Lekkoduch - lech
Proza » Długie Opowiadania » Lekkoduch
A A A

Osoba dziadka była, co najmniej kontrowersyjna, a życie jego bolesne i określone nieposkromionym pociągiem do alkoholu i niewieścich wdzięków. Te zdradzieckie nałogi były powodem niezliczonych udręk samego ich posiadacza, jak i całej stworzonej przez niego rodziny. Jednak upadek nie przyszedł od razu - dziadek był zdolnym i znanym w mieście krawcem, szyjącym w swoich trzech pracowniach krawieckich wykwintne smokingi dla miejscowej elity. Sława jego była tak trwała, że nawet inwazja niemiecka nie zdołała jej przyćmić. Sam komendant miejscowego SS powierzył mu uszycie galowego munduru. Dziadek odebrał to zamówienie jako specjalne wyróżnienie, osobiście poszedł do biura komendanta aby pobrać miarę, następnie wręczono mu zaliczkę i powierzono bardzo wyjątkowy drogi materiał. Wyszedł z biura esesmana dumny niczym paw. Te niezwykłe wyróżnienie postanowił uczcić w miejscowej restauracji hotelu "Ritz". Znając charakter dziadka mogę sobie wyobrazić, z jaką dumą siedzi w restauracji otoczony zgrają przygodnych wielbicieli jego sukcesu, pijąc, bawiąc się, i przechwalając. Jednak nie znając umiaru bardzo szybko doszedł do punktu pustego portfela. Nie chcąc popsuć tak dobrze rozpoczętej zabawy, przywołał właściciela restauracji i poprosił o kredyt. Właściciel zgodził się, ale pod warunkiem, że dostanie coś pod zastaw. Nie wiele myśląc wyjął cenny materiał na mundur komendanta i postawił pod zastaw. Kredyt został udzielony, zabawa mogła trwać dalej. Nawet nie zdawał sobie z tego sprawy, że jest to ostatnia jego zabawa. Gdy na drugi dzień wrócił z pieniędzmi, aby uregulować zaciągnięty dług i odebrać materiał, okazało się, że restaurator korzystnie go sprzedał, gdyż podpisany w czasie zabawy papier stwierdzał, że ów materiał pokrywa wszystkie zaciągnięte długi w restauracji hotelu "Ritz" przez Józefa Czerwickiego. 

Nieszczęśnik rzucił się jak szalony na poszukiwanie takiego samego materiału. Ale nawet gdyby płacił nie wiem jak wielkie pieniądze, w owym czasie dla zwykłego śmiertelnika tego rodzaju towar był nieosiągalny.

Teraz pozostało mu tylko grać na zwłokę. Gdy przychodził adiutant pana komendanta, aby odebrać zamówiony mundur, wymyślał najprzeróżniejsze powody, dla których to nie dotrzymał ponownie terminu. W końcu jednak kolejny raz przyparty do muru, musiał przyznać, że najzwyczajniej w świecie przepił powierzony mu materiał. Decyzja komendanta była natychmiastowa - zesłanie do obozu koncentracyjnego w Mauthausen. Jednak i w takim iście piekielnym miejscu wyratował go od niechybnej śmierci jego talent krawiecki. Szybko odkryto jego zdolności i uczyniono krawcem obozowym szyjącym mundury żołnierzom, a nawet i tam potrafił pośród oficerów znaleźć swoich klientów, którzy dbali o to aby wcisnąć mu tę jedną kromkę chleba więcej niż pozostałym więźniom. Tak przetrwał to piekło, i po wyzwoleniu powrócił do swojej ślubnej, w postaci żywego trupa. Żona go odkarmiła, wypielęgnowała i z niezłomną nadzieją spoglądała w przyszłość sądząc, że po takim okropnym doświadczeniu coś w nim się zmieni. Jednak musiała pogodzić się z rzeczywistością, że jej mąż nabrawszy ciała, otrząsnąwszy się z koszmarów przeżytych obozowych dni, powraca do starych przyzwyczajeń. Widząc to coraz częściej, ostatecznie doszła do wniosku, że jej cudem ocalony z wojennej zawieruchy mąż nie będzie razem z nią prowadził wspólnego życia. Nie musiała długo czekać, pewnego dnia objął ją czule i z właściwą sobie beztroską oświadczył:
- Wieroczka, ty naprawdę jesteś złota kobieta, tylko ty wiesz... Ty nie potrafisz robić tych rzeczy... No, to chyba i sama rozumiesz - ja muszę poszukać tego gdzie indziej.

A więc tułał się od kochanki do kochanki, a że pracował dorywczo i nie śmierdział groszem, ale coraz częściej niedopranym ubraniem i nie domytym ciałem, traciły do niego zamiłowanie. Zatem pozostała mu wódeczka i beztroska wolność. Kiedy było lato radził sobie całkiem nieźle śpiąc byle gdzie i byle jak, ale zima nastręczała mu wiele kłopotów i trosk. Wówczas przypominał sobie, że ma rodzinę. No i odwiedzał którąś ze swoich trzech córek. Wszyscy dobrze wiedzieli, że odwiedziny dziadka późną jesienią skończą się dopiero na wiosnę. Czasem się zdarzało, że któraś z córek miała dosyć dziadka, a więc wybuchała wówczas rodzinna awantura i następna córka była uszczęśliwiana na kilka długich zimowych miesięcy starym i niezbyt miłym prezentem. Dziadek wówczas przybierał zupełnie bierną postawę jakby chciał przez to wszystkim powiedzieć:
- A róbcie sobie zemną, co chcecie, bo ja jakoś muszę przetrwać do wiosny, a wówczas pójdę sobie w szeroki świat.

Licho wie jak dziadek sobie radził latem. Gdzie spał, co jadł, nikt go o takie rzeczy nie pytał, a i on niepytany, nikomu nic nie mówił. Jak by nie było nikt go nie trzymał za darmo, ale za tę wymuszoną litość na własnej rodzinie musiał odpracować szyjąc dla wszystkich domowników niezbędne ubrania lub przerabiając stare na nowsze. Czasem sąsiedzi dowiadywali się o jego pobycie, wówczas przychodzili i zamawiali u niego jakiś skromny przyodziewek, a on ze szczerą radością przyjmował od nich zlecenia i wykonywał je nadzwyczaj sumiennie. Tragedia była tylko wówczas, gdy ktoś zapłacił dziadkowi za usługę, a nie było w pobliżu kogoś z dorosłych. Wówczas dziadek chwytał pieniądze i jak mógł najszybciej wymykał się z mieszkania, aby kupić ukochaną wódeczkę. Mając w kieszeni flaszeczkę nie od razu ją wypijał. Bez względu na pogodę podążał do śródmieścia, gdzie przed drugą wojną światową stał hotel "Ritz". Pozostał po nim tylko ślad w jego pamięci i obszerny skwerek obsadzony trawą i drzewkami. Dziadek wówczas obchodził ów skwerek przysiadywał na ławeczce, obserwował cały plac będący teraz trawnikiem w niczym nieprzypominającym owej wspaniałej budowli. W końcu podnosił się i tak jakby wchodząc do nieistniejącego budynku przemierzał jego dawne wspaniałe wnętrza. Obchodził ów skwerek mrucząc pod nosem jakąś dziwną niezrozumiałą mantrę, ostatecznie machał z rezygnacją ręką i wędrował pod niewielki most przerzucony poprzez rzekę Białkę. Siadał pod nim wyciągał z kieszeni butelczynę, z drugiej kromkę suchego chleba, wąchał ją tak jakby była ona czymś więcej niż zwykłym chlebem. W końcu przechylał butelkę i łapczywie jednym duszkiem wypijał zawartość. Po jej opróżnieniu nie od razu podnosił się, ale siedział zapatrzony w gdzieś tylko sobie znane miejsca, najpewniej rozpamiętywał czas świetności, gdy przebywał w najpiękniejszych salach hotelu, którego już nie było. Tak jak nie było jego własnej świetności, ani też świata który znał, i w którym potrafił się poruszać. Mamrocząc coś podnosił się i zataczając z lekka, podążał ulicami swego miasta, miasta swojej wyobraźni. Mówił do samego siebie czy też do kogoś z przed lat, jednak co jakiś czas można było usłyszeć oderwane od siebie zdanie, z odwiecznie takim samym stwierdzeniem:
- E, tam! Bajki, bajki! Co tam się martwić! Jakoś tam będzie!
Wypowiadając te swoje bełkocące zaklęcia szedł ulicami szukając miejsca, gdzie mógłby dostać jeszcze trochę wódeczki.
Gdy w końcu miał dosyć powracał jak bumerang do domu robiąc niesamowity hałas. Trudno wprost było uwierzyć, że ten człowiek niewielkiego wzrostu potrafi narobić tyle zamieszania, że nawet Herkules tego by się nie powstydził. W pijanym widzie stawał się arogancki i niebezpiecznie agresywny. Nie istniała dla niego żadna świętość, cokolwiek dostało się w jego ręce musiało zamienić się w popiół. Pewnego dnia, gdy przyszedł po takiej eskapadzie pijany do naszego domu usiadł drętwo przy piecu, a widząc, że miny rodziców nie są mu przychylne, chcąc przerwać tą niewygodną złowrogą atmosferę poprosił mnie o zdjęcia. Przyniosłem mu całe pudełko i przez jakąś chwilę razem z nim je oglądałem, w końcu znużony odszedłem. Wykorzystał ten moment, i niby przeglądając, zaczął wrzucać je do pieca, gdy zauważyliśmy, co robi, dla niektórych zdjęć było już za późno, aby je uratować. Jednak część z nich trochę przypalona przetrwała ten bezmyślny akt zagłady, ale tylko dzięki tej okoliczności, że pora była późna, a ogień w piecu już wygasł i jedynie gdzieniegdzie żarzyły się pojedyncze węgle.

Po takich nieodpowiedzialnych wyczynach dziadek kajał się i zaklinał na wszystkie świętości, że coś podobnego nigdy się nie powtórzy, i rzeczywiście dotrzymywał słowa, gdyż nigdy tego samego nie powtórzył, zawsze wymyślił coś nowego. Obietnice i przysięgi poprawy nie miały nigdy potwierdzenia w rzeczywistości, gdyż były to obietnice niepoprawnego lekkoducha.

Pewnego roku abstynencja dziadkowa trwała zadziwiająco długo, także mógł przebywać w naszym domu nawet kilka miesięcy. Rodzice z dumą i nadzieją patrzyli na jego wstrzemięźliwość, nieśmiało i po cichu mówiono o całkowitej przemianie seniora rodu. Dziadek jako człowiek trzeźwości naprawdę był przemiłym pogodnym staruszkiem, chętnym do żartów i snucia długich opowieści. Nie mając nikogo innego pod ręką znajdował we mnie chętnego słuchacza, a więc opowiadał mi niezwykle barwnie swoje przeżycia z czasu pobytu w obozie koncentracyjnym. Słuchałem uważnie, niezawiele z tego rozumiejąc, jednak część przetrwała w mojej pamięci w postaci trochę rozerwanych i odseparowanych od siebie fragmentów. Dlatego nie będę opisywał ich w zbyt szczegółowo, i chociaż naprawdę ten okres w życiu dziadka na to zasługuje, ograniczę się do kilku epizodów.

Najbardziej utrwalił mi się w tych opowiadaniach wątek wyzwolenia obozu Mauthausen, przez Amerykańską armię i powrót dziadka do domu. Dziadek mówił o głodzie, który było mi trudno wyobrazić, ponieważ nigdy nie byłem tak naprawdę głodny. Jednak czułem, że ten opowiadany głód jest niezwykle realny. Być może, aby jeszcze bardziej podkreślić jego realność, dziadek wyjmował z kieszeni suchy jak kamień kawałek chleba i ze łzami w oczach całował go mówiąc:
- Pamiętaj! To, co trzymam w ręku jest największy skarb i życie! Gdy masz taki kawałek to jesteś bogaczem i szczęśliwym człowiekiem! I tak naprawdę, to niczego więcej w życiu nie potrzebujesz, jak tylko to, aby zawsze mieć ten kawałek chleba.
Przed schowaniem go w przepastnej kieszeni marynarki całował ten suchar jak relikwię, a oczy jego stawały się szkliste od łez i wzruszenia. Po krótkiej wymownej pauzie ceremonialnie dodawał :
- Ludzie umierali z głodu, a jest to straszna i bolesna śmierć. Często w ostatniej chwili życia ruszali ustami i przełykali, mówiąc, że mają chleb i mogą jeść go do syta. Gdy przyszedł koniec wojny i weszli amerykanie do obozu, to rozdawali wszystkim jedzenie ile tylko kto chciał. Ludzie rzucali się na nie jak dzikie zwierzęta. Przecież oni w każdej minucie, sekundzie czy godzinie obozowej marzyli o tym jako największym skarbie, wyobrażali sobie jak jedzą i nie brakuje im tego jedzenia. A więc rzucali się na te jedzenie i tak się nim obżerali, że żołądki ich nie wytrzymywały i pękały, a oni umierali z pełnymi ustami.

W tym miejscu głos dziadka załamywał się, a po policzku spływała łza, którą ocierał rękawem. Widząc to czułem się bardzo skrępowany, tak, że nie potrafiłem patrzeć w jego oczy i tylko wzrokiem szukałem czegoś po podłodze. Dziadek wówczas chrząkał głośno dmuchał w chusteczkę wycierając nos i kontynuował:
- Ale ja wiedziałem, że po takim czasie głodu powinno się jeść wolniutko po troszeczku. Amerykańscy lekarze próbowali pomóc tym ludziom, ale oni nikogo nie chcieli słuchać, po prostu woleli umrzeć z pełnym brzuchem. Taki był ich koniec. Przeżyli piekło głodu i terroru, a gdy przyszła wolność, wybierali śmierć z przejedzenia. Ale ja to tylko po troszeczku. Kawałek po kawałku. Ja nie byłem taki głupi.
Wielokrotnie to wszystko powtarzał, tak jakby był jeszcze w tamtym strasznym miejscu i ponownie przeżywał swoje wyzwolenie, i pierwszą komunię z kromką chleba. Nie patrzył wówczas na zewnątrz, ale do wewnątrz siebie powtarzając rytmicznie:
- Ale ja po troszeczku, okruszek za okruszkiem. A oni pękali jak balony. Żarli jak dzikie zwierzęta, obiema rękami wpychali sobie w usta. Amerykanie wyrywali im te jedzenie, tłumaczyli i błagali, ale oni rzucali się na nich ze zwierzęcym wyciem i zaciśniętymi pięściami. Oni żarli, a ja po kawałku, i żułem. To był prawdziwy smak i rozkosz.
Wyjmował ponownie kromkę chleba, wąchał ją, całował, obracał w palcach przyglądając się jej jak największemu skarbowi, aby ponownie schować ją do kieszeni.
Lubiłem go słuchać, był jakiś inny, zupełnie nie podobny do tego pijanego, bełkoczącego, okrutnego starca.

Jego opowieść przenosiła się teraz na drogę powrotną z obozu do domu. Wynędzniały i chudy jak kościotrup podążał drogami gdzie czyhała na ocalone od zagłady ludzkie szkielety następna śmierć, śmierć z rąk ludzi przerażonych ich wyglądem. Przechodząc przez wieś byli często przepędzani lub zabijani, gdyż sądzono, że są bandytami, którzy z głodu wyszli, aby za jedzenie mordować. Tak, że widząc wynędzniałą i zarośniętą postać woleli sami najpierw zabić niż być zabitymi. To było wówczas panujące prawo, "lepiej ty zabij niż masz być zabity". Dziadek opowiadał, że najwięcej ucierpieli mężczyźni mający gęsty zarost, gdyż ci wyglądali najbardziej dziko i ludzie bojąc się ich, ze strachu zabijali. Chwalił się, że swoje cudowne ocalenie zawdzięczał temu, że natura nie dała mu zbyt obfitego zarostu, co też nie czyniło z niego kogoś podejrzanego. Przez tę panikę wielu wyzwolonych z obozu nigdy nie dotarło do swoich rodzin. Kontynuował:
- Szedłem z jednym facetem, który tak jak i ja pragnął dostać się do domu. Miał taki gęsty zarost, że po kilku godzinach wyglądał jak dzikus. Nie mieliśmy niczego do porządnego ogolenia się, musieliśmy używać do tego zwykłego krzemienia. Mój towarzysz rozbijał krzemień i tymi ostrymi kawałkami zdzierał z siebie brodę milimetr po milimetrze, przyglądając się postępom swej pracy w lustrze wody przydrożnej sadzawki. Idąc z dala od ludzkich zabudowań mogliśmy sobie po folgować, ale gdy mieliśmy przechodzić jakąś wioskę, to człowiek ten przeżywał strach tak jakby miał iść na tortury, jego czarny i gęsty zarost musiał być usunięty. Siedział wówczas nad strumieniem i przyglądając się w wodzie za każdym pociągnięciem tej prymitywnej brzytwy wył jak zwierze, nie mogąc wytrzymać bólu. Na szczęście moja broda nie rosła tak szybko i wystarczyło mi ją trochę poskubać tą krzemienną brzytwą i byłem już gotowy do drogi.

Te straszne wspomnienia dziadek opowiadał z dziwną lekkością tak jakby nie były to wyjątkowe dramaty, lecz zwykłe codzienne wydarzenia, tylko gdzieniegdzie dotknięte ponurym odcieniem grozy i terroru. Dla dziadka wszystko miało jakiś dziwny wymiar optymizmu, jego naturą było nie brać niczego poważnie, był on po prostu nie poprawnym lekkoduchem, który przetrwał najgroźniejsze kataklizmy w dziejach ludzkości bez refleksji na opamiętanie.

***

Dziadek od jakiegoś czasu mieszkający razem z nami i ku radości całej rodziny nienadużywający trunków, ani żadnych innych swoich sztuczek, zaproponował mnie wspólną wyprawę do lasu na grzyby. Była to wczesna jesień i trochę zbyt sucha, aby w lesie mogły być grzyby. Jednak nikt nie próbował podważać intuicji nestora rodu i tak niecodziennej chęci wyprawy razem z wnukiem na grzybobranie. Wstaliśmy razem z dziadkiem jeszcze przed świtem i udaliśmy się na dworzec autobusowy. Dziadek jakby inny, w nieznanym mi humorze, podśpiewywał, pogwizdywał, a także od czasu do czasu żartował:
- A ja ci mówię, że my nazbieramy grzybki i to już marynowane w słoikach. E, ty tam z dziadkiem nie zginiesz! Dziadek ma nosa i to specjalnego na grzybki marynowane. Patrzyłem na niego rozbawiony podzielając jego dobry humor, aż w końcu autobus zatrzymał się gdzieś na drodze, a dziadek orzekł:
- No wysiadamy, tak mi się zdaje, że to będzie te specjalne miejsce.
Wysiedliśmy, dziadek kręcił się po drodze jakby czegoś szukał, w końcu stwierdził:
- Tak to tu!
- Co tu dziadku?
- A no te grzybki!
- Jakie grzybki ja tu żadnych grzybków nie widzę?
- Bo na takie grzybki to trzeba mieć dziadka oczy.
- Dziadek wcale nie ma dobrych oczu. Przecież dziadek nosi okulary. - Zażartowałem.
Machnął ręką i dodał:
- Ty się nie mądrzyj bo jeszcze zobaczysz na własne oczy jak marynowane grzybki w słoikach rosną na drzewach.
Śmiałem się z tego dziwnego obrazu drzewa, na którym dyndają słoiki pełne grzybków.
Szliśmy sobie jakąś drogą obok niewielkiego lasku, a więc zagadnąłem:
- A może byśmy tak popatrzyli między tymi choinkami, może tam są jakieś maślaczki, albo chociaż zielonki.
Spojrzał na mnie przeciągle i stwierdził:
- Ty naprawdę mnie nie wierzysz? Przestań sobie tymi grzybami głowę zawracać! Jak dziadek powiedział, że do domu z pustymi rękami nie wrócimy, to tak na pewno będzie.
No cóż miałem robić, zaufałem tym dziadkowym zapewnieniom, chociaż to wszystko nie robiło mi żadnego sensu.

Gdzieś na horyzoncie zarysowała się niewielka osada upstrzona kilkoma budynkami. Dziadek stwierdził:
- Widzę, że zbliżamy się do tego miejsca gdzie będzie nasze grzybobranie. Widzisz te chałupy? Tam na drzewach rosną nasze grzybki marynowane w słoikach.
Przyspieszył kroku tak jakby chciał jak najszybciej znaleźć się na miejscu. Popatrzył na mnie i chcąc coś wyjaśnić dodał:
- Wiesz zaraz po wojnie, gdy trochę wydobrzałem po obozie, to chodziłem od wioski do wioski i obszywałem ludzi, a oni płacili mi, czym mogli, bo pieniędzy nie było. Płacili jajkami, serami, ale tutaj to płacili najlepszą grubą walutą. W tej wiosce ludziska pędzili najlepszy w świecie bimber. Takiego bimbru to dziś za żadne pieniądze nie kupisz.
Słuchałem tych dziadkowych wywodów na temat bimbru i grzybków rosnących na drzewie, z rozdziawioną gębą. W końcu dotarliśmy do zagrody, dziadek jeszcze raz wszystkiemu się dokładnie przyjrzał i zastukał do w pół zamkniętych drzwi, zza których doszedł nas wysoki kobiecy głos.
- A kto tam?
- A swój!
- A jak swój to niechaj włazi!
Weszliśmy do półmrocznego wnętrza gdzie na środku izby siedziała kobieta i obierała ziemniaki.
- Niech będzie pochwalony!
- A na wieki wieków amen! - Odparła kobiecinka i podniosła się wycierając zabrudzone ziemniakami ręce w poły fartucha. Przyglądała się nam, aż w końcu wykrzyknęła.
- Aj jejku! Jezusieńku kochany! Toć to sam pan Józef w nasze skromne progi! Niechaj wejdzie, a siendzie sobie. Zara starego zawołam! A to ci się chłop ucieszy!
Wybiegła na podwórze i krzycząc nawoływała swego męża. Uchyliły się niewielkie drzwiczki stodoły i wyszedł z nich mężczyzna, a widząc rozgorączkowaną kobietę z jakąś dziwną szorstkością wykrzyknął w jej kierunku:
- A co ty babo tak gębę drzesz!? Stało się co!?
- A stało, stało! Przecie by się nie darła, co by nic się nie stało! - Stwierdziła butnie. - Czerwicki w nasze progi zawitał!
- Czerwicki powiadasz - i ty dopiero mi tera to mówisz! No to nie wiesz babo, co masz robić!? - Zakomenderował chłop.
- A co by ja nie wiedziała? Pewnikiem że wiem! - Odparła
- No to leć!
- Toć lece, lece! Olaboga ja z tej uciechy to zupełnie głowe zatraciła!
Wbiegła do niskiej ziemianki i na moment zniknęła w jej czeluściach, po czym wyszła trzymając w ręku pokaźnych rozmiarów kankę. Chłop zakrzyknął w jej stronę:
- A co znalazła!?
- A co by nie miała znaleźć! Sama schowała to i sama znalazła. Co by nie schowała to by już nie było czym gościa uczęstować.
Chłop trochę rozzłoszczony podszedł do kobiety i wyszarpnął kankę z jej ręki, mówiąc przy tym:
- A to ci baba, psia jucha! A ja się tyla naszukał, a za cholere znaleźć nie mógł. Ale na szczęście gość przyjechał to se człek po robocie gardło przepłucze. Że to na babe nie ma sposobu. - Gderał.
Jednak kobiecina jakby przyzwyczajona do szorstkości mężowskiej nic sobie z tego gderania nie robiła, ale szła ze szczerze uśmiechniętą twarzą. Weszła do środka i żwawo poczęła ogarniać chałupę.
- A niechaj Czerwicki z kawalerem pójdzie na gumno do starego, to ja se tu chate ochędożne, a później zawołam i bendziem się gościć.
Wyszliśmy na podwórze gdzie stał chłop z uśmiechniętą od ucha do ucha gębą. Zbliżył się do nas i począł starannie wycierać ręce w nogawki spodni. Upewniwszy się, że niczego niepotrzebnego na spracowanych dłoniach nie ma podał dłoń dziadkowi i długo zamaszyście nią potrząsał, wyrażając w ten sposób swoją radość i aprobatę z nieoczekiwanych odwiedzin. Spojrzał na mnie przeciągle po chłopsku i zapytał:
- A to będzie wnuczek Czerwickiego?
- A co nie podobny?
- A toć nie mówię, podobny. Jeno taka chudzina. - Na to dziadek jakby w mojej obronie odparł:
- No i ja nie wielkolud.
- Boć tam, Czerwicki mówi. - Powiedział trochę zmieszany.
- A co to Czerwickiego sprowadza w nasze skromne progi? - Dziadek uśmiechnął się szelmowsko i odparł.
- Wybrałem się z wnuczkiem na grzyby w te strony, ale widać to jeszcze grzybów nie ma. Pomyślałem sobie: jak tu już jestem to i nie pominę waszej zagrody i wdepnę. A zapytam, może mi wskażecie, jakie lepsze miejsce na grzyby?
- Co by miał nie wskazać? Toć komu, jak komu, ale Czerwickiemu to ja wskaże! Jeno, że grzybów nima! Ot i taka cała prawda! Ale coś mi się nie widzi, co by Czerwicki za grzybami chodził? Jak ja znam Czerwickiego to za grzybkami i owszem, ale ze słoika pod zakąskę.
Powiedziawszy to chichotał klepiąc się po udach z radości czy udanego żartu.
- No i macie słuszność. - odparł dziadek - Tylko czy ja w dobry czas was odwiedziłem?
- A nie widział jak baba do chałupy kanke targała? Zara my tu sobie popróbujem. Niedawno cało beke utoczył. Jeno, że trochu sie zapożyczył, to po sąsiadach sie rozeszło, ale dla Czerwickiego starczy. W tym momencie zwrócił wzrok w moją stronę i mierząc mnie od góry do dołu zawyrokował:
- I kawalera też ugościm.
Dziadek także spojrzał na mnie i odparł:
- Młody jeszcze, nie trunkowy.
- A ile to wiosen kawaler sobie liczy? - Zwrócił się w moją stronę.
Chrząknąłem, aby przybrać jak najgrubszy głos i odpowiedziałem.
- Jedenaście! To znaczy będę miał jedenaście.
- A to już kawaler pod wąsem. Tak se i powinien zakosztować.
Dziadek jakby chciał chłopa powstrzymać z niesmakiem machnął ręką mówiąc:
- Mikry taki, ot wyrostek, lepiej mu nie dawać, bo se głowę popsuje, albo co i gorzej.
W tymże momencie kobiecina wychyliła się przez okno i machając ręką zapraszała nas do mieszkania. Gdy weszliśmy gospodarze poczęli jakby w zakłopotaniu poprawiać ławy, przesuwać przedmioty, tak aby pokryć swoje zakłopotanie z powodu skromności ich domu. W końcu gospodyni wskazała nam miejsce na ławie, i jeszcze dla pewności przetarła je ściereczką tam gdzie mieliśmy usiąść.
- Pewnikiem głodni? - Zapytała.
Dziadek jakby od niechcenia odparł:
- E tam, pani gospodyni, my tam nie przyszli was objadać, tylko tak se wdepnęli. No nie powiem ja ci jestem spragniony, ale żeby głodny, to nie.
Kobiecina zachichotała figlarnie, mrugając małymi oczkami, jednym tchem wykrzyknęła:
- A pan Czerwicki to taki sam jak zawżdy. Za gorzałke i babe to by do piekła skoczył.
- Za gorzałkę to i owszem, ale za babą to już nie te czasy. Ale po co mi skakać do piekła, kiedy u szanownej gospodyni tego pod dostatkiem.
- Oj, Czerwicki, Czerwicki - wy się kiedy w tej gorzałce utopicie.
Na to stwierdzenie kobiety chłop mocno uderzył pięścią w stół, tak, że aż podskoczyłem ze strachu i twardo powiedział:
- Ty se tu babo przestań zbytkować, kiej chłopom w gardle zasycha! Ruszaj się, a zgotuj, co pod tego gąsiorka! Bo na próżny brzuch to i grzech i sromota, aby samo gorzałką częstować.
- A co się tak rozeźlił? Zoczył gorzałkę to i taki niecierpliwy, że pozbytkować nie da. A juści, że zwarze cościk, tyć zapytać gościów musze, boć se z głowy nie wytrzasne! - Hardo odparowała mężowi.
Następnie trochę podenerwowana zwróciła się do dziadka:
- Co panie Czerwicki naważyć? Może by tak jajecznicę na skwarkach?
- Może być. Zadecydował dziadek.
- A kawaler też, jajeczniczkę?
- Bardzo proszę. - Odparłem grzecznie.
- Kawalerowi musi trochu więcej skwarków, boć młody i niezwyczajny, to musi mieć lepszy podkład.
Pomyślałem sobie: - do czego to ja nie zwyczajny? Ale dałem spokój gdyż i tak niewiele z tego ich gadania rozumiałem. Jednakże dziadek wszystko dobrze rozumiał, gdyż z całą stanowczością zaoponował.
- Nie, nie pani gospodyni! Dzieciakowi wódki nie dawajcie!
Na te dziadkowe wystąpienie babina się roześmiała.
- A co wy tam w mieście takie bojaźliwe! Niech se chłopina zakosztuje! Przecie zara pijakiem nie będzie, jak se jednego golnie. Nasze chłopaki to z ojcem od małego bimber pędzą, to se popróbować muszą. Niczego im się nie stało. Porośli jak dęby, jeden do wojska poszedł, a nawet kapralem został. Drugi do partii się zaciągnął, to se za biurkiem tera siedzi, jak jakie panisko i to ci jeszcze powiada, że bez gorzały, to se ta dzisiaj w Polsce niczego nie załatwi. To jak ci tak jest, to musi przysposobić wnuka od małego, aby głowe miał chłop mocniejszą od innych. A ten, co w partii siedzi, to ci też powiada, że go nikt nie przepije i już na wyższą posade się szykuje. Panie Czerwicki takie ci dziś czasy nastali, że za wódke człek wszystko załatwi.
Na ten długi wywód kobiety, dziadek ze śmiechem odparł:
- To ja w takim razie powinienem królem zostać. Coś mi się zdaje, że ja za wcześnie się urodziłem. Bo za to co ja wypiłem, to mnie tylko do obozu koncentracyjnego wsadzili.
- Boć panie Czerwicki, te Niemce, to głupie, nie znają się na tym co dobre. Był u nas w okupacji taki Niemiec, żandarm czy co, przychodzi ci do nas i mówi:
- Mocie wy co mocniejszego? - Co by nie miała? U nas chłopy obrotne i pracowite to i zawsze się ma świeży grosz. Nalała ja mu musztardówkę naszego bimbru. Niemiec był spragniony wychylił jednym duszkiem, oczy mu wyleźli na wierzch, usiadł na ławie i po jakiej chwili jak długi zwalił się na podłogę. Niema co gadać panie Czerwicki, Niemce głowy nie majo tak jak nasze chłopy. Nasze to od kołyski zaprawione toć i głowy majo nie od parady.
Widać, że mężowi nie przypadała ta nadmierna gadatliwość żony, gdyż rozzłoszczony krzyknął:
- A dyć zamkniesz babo gębę i będziesz robić, co trza!?
- A co tak się rozeźlił! Jajecznica gotowa! Ludzi dawno nie widziała, to se pogadać musze.

Na stole wylądowała czarna, okopcona patelnia. W jej wnętrzu na obfitym tłuszczu pływały usmażone jajka. Gospodyni zagarnęła je wielką łychą i nakładała na talerze. Następnie wyciągnęła z szafki bochen chleba, nożem nakreśliła na nim znak krzyża i odkroiła pierwszą grubą kromkę, kładąc ją przed moim talerzem zażartowała:
- A kawalerowi to dupka się dostanie, młody, to se pogryzie.
Następnie odkrajała pajdę za pajdą podając każdemu w rękę.
- No kawaler, niechaj je, kiej gorące. Jak se kawaler poje takiej jajecznicy to i se wypić może, a nie zaszkodzi.
Postawiła przy moim talerzu szklankę musztardówkę i nalała do niej mętnawego płynu. Dziadek popatrzył na mnie i jakoś szelmowsko się uśmiechną ni to dodając mi odwagi, ni to szydząc z mego zakłopotania. W końcu skomentował:
- Jak ci on to wypije, a z nóg go nie zwali, to będzie z niego chłop pijący, ale jak zwali, to pić nie będzie. - Zawyrokował.
Na to kobiecina jakby stając w mojej obronie oświadczyła.
- A co by miało zwalić, toć widać, że z kawalera będzie tęgi chłop. Ino, że taki więcej gładki na gębie, trochu jak panienka. Aleć to jeszcze urośnie i chłopem będzie, że ho ho! A i pewnikiem nie jednej w głowie pokołuje. - Powiedziawszy to wymownie spojrzała w stronę dziadka, i dodała. - Jak wdał się w Czerwickiego to i baby bez uciechy nie ostaną. - Zachichotała dziwnym nerwowym śmiechem i ciężko usiadła obok męża na ławie.
Mężczyzna obtarł rękawem ociekające tłuszczem po jajecznicy usta i podnosząc szklankę pełną bimbru do góry, uroczystym głosem powiedział:
- A no, że Czerwicki zawitał w nasze skromne progi, wypijmy za jego zdrowie!
Wszyscy podnieśli szklanki w górę trącali się nimi, życząc sobie nawzajem zdrowia i pomyślności. Ja także podniosłem i każdy mnie uderzał szklanicą, w końcu przechylili wlewając ich zawartość do ust. Gdy zbliżyłem swoją, do mego nosa dotarł jakiś niezbyt przyjemny zapach. Z niechęcią skrzywiłem usta i chciałem odstawić trunek, ale chłop widząc moje wahanie doskoczył do mnie i podtrzymał niezdecydowaną rękę, wykrzykując:
- No kawaler! Tak nie uchodzi! Bo jakie nieszczęście jeszcze sprowadzi! Prawdziwy chłop to duszkiem do dna.
Zażenowany tą przyganą przechyliłem swoją szklankę i wlałem w siebie jej zawartość. Przełknąłem z niesmakiem, aż mną trząść zaczęło. Biesiadnicy na ten widok śmieli się i żartowali. Widząc ich rozbawienie poczułem się ośmielony i także śmiałem się z byle czego. Po niedługim czasie obraz zaczął falować, dźwięki dochodziły do moich uszu jak przez watę, twarze pokryły się mgłą i zniknęły w bezdennej ciemności.

Gdy ponownie otworzyłem oczy w koło panowała głucha cisza, od czasu do czasu przerywana grubym męskim chrapaniem. Przez małe okienko obstawione pelargoniami sączyło się szarawo czerwone światło świtania. Moja głowa była wielkości kuli ziemskiej, usta i gardło jak z drewna, byłem suchy jak wiór:
- Pić, pić! - Tylko te słowa jedynie dręczyły i kołatały tysiącem młoteczków, dzwoneczków, i kto tam wie czym jeszcze. Suszenie było nie do wytrzymania, rozglądałem się w koło próbując przebić wzrokiem szarą poświatę tego dziwnego poranka. Dostrzegłem w końcu na stole pomiędzy porozrzucanymi resztkami jedzenia jakiś słoik z płynem w środku. Pomyślałem sobie:
- Niech się dzieje co chce wstanę i wypiję, bo jeśli tego nie zrobię to chyba tu umrę.
Spuściłem nogi pragnąc najciszej jak tylko mogłem dostać się do tego życiodajnego płynu stojącego na stole. Jednak przeliczyłem się w swojej ostrożności i po jednym kroku uderzyłem nogą w stojącą na podłodze obok mego łóżka miednicę. Hałas zrobił się tak wielki, że aż cały skurczyłem się w sobie - coś poruszyło się na drugim łóżku, pod wielką jak góra pierzyną ukazała się rozczochrana głowa kobiety.
- Kawaler pewnikiem popitki jakiej wygląda? - Powiedziała szeptem. - A niechaj se kawaler chyci ten słój ze stoła. Bo ja kawalerowi nagotowała na lekarstwo. Niech se pije.
W głowie miałem zamęt taki, że nie wiele rozumiałem z tego gdzie jestem i co mnie się przytrafiło. Dopadłem tego słoika jak jakiegoś skarbu, podniosłem go do światła, aby się przyjrzeć jego zawartości. Kobieta widząc moją niepewność, ponownie szepnęła zachęcająco:
- A toć niechaj się tak nie stracha, toć to tylko sok z kwaszonych ogórków. Moje to tylko tym sobie pomagajo.
Mnie już było wszystko obojętne, co piję, byle tylko pić. Tak strasznie paliło mnie w środku, że i najgorsze świństwo wypiłbym, aby zagasić ten wielki pożar buchający w moich wnętrznościach. Przełykałem łapczywie i czułem jak wlewający się w moje wnętrze płyn przynosi mi siłę i zdrowie. Kobieta cały czas przyglądała się z satysfakcją, a widząc poprawę oznajmiła:
- A tera to i pan Bóg dopomoże i będzie żywy i zdrów.
Po tych słowach podniosła się. Podeszła do szafeczki pokrytej białą krochmaloną i wyszywaną w drobne różyczki serwetką, na której stał krucyfiks, dwa lichtarzyki i dzbanuszek gliniany, a w nim kolorowe sztuczne kwiaty. Leżał tam także różaniec, który kobieta wzięła do ręki podniosła do ust pocałowała krzyżyk i zamaszyście wolno przeżegnała się, aby następnie ciężko uklęknąć przed krucyfiksem stojącym na szafce. Głowę podniosła do góry, oczy miała zamknięte i tylko usta szeptały jakieś niezrozumiałe słowa, a koraliki prześlizgiwały się sprawnie między palcami. Patrzyłem na tę scenę zupełnie nie wiedząc, co mam myśleć, czułem się dziwnie skrępowany tą pobożnością. Na szczęście kobieta po niedługiej chwili podniosła się z kolan i jakby nigdy nic wesoło podśpiewując zbierała ze stołu porozrzucane resztki wczorajszego jedzenia.

Z pod pierzyny wychyliła się brudna noga mężczyzny, a za nią jego rozczochrana głowa. Ziewnął przeciągle i chrapliwym głosem zakomenderował:
- A podaj że babo czego, bo w środku cóś smaży.
- A widzi, tera - podaj babo - a wczora to do bitki skakał.
- Co było wczora to ja zapomniał. - odparł ochrypłym zaspanym głosem.
Kobieta podeszła do stołu chwyciła słoik i podała mężowi jazgotliwie mówiąc:
- A masz ci, niechaj wi, że nie pamiętliwa. Kawaler ci zostawił popitki z kwaszonych ogórków, to se popij.
Chłop chwycił łapczywie słoik z rąk kobiety i siorbiąc wypił jego zawartość aż do ostatniej kropelki. Wytarł ręką usta głośno beknął i powiedział niby to do mnie, a niby do żony:
- Widać to z kawalera pijaka nie będzie, bo po jednej szklaneczce zara się powalił jak długi i tyla jeno z tego było. - chwilę pomyślał, machnął z rezygnacją ręką i filozoficznie stwierdził - A boć to może i dobrze, taki mikry to i głowy ni ma.
Zrobiło mi się trochę przykro, że zawiodłem, że mi się jakoś nie udało. Ale z drugiej strony izby usłyszałem zaspany głos dziadka.
- A ja to mówię, że dobrze, bo i co ja mam z tego picia?
- Oj Czerwicki, dobrze mówicie. - Zawtórowała kobieta.
Patrzyłem na tych dorosłych ludzi i niczego nie rozumiałem.

Wracając autobusem do domu, dziadek związał mnie tajemnicą, nakazując mi abym nikomu nic nie mówił, i w ogóle to najlepiej będzie jak zostawię całą sprawę w jego rękach. Czyli mówiąc prosto - trzymaj język za zębami. Sięgnął pod ławkę wydostał z spodniej obszerną torbę i podsunął mi pod oczy, otworzył ją szeroko i z tryumfem powiedział:
- No i co, nie mówiłem? Popatrz są grzybki, i to marynowane.
Faktycznie torba była pełna słoików marynowanych grzybów, które razem z dziadkiem zrywaliśmy z wysokich drzew, a teraz ze strachem wieźliśmy je do domu zastanawiając się, jak mamy wytłumaczyć ten cud na grzybobraniu.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
lech · dnia 25.11.2008 10:53 · Czytań: 1025 · Średnia ocena: 2,33 · Komentarzy: 4
Komentarze
ginger dnia 25.11.2008 11:39
Kilka sympatycznych kwiatków w rodzaju "dalej kontynuował"... Brakuje przecinków, niektóre zdania troszkę dziwnie zbudowane. Ale historia przednia. Bardzo mi się pomysł podoba, mimo błędów wciąga.
lina_91 dnia 26.11.2008 11:41 Ocena: Przeciętne
Mnie juz nie tak bardzo. Wiele razy spotkalam sie z zarzutem, ze nie moge pisac o historii, bo przepasc jest zbyt duza. I powtorze Ci to samo. Klimat pasuje tak do historii, zwlaszcza do poczatku, jak... nie wiem, musztarda do jablka - probuje byc oryginalna. W kazdym razie nijak.
TomaszObluda dnia 26.11.2008 18:02 Ocena: Dobre
ok niezłe całkiem. Tzn mi się nieźle czytało. Trochę ta stylizacja , mi przeszkadzała,ale pal lich, historia przynajmniej fajna. Pozdrawiam
Jack the Nipper dnia 26.11.2008 20:37 Ocena: Przeciętne
Cytat:
Jednak upadek jego nie


bez "jego"

Cytat:
dziadek był zdolnym, a można śmiało powiedzieć utalentowanym


Pogrubienie - zupełnie zbedny wtręt.

Cytat:
odebrał te zamówienie


to

Cytat:
esesmana dumnym niczym


dumny

Cytat:
na udzielenie mu nowych kredytów


zupełnie zbędne zdanie

Cytat:
udzielony, a on mógł dalej bawić się.


sugestia: a zabawa mogła trwać.

Cytat:
nie osiągalny.


nieosiągalny

Cytat:
przyznać się, że najzwyczajniej w świecie przepił powierzony mu materiał. Decyzja komendanta była natychmiastowa i nie odwołalna


1. się - zbędne
2. nieodwołalna

Cytat:
ślubnej żony, w postaci żywego trupa. Żona


żony - zbędne

Cytat:
doświadczeniu coś w mężu się zmieni. Jednak musiała pogodzić się z rzeczywistością, że jej mąż


mężu - mąż - powtórka

Cytat:
starych swoich przyzwyczajeń


swoich - zbędne

Cytat:
i nie domytym ciałem, kochanki


1. niedomytym
2. kochanki - było juz dwa razy w poprzednim zdaniu.

Cytat:
kupić sobie ukochaną


sobie - zbędne

Cytat:
butelkę i łapczywie jednym duszkiem wypijał jej zawartość. Po opróżnieniu butelczyny


1. butelkę - butelczyny - powtórka
2. jej - zbędne

Cytat:
siedzieć pod mostem, ale zasiadywał


siedzieć - zasiadywał - powtórka

Cytat:
siebie podnosił się i zataczając się z lekka, podążał ulicami swego miasta, miasta swojej wyobraźni. Mówił do samego siebie


1. 2 x siebie
2. zataczając się - się zbędne

Cytat:
jeszcze trochę więcej wódeczki.


więcej - zbędne

Cytat:
gdzie nie gdzie


gdzieniegdzie

Cytat:
dalej kontynuował


dalej - zbędne

Cytat:
wyglądem ludzi. Przechodząc przez wieś byli często przepędzani lub zabijani, gdyż ludzie widząc ich myśleli, że są bandytami, którzy z głodu wyszli, aby za jedzenie mordować. Tak, że widząc


1. 2 x ludzie
2. 2 x widząc

Cytat:
tylko gdzie nie gdzie dotknięte


gdzieniegdzie

Cytat:
dyndają się słoiki


bez się

Cytat:
popatrzyli między tymi choinkami, może tam są jakieś maślaczki, albo chociaż zielonki.
Popatrzył na


popatrzyli - popatrzył - powtórka

Cytat:
tyla na szukał


naszukał

Cytat:
środka mieszkania


jeden z powyższych zbędny

Cytat:
wielką łychą i nakładała na talerze. Następnie wyciągnęła z szafki wielki


wielka - wielki - powtorka

Cytat:
Moja głowa była wielkości kuli ziemskiej, usta i gardło jak z drewna, byłem suchy jak wiór:
- Pić, pić! - Tylko to jedynie przechodziło przez moją głowę


2 x moja głowa

Cytat:
Piłem łapczywie


sugestia: przełykalem łapczywie

Cytat:
a następnie za nią


następnie - zbędne

Cytat:
głowy ni ma. Zrobiło


po "ma." wciśniej enter.

Dialogi mi sie bardzo podobaly, ale opisy połozyłeś na łopatki i wdeptałeś w ziemię.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
Zbigniew Szczypek
23/03/2024 20:57
Roninie Świetne opowiadanie, chociaż nie od początku. Bo… »
Marek Adam Grabowski
23/03/2024 17:48
Opowiadanie bardzo ciekawe i dobrze napisane.… »
Darcon
23/03/2024 17:10
To dobry wynik, Zdzisławie, gratuluję. :) Wiele… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty