Obudziłem się jak zwykle za pięć minut godzina szósta rano, umyłem zęby, ubrałem. Na śniadanie wyjątkowo ugotowałem sobie jajka na miękko, chociaż wolę na twardo. Ich miękkość wynikała, jednakże nie z mojej woli, lecz z mojego zagapienia, odstawiłem je po prostu nie patrząc na zegar, trzeba było jeszcze te 5-10 minut poczekać. Jedząc śniadanie słuchałem o korkach na drogach w centrum miasta, o tym, że lada moment ma spaść śnieg, o wczorajszym, znowu przegranym meczu, o kolejnym pozwanym, oskarżonym, odsiadującym wyrok polityku...
Punkt siódma pożegnałem się z moim pusto-strasznym mieszkaniem, dla spokoju sumienia zamknąłem je na klucz (chociaż i tak nie ma czego w nim ukraść) i udałem się w kierunku pętli.
Czekając na autobus obserwowałem sikorki baraszkujące między gałązkami żywopłotów oraz topól i lip, rosnących wzdłuż ulicy.
Z początku ich ruchy wydawały mi się zupełnie chaotyczne, pozbawione sensu. Jednakże po pewnym czasie zauważyłem uporządkowanie w ich zachowaniu; określiłem przywódcę, który niejako dyrygował ruchem pozostałych sikorek. Dostrzegłem także osobniki młode, które starały się naśladować starsze, większe okazy. Jednocześnie odnotowałem, iż pomimo obecności na przystanku wielu osób oczekujących na połączenie, nikt nie zwracał uwagi na pobliską egzystencję skrzydlatych przyjaciół. "Gdy tylko spadnie pierwszy śnieg, bądź wystąpią silniejsze przymrozki muszę nasypać słonecznika do karmnika ustawionego przy kuchennym oknie. Wówczas będę mógł obserwować ptaki podczas przygotowywania posiłków."
Autobus, jak zwykle, spóźniał się już o kilka minut. "Znowu spóźnię się do pracy, jak tak dalej pójdzie to szef mnie w końcu wyleje z roboty." I wówczas to się stało. Samo wydarzenie było bardzo krótkie i właściwie nie warte uwagi. Zostało one poprzedzone delikatnym ciepłym podmuchem wiatru, przynajmniej w moim odczuciu, chyba żaden z pozostałych oczekujących na autobus tego nie zauważył. Rzekłbym, iż był to tzw. zefirek, a może zapowiedź przyszłej chwili? Tuż po wietrze (bardzo delikatnym) na przystanku po drugiej stronie ulicy zatrzymał się jadący w przeciwnym kierunku autobus. W tym momencie usłyszałem za sobą głośny krzyk "Proszę chwilę poczekać!" Był on tak dźwięczny, zmysłowy, uwodzicielski, a jednocześnie taki normalny, kobiecy, iż musiał należeć do bogini. Nim zdążyłem się odwrócić, by zobaczyć, kto jest właścicielem tego głosu, zostałem trafiony. Właściciel głosu (właściwie należałoby rzec, właścicielka) niefortunnie podczas biegu do autobusu, wpadł na mnie. Poczułem jak wraz z tym zderzeniem moje serce się rozpuściło. Mój anioł, na którego czekałem całe życie właśnie zbierał rozsypane po przystanku kartki. Widok był oszałamiający i wprowadzający mnie, jakby w inne stany świadomości. Jednakże spowodowało to moje całkowite odrętwienie, nie mogłem nawet ruszyć ręką. Ba, nawet powieką nie mrugnąłem. Gdy anioł pozbierał wreszcie kartki, spojrzał na mnie (słupa soli, kołka, martwy pieniek, albo jak tam jeszcze mnie nazwiecie) i rzekł swym niebiańskim głosem:
- Najmocniej pana przepraszam, ale spieszyłam się na autobus.
Po czym uśmiechnęła się. Chciałem płakać, wyć, roześmiać się, a przede wszystkim chciałem coś powiedzieć, coś miłego, wesołego, chciałem zrobić cokolwiek, jakikolwiek ruch. Nawet nie skinąłem głową. Nic, zupełnie nic. Anioł spojrzał na mnie bacznie, z pewnym zakłopotaniem, a nawet rozdrażnieniem, po czym pobiegł do autobusu. Chciałem jechać za nią, z nią. Tymczasem podjechał mój autobus, więc udałem się do pracy. W końcu to praca utrzymuje mnie przy życiu.
- To już trzecie spóźnienie w tym miesiące. Ostrzegałem cię, jesteś zwolniony!
Wracając spostrzegłem sikorki i wróble baraszkujące w tym samym miejscu. Tym razem jednak nie poświęciłem im już tyle uwagi co rano, zapomniałem o moich spostrzeżeniach. Zaczęło się robić ciemno. Poczułem zimny powiew wiatru, bardzo nieprzyjemny. Dreszcz wstrząsnął mym ciałem. Otworzyłem kluczem zimno-puste mieszkanie, postawiłem wodę na "zupę chińską" z torebki - cały mój obiad i kolacja, włączyłem radio. Znowu dowiedziałem się o korkach na drogach w centrum miasta, o tym, że lada moment ma spaść śnieg, o dzisiejszym, znowu przegranym meczu, o kolejnym pozwanym, oskarżonym, odsiadującym wyrok polityku...
Zjadłem posiłek, wyłączyłem radio i poszedłem spać, nie nastawiłem jednak budzika na za pięć minut szósta rano. Mogłem się teraz wyspać, nie potrzebowałem już budzić się tak wcześnie, nie potrzebowałem się spieszyć. Nie potrzebowałem już w ogóle wstawać...
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Samotny Wilk · dnia 21.11.2008 13:49 · Czytań: 823 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 8
Inne artykuły tego autora: