimi obejmując i przyciskając, by niżej, by mocniej ciut. Jestem tak powolutku niżej i niżej ale na wzgórku wciąż, ustami, językiem, przygryzając delikatnie raz i dwa byś mocniej poczuła i na Twoich dłoniach moje, też pieszczą się wzajemnie, i palce Twe wślizgują się pomiędzy chociaż moje na Twoich. I odrywam i schodzą do pachwinki Twej gdzie serce ustom rytmem oddaje miłość i pożądanie a pomiędzy nimi i niżej ciut w centrum wrażliwość Twa ONA naga, bez tajemnicy pragnieniem rozebrana wilgoci pełna przecudnej. Usta muskają pachwinki a dłonie me ujmują kreseczkę Twą pomiędzy siebie tak, rozwarta ciut jest i dociskam rozwarte ku sobie unosząc wrażliwość żywej łódeczki jakby kształt w górę ciut. Usta czują leciutkie zgrubienie badając miejsce po miejscu, na skraju czując, wciąż chwilę przed bo na wzgórku łonowym się zatrzymały całując go, wilgotnie i zahaczając zębami, leciutko. I liżąc wzgórek, bo jest Tobą i może lubi tak smakowanym przez język być bo mój jęzor kocha Cię smakować tak. I skraje dłoni wewnętrzne, pomiędzy kciukiem a wskazującym, przesuwają się po pachwinkach, wcierają je delikatnie w siebie i siebie w nie, wzdłuż nich i odrobinę na boki, zahaczając o grubsze waginek krągłości i unoszące się ponad by pomalować je opuszkami.
I rozsuwam dłonie na boki, po udach Twych i wzdłuż nich do kolanek aż, ślisko delikatne miejsce to, ciepło gorące tak, płonące i ogniście dotyk przyjmujące. A usta, usta zostały przez chwilę sam na sam z leciutko płonącą różą Twą która cztery płatuszki tylko ma a jest jakby tysiąc bo czucie z nich oceanem w Ciebie mknie. Ustami odnajduję perełkę, powiększona ale ukrywa się jeszcze chociaż wyraźna tak, gotowa. Perła w koronie z muszelelki Twej, na skraju jej skarb Twój chociaż cała skarbem jesteś, nieziemskim aż. I dłonie wracają i drżąc dodają się do ust, dociskają ją z zewnątrz po bokach tak, że znów unosi się jak do pocałunku usta ustom. Opuszkowymi strunami z kciuków drażnię skraj wewnętrznych waginek Twych, leciutko. Usta dziś w roli głównej wciąż i nimi wokoło guziczka i odrywam je i dmucham z bliska w kreseczkę Twą ciepłem, i chłodem z oddali unosząc się ciut i patrząc na całość tam, niebiańsko przywołującą. To mały ogród owoców rozkoszy pełen, dojrzewających szybko tak gdy blisko „burza” jest. Dłoń nie wytrzymuje i opuszki na szczycie waginek, ocierając i nie rozchylając mocniej, wczuwając i przekazując mi Ciebie stamtąd taką, dotykiem tylko. Ustami obejmują wisienkę owocującą do pełni kształtu, języczkiem wokoło ją pieszczę, aż nabrzmiała chyba do bólu i języczek mój pragnący tak jak cały ja, witają się błyskiem wrażliwości w Ciebie mknąc i trąc, uderzając, wsysając wilgotnie i delikatnie przygryzam Ci ją, łechtalinkę nutkami płonącą i rozsiewającą siebie po całej Tobie, podnieceniem tętniącym.
I zapach z Ciebie drażni, gorący jest i ostro łagodny, przeciwieństwa jak węże oplatają mnie. Smakuję Cię ustami, usta płoną i ogniem zarażam Cię, podniecenie pożarem, i mi ból pomiędzy nogami bo członek, penis, pochodnia ognia pełna jak damasceńska stal stwardniały przez Ciebie, kochanie moje. Zanurzam dojrzały „owoc” Twój w usta, trafia we wrzątek wprost. I liżą leciutko, raz, dwa, trzy, więcej razy i nabieram wargami, czuj mocno tak. Tak nabraną/wessaną pieszczę języczkiem, po bokach, przez centrum, po bokach, wsysam mocniej i jednocześnie mocniej drażnię wargami zaciskając, uwalniam. I całuję znów, leciutko tykając ją tylko. I schodzę ustami niżej, obejmuję nimi wrażliwe dwa płatuszki, już wcale nie wstydliwie zabraniające spojrzenia w głąb, pomiędzy, i spoglądam, i usta me jak cipuszka Twa wilgoci pełnią są. Tak objęte rozchylam języczkiem, rozkoszą płonącą zniewolone pozwalają tak i chcą tak i jeszcze tak. I jeden pieszczę wargami teraz, wsysając jak najmocniej bo jesteś jak smakołyk tam też i zjeść Cię zjeść, przygrazając ciut na chwilkę i zębami przez ucisk pieszcząc tak. Uwalniam i wargami ocierając i trąc szybko i wolniej od środka językiem szukam i czuję w kreseczce Twej wgłębienie i wbijam go raz po raz właśnie tam, wolno i szybciej, jak wąż.
Ech, pracowity i chętny ten jęzor, jak pijany zachowuje się zataczając na wszystkie strony. I dociskam usta pomiędzy nimi, i koniuszkiem przesuwam w górę i w dół. Odrywam się, oddechów kilka bo do szaleństwa krok. I zanurzam w Tobie tam znów i ponownie usta przesuwam i trafiają w Twe wgłębienie kilkakrotnie i czuję jak unosisz wyżej bioderka odrobinę, oddają się mocniej i więcej i bo mało przecież nam nas tak, za mało wciąż. Wbijam języczek „szpachlę” w „ziemię Twojego ogrodu” jak najgłębiej w studzienki rozwarcie, wraca, głębiej, wraca, głębiej... jak najgłębiej. I wbijam tak znów i znów i głębiej, zatrzymuję i po okręgu liżę Cię, kształt Twój tam wylizuję i smak Ciebie stamtąd połykam, boski jest to mało powiedzieć. I jęzor pieści i rozdziera roztarciem, tarciem otworek Twój, i poruszam ustami na boki tkając wrażliwość waginek Twych, malusich ale nie malusich, pocałunkowych też. I odrywam bezpośrednio usta od otworku i liżę Cię z dołu w górę, zjadam Cię lizaniem tak. Trafiam na miejsce którym otworkiem siku gdy, też cudne i z wrażliwością utkane wrażliwość Twą „potrząsajace” znów, jak to tylko Ty wiesz, wiesz lepiej ode mnie. I wyżej teraz, by ponownie wargami i koniuszkiem języczka guziczek wyrywający się do ust nacisnąć, poruszyć, porwać.
Nabieram go ustami jak wodę, chociaż niewodą jest. A dłonie uda Twe chcą mieć i mają, wędrując po nich mocno, pazurami chwilami znacząc ciut, i ocierając po kociemu się, i pod pośladeczki trafiają, zaciskają mocniej, rozchylając mocniej i pieszczą tam od środka, chwilkę, i wracają na pachwinki i na dzikiej już kreseczce Twej znów znaczą się, drażniąc ją trącaniem, tarciem, obecnością i bardziej fizycznie, lekkim rozchylaniem, paluszkowym, pojedynczym. I ponownie mocno wsysam perełkę, łechtam ją i ona mnie, bo ona żyje szaleństwem już i szaleństwo w Tobie z niej, odchylam głowę by naciągnąć ją, do leciutkiego bólu i wyślizguje się i powtarzam, i ucieka, i znów by ból z rozkoszą jednym się stał i uniósł rozkosz wyżej i wyżej i w głąb, i dotykam wilgotnie wargami, pieszczę ją nimi, i obok niej języczkiem, i po niej języczkiem, i wargami i języczkiem gdy znów w ustach ją mam, i dłonie jak armia przybywają i rozsiewają się po niej i odrywam usta i pozwalam paluszkom wokoło i w poprzek po niej, i obejmują ją, i drażnią czubeczek miękko tak i jak kajdanki zaciskają, i obok malują znów i jednocześnie na zmianę wysepce tej na morzu rozkoszy Twym daję usta i opuszki, na zmianę i jednocześnie, z jednej strony języczek z drugiej paluszek, spotykają się na niej i drażnią ją i cichy jęk słyszę. To Twoje usta.
Więc przerywam, na sekundę. Bo koniec początku, chcę dalej i dalej, mieć Cię od środka też, jednocześnie calutką, wbijając się i rozkoszą rytmu jak tam tamów dźwięk porywającego, unosząc, jednocząc siebie i Ciebie we mnie do głębin najgłębszych w duszy i ciele, chcę krzyczeć Tobą i krzyczeć w Tobie, w rozkoszy Twej zagubić swą, aż ziemia nasza zadrży, zakręci się szybciej, straci równowagę, wybuchnie i Ty to ja a ja to Ty, jak jedno. Jeden paluszek maluje od środka Cię, dwa malują i trzy się wbijają. W dłoni jesteś od środka, skarb stamtąd Twój iskrami płonie i dłoń drży bo cały drżę, znaleźć Twe miejsca w wilgotnej głębinie najczulsze, zaprzęgiem w otchłań rozkoszy porywające i nie wiem, czy wilgoć Twa sama tak ze źródełka tego twego czy z ust mych część jej, bo usta me jak łódeczka Twa wilgocią topią nie topią się, najsmaczniejsze z dań jesteś, gdzie żaden kucharz wstępu nie ma tylko Ty i tylko ja. I...”
Zakończył jak wariat, chciał się uspokoić a wyszła kuchnia jakaś. I jak Kinga, praktycznie bez zakończenia, jeszcze bardziej czerwony. Nie chciał pisać dalej, nie chciał tylko wyobraźni, chciał jej dosłownie, już czas. Wysłał bez czytania, potem zauważył niedoskonałości. Ale bywa, gdy kochasz nieraz nie słowa a czyny ważniejsze przecież. Kochał, ona kochała, oboje chcieli więcej jak tylko słowa. Wcześniej jednak wahała się. Dlatego tak zostawił, w połowie kochania lub kochając tylko w ten sposób, dalej już pisać nie mógł i jak ona jego zapraszała tym pół otwarciem „drzwi” do rzeczywistości, tak on teraz zapraszał ją. Jej obraz, głos, warkocz ze słów w słów warkocz jej wplótł się, związał go całego i serce jego też. Znów, chociaż serca jej i jego wcześniej już wyznały sobie że kocham Cię. To co napisał było tylko fragmentem marzeń cielesnych ale serce przewodziło, było odpowiedzią na jej marzenia pocztą wysłane. Wspólne marzenia o sobie.
W życiu miał kilka kobiet. Kiedyś była też miłość, niespełniona. Potem tylko seks i nadzieja że uda się, że coś więcej zaistnieje. Przez krótki czas, do trzech miesięcy. Słysząc śmiech, bo zadają się z garbusem, kobiety ulegały otoczeniu i odchodziły. Seks to było mało, wiedział. W sercach nie miały uczucia do niego a zauroczenie, które nawet jeśli istniało znikało szybko właśnie ze względu na innych wokoło i ich słowa o nim.
Ona i on, Kinga i Adam, tak miał na imię, było jak cud. Ale przecież cuda zdarzają się w miłości, słyszał. Umówili się na dziś. Wyszedł wcześniej i wybrał autobus na dłuższej trasie do celu by uspokoić kolejne napięcie, przed spotkaniem. I chyba źle wybrał, sam ocenił. Późne popołudnie, powroty z pracy, szkół. Przystanek pełen był starszych i młodszych. Gdy autobus nadjechał wszystkim chętnym udało się wejść czy ściślej wtłoczyć. Przyszło mu do głowy że jest jak prezerwatywa, chyba się rozciągnął. Wewnątrz nacisk z każdej strony i pełno uczniów z liceum, domyślił się, dobrze ubrani. Sam założył coś nijakiego w tonacji szarej. Chciał się upewnić, że to co pomiędzy nimi przeciwko ubiorowi i pierwszemu wrażeniu z ubioru wynikającemu, wygra. Stał się szarym, mniej rzucającym w oczy pomimo garbu. Szary jak prawie ostatecznie w szarość zmienione jego oczy. Oczy jak garb innym, nie podobały mu się. W tej szarości w jednym oku dwa jasnoniebieskie pasma ale znikną. Wiedział i pogodził się. Wyglądały dziwnie jak on cały, też się pogodził. Okuliści nie potrafili podać przyczyny, nie potrafili powstrzymać zmian, przestał do nich chodzić. Identycznie było z wyrosłym garbem. Ruszyli. Luty był ciepły, przez okna na skraju chodników pełnych ludzi brudny roztopiony śnieg. Pomimo, świat dla niego był kolorowy. W sercu miał uczucie do istniejącej i za chwilę realnie poznanej kobiety. Rozmawiał z nią, pisał. Słowami dotykał jej serca, dłoni, ciała. To co czuł otoczyło go kloszem i tęsknił. Było jak ból, niezwykły bo dobry. Z miłości chociaż dziwnie zrodzonej. Spojrzał w bok i oczu dotknęło spojrzenie dziewczyny, stała kilka osób obok, widział tylko jej głowę. Rysowała wzrokiem po jego twarzy, miała lekko otwarte usta i w oczach wyraz zaskoczenia, zdziwienia. Też to poczuł i aż się spiął wewnętrznie. Drżenie wnętrzności tak głębokie aż wstrzymał oddech, przez nią. Pierwsza odwróciła wzrok. Nie była ze snu, była inna a jednak jak meteor wbiła się w oczy i dalej. Promieniowała, jej ciepło, bliskość, jej „ja” wdzierało się w niego, jak we śnie ale realnie. Autobus zaczął zwalniać przed przystankiem, tłum poddał się ruchowi lekko przechylając, stąpając w miejscu. Usłyszał jej głos, normalny ale jej i ponownie drżenie, aż jakby bąbelki przy gotowaniu. Coś mówiła do koleżanek, które na to głośno: „Przestań, zwariowałaś? Głupia. Nie!.” Jej słów nie zrozumiał, to było bez znaczenia, nie do niego. Taki nagły moment a był zaskoczony i przerażony swym jej odczuwaniem, wrażeniem. To niemożliwe. A jednak barwa jej głosu, rytm połączonych jak w pocałunkach liter rozmyty wśród innych głosów zakołysał mu serce. Serce należało do Kingi, nie! Poczuł jak blednie. I odwrócił wzrok, jej koleżanki patrzyły na niego a musiał mieć dziwny wyraz twarzy. I co ukrywał przed Kingą, był nieśmiały, wciąż nieśmiały wobec kobiet a to była młoda dziewczyna, uczennica. Wyglądała na lat 18, góra rok dwa więcej. Marzenia, sen, rzeczywistość, ogromne różnice pomiędzy, zakotłowało się wszystko w nim aż poczuł się słabo. I Kinga, spotkanie z nią za godzinę, tak wyczekiwane. Stanął bokiem by garb wyraźniej rzucał się w oczy, by widziała, by odwróciła wzrok. Na następnym przystanku kilka osób dołączyło powodując przemieszczanie już jadących. I dziewczyna pojawiła się obok. Nic nie mówiąc dotknęła dłonią jego płaszcza, poczuł ją. Przeklął w myślach lecz nie odsunął się, nie było gdzie. Nie mógł też powiedzieć słowa, zwykłego „odejdź”, „precz”, „spadaj” a może „cześć” lub więcej, zapytać o byle co, cokolwiek. Zamurowało go wewnątrz, zamurowało mu usta. A ona stała i patrzyła i czuł ją. Czuł nie do określenia, nie do opisania, niemożliwą bliskość łącząca, nagłą, przygarniająca, zaplatająca, błogą radość unoszącą nad ziemię i chęć wtulenia jej w siebie.
I nie mógł, nie był w stanie nic wykonać. Błysk w myślach próbował tłumaczyć rozumowo. To niemożliwe. „Kocham Kingę” frunęło przez głowę i zatrzymało się. „To prawie dziecko, kocham Kingę”. „Ale to przecież bez znaczenia, nie ważne.” Usłyszał gdzieś obok siebie. Nie ważne? Dwa głosy w głowie. Pełen dygotania wewnątrz, które sięgać zaczęło ramion i nóg, obrócił się przodem, bojąc się ją urazić taką bliskością chociaż ona zaczepiła. Prawe połowy ciał zetknęły się, dziewczyna przesunęła się jeszcze bardziej i stali prawie naprzeciw. Oboje bez słów, wtopieni w siebie. Któraś z koleżanek głośno, karcąco a nawet z nutą przerażenia głośno: „Ewka!” Miała imię, imię koloru nocnego. Widział barwy imienia, każdego. Wołanie pozostało bez odzewu. Miała ciemne ale nie czarne włosy, jaśniejsze od imienia, do ramion. Nos prosty, usta lekko pełne, wyraźne. Twarz pociągłą, normalne brwi. I nie była umalowana. To widział przelotem, obrazy ustawiły się w kolejce za jej oczyma. Ich barwy nie dostrzegał, widział to co w nich, z nich, co wciągało. Chociaż nie było normalnego widzenia. Dotknął jej oczu swymi, wnikała w niego nimi i on w nią swymi. Czuł to wyraźnie i przerażenie rosło. Bo ona raczej wdzierała się w niego, zachłannie. Czuł co ona czuje i nagle gdzieś obok Kingi poczuł do dziewczyny to samo. Była tylko jej bliskość i lekkość, gęstość w brzuchu, jakieś dzwonki bezgłośne od środka i drżenie w klatce, piersiowej, gdzie serce. Była snem i nagłą rzeczywistością. Ale nie była Kingą. „Do kurwy nędzy!” - myślami do siebie. Przytuliła się, policzek oparła o jego prawe ramię, twarzą do jego twarzy. Ciepło które teraz poczuł nie było cielesne, biło z jego środka i obejmowało jak płomyki. Takie płomyki też z jej strony, zaplotły się. Jej dłoń wciąż na przedramieniu ale już nie dotyk. Mocno trzymała w zaciśniętej piąstce jego rękaw od płaszcza. Przechylił głowę, poczuł policzkiem jej czoło. Delikatne, ciepłe i dotyk też zaplótł dotyk i był jak ona, niezwykły. Ponownie przystanek, oderwała głowę ale nie rozluźniła chwytu za płaszcz. Lewą ręką trzymał się czegoś u góry, wśród poruszenia bo ktoś wysiadał, prawą objął ją nad biodrami, bezwiednie, by nie pozwolić oddalić jej, świat znikł, zamienił się w nią. Spostrzegł co zrobił sekundę później ale nie cofnął ręki. Zobaczył jej uśmiech i znów przytuliła policzek. Niemożliwe, to było ponad snem i marzeniem, niezapowiedzianym zaistnieniem, spotkaniem nieziemskim trzeciego stopnia i wbijało się pomiędzy niego a Kingę. Jak kuszenie, bo w sercu czuł Kingę, nie była odsunięta, nie znikła. Znikła jednak logika, rozum stał się nieistotny. Czy to szczęście, nagle realne, widoczne i z nim splecione czy coś więcej czy przekleństwo a dziewczyna, Ewka, była zmienną postacią diabła? Miłość jakiej jeszcze nie poznał, inna od wyobrażeń i tego co kiedyś ledwo, ledwo i dziś do Kingi, bo tak nagła i jak gwiazda przyciągająca planetę aż w nią zapadnie się, zjednoczy? Jednak to co poczuł i czuł teraz nie było silniejsze, było równej wagi. Tylko zjawiło się nagle, i dotykał tego uczucia i stało obok, w niej. Zapach jej włosów i ich muśnięcie gdy bezwiednie oddał przytulenie dotykając głową jej głowy. „Tak się łaszą koty, wszystkie.” - coś podpowiedziało. Był sobą i nią był, różnica jednak wyczuwalna. Byli razem, jednym, chociaż tylko obok. „To jest kurwa niemożliwe. Teraz, dziś, w rzeczywistości?” Myśli mówiły do niego. Przystanek. Dziewczyna uniosła głowę, spojrzała mu w oczy, znieruchomiała. Stali zapatrzeni w siebie. Oderwała się od niego i wysiadła z resztą koleżanek. Po kilku sekundach zdecydował, zdążył wyskoczyć. Z drugiej strony ulicy liceum ekonomiczne, Ewka z resztą ruszyła przez jezdnię w tamtą stronę. O tej porze nauka dla pracujących, zaoczna bo dziś piątek lub „wieczorówka”. Czyli nie była dzieckiem, chociaż wygląd nie wskazywał, i pracowała. Dobrze ocenił wiek.
Stał nieruchomo, porażony. Po chwili oparł się o ścianę budynku, było mu słabo. Gdy wchodziła do szkoły obróciła głowę, spojrzała. Z odległości oczy też dotykały, jak sutki jej ust jego. „Do kurwy...” – myśl się urwała. Przymknął oczy zanim weszła do środka, otworzył, nie było jej. Zaczął głęboko oddychać, wciąż drżał, siły gdzieś uciekły. Stał tak kilka minut oparty garbem o ścianę, pogrążony w myślach, nagłym rozgardiaszu w głowie i sercu. „Masz ziom, zapal sobie.” – nagłe słowa jak szklaną zimnej wody w twarz. Przed nim stał starszy mężczyzna, zamglone i brudne jak jego cera oczy, broda siwa i zmierzwiona, ubranie też brudne, alkohol jak aura od niego w stronę Adama. „Nie palę”. „Rzuciłeś? Nieraz można wrócić na chwilę, bierz” – wyciągnął brudną dłoń z brudnymi paznokciami i połową pomiętego dymiącego papierosa. Był chodzącym brudem. „Bierz. Jeszcze mam. Przyda ci się. Wyglądasz umierająco ziom”. "Ziom, jaki kur.. ziom? Nie był jego ziomem." - przemkneło w myślach. Chociaż czuł się tak jak tamten wyglądał. Zdecydował. „Dziękuję.” – i sięgnął do dłoni „zioma”, zaciągnął dymem aż zapiekło w klatce piersiowej, zakręciło w głowie, dotknięcie surrealistyczne rzeczywistością nikotynową, po siedmiu latach bez niej. „Trzym siem ziom.” – ostatnie słowa tamtego, klepnięcie w ramię i patrzył jak odchodzi wolnym krokiem, chwiejnie. Nikotyna posmakowała przy ostatnich dwóch sztachnięciach, z gorzkiej i gryzącej stała się jak chmura z nieba na języku, lekka ale dla mózgu jak potrząśnięcie. Wyrzucił kiepa nie patrząc gdzie, zrobił wdech, spojrzał na szkołę.
Pomogło, otrzeźwiło jakby, pozwoliło stanąć z boku wobec siebie. Zamknął oczy. Zrozumiał dlaczego ziomem jest. Człowiek był poza nawiasem, jak on, podobne przeżycia. Ale stało się coś co tylko w marzeniach lub w innym świecie. Dwie miłości czuł, niemożliwe a możliwe. O takiej „nagłej” od jednego spojrzenia tylko słyszał. Dziś doświadczył. Musi podjąć decyzję, wiedział. Miłość stała się jak ekonomia, decyzja zaważy na jego losie, na losie Kingi i Ewy. Nie widział wszystkich za i przeciw, przelewały się błyskawicznie w głowie. Miał zdolność koncentracji bez rozpamiętywania, ludzie nazywali to przeczuciem, znał siebie pod tym względem dobrze. Otworzył oczy, uśmiechnął się, spojrzał w lewo gdzie ziom znikł, uniósł dłoń i głośno powiedział „Trzym siem ziom”. Ruszył.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt