Słońce było bardzo wysoko, gdy wsiadłam do dżipa Donalda. Przywitał mnie skwaszoną miną. Nucił pod nosem jakiegoś smutnego bluesa, jego kolana podrygiwały w rytm muzyki sączącej się radia. Nie miałam najmniejszej ochoty na rozmowę, wycofałam się i odwróciłam głowę w stronę nieba i z zamkniętymi oczami rozmyślałam o tym co mnie tu przywiodło i jak obłaskawić nieznane. Paliło mnie ze złości w skroniach. Moje spostrzeżenia wcale nie były wesołe. Chciało się uciec...
Poznać smak innego świata, przeżyć przygodę ... Nie to było dla mnie najważniejsze. Od roku próbowałam zmierzyć się samą z sobą i znaleźć swoje miejsce w życiu. Dotąd szukałam na próżno, czułam się jak dziecko we mgle. Zostać pisarką? To ciągle było tak odległe, wręcz nierealne. Łatwo nie poddaję się, nie ma dla mnie czegoś takiego jak „zwykły świat". Im więcej o nim wiem, tym bardziej jest zagadkowy. Żeby się zdumieć, nie poprzestaję na drzewie, które rośnie, a jego liście szumią. Tak, już ze mną jest i nic na to nie poradzę...Wmówiłam sobie, że na pustyni czeka na mnie moja prawdziwa twarz... Cielęca naiwność!
Moje rozważania całkowicie mnie pochłonęły i nie zauważyłam, że nasz dżip z piskiem opon zahamował na placu okalającym czerwonobrunatne mury suku. Ogromny plac w niczym nie przypominał placu Vendome. Pod palmą sikał pies o pustym spojrzeniu. Gdakały kury. Dwóch urwisów wałęsających się w pobliżu znieruchomiało, usiłując zrozumieć, co oparta o samochód obserwuję z takim zainteresowaniem. Miałam ochotę im powiedzieć, że ta bryła z kiepsko połączonych kamieni, przed którą staliśmy, stanowi perełkę unikalnej, zabytkowej architektury ich miasta, cudem ocalałą po trzęsieniu ziemi w 1960 roku.
W środku na targowisku kipiało życie. W zadaszonych kramach kusiły dojrzałe w słońcu owoce i warzywa. Na ich widok głowa kręciła mi się wokół własnej osi niczym Lindzie Blair w "Egzorcyście". Targ oszałamiał mnogością barw i towarów. Zapachy orientalnych przypraw cudownie drażniły zmysły. Pod murem dostrzegłam stragan ze zużytymi podeszwami od butów. O siedmiomilowych butach nikt tu nie słyszał, wywnioskowałam, że można je kupić jedynie pod Częstochową.
Dokuczały upał i gwar, wszędzie panował niewyobrażalny tłok. Luźna, przewiewna sukienka doskonale zdawała egzamin. Donald zostawił mnie samą, pognał jak chart prosto przed siebie. Na swej drodze spotkałam ubranego w tkaninę koloru indygo zaklinacza węży. Muzyka trąbki starego Berbera przyjemnie pieściła uszy. Co za widowisko! Wrzuciłam drobną monetę do metalowej miski i klęknęłam obok zaklinacza, składając dłonie jak do modlitwy. Wzbudziłam tym wśród gapiów sensację. Zaklinacz jedną dłonią podrapał się po uchu, drugą uniósł ku sercu, posyłając mi zachwycony uśmiech.
Na żmijach moje poświęcenie nie zrobiło żadnego wrażenia.
- Te gady są jakieś odrętwiałe i dziwnie łagodne - pomyślałam rozczarowana.
Dalsza część podróży miała dowieść jak bardzo się myliłam.
Tymczasem wytrwali Marokańczycy zachwalali swoje kolorowe towary. To tutejszy rytuał, jest jak teatr, w którym każdy z aktorów dobrze zna swoją rolę. Za stertą dywanów dojrzałam okazałe stoisko z biżuterią. Ożywiłam się na widok małych cudeniek. Moje oczy lśniły z pragnienia, zaś kupca paradującego w założonej na piżamę pomarańczowej dżelabie, z niecierpliwości. Mam w sobie coś ze sroki, wszystko oddałabym za błyskotki. Nim się zorientowałam, siedziałam na wygodnym stołku i popijałam ze szklanej filiżaneczki miętową herbatę. Nigdy nie sądziłam, że stanę się taką entuzjastką słodkiej herbaty, zważywszy na to, że nie używam cukru do herbaty od dziecka. Ale marokański napój miętowy nie ma sobie równych- mieszanka herbat, świeże liście mięty zalewane wrzątkiem plus chyba kilogram cukru doskonale smakują i orzeźwiają. Jest nawet takie powiedzenie marokańskie, że pierwsza szklanka miętowej herbaty powinna być mocna jak życie, druga słodka jak miłość, a ostatnia delikatna jak śmierć.
- Piękne! Ręczna robota!
Zapiszczałam z zachwytu na widok połyskujących w słońcu, srebrnych kolczyków.
To było jak woda na młyn dla marokańskiego kupca. Z każdą minutą, Berber stawał się coraz bardziej nachalny, w końcu chwycił mnie śliską od potu, gorącą łapą, za łokieć. Przeszedł mnie dreszcz.
Zaistniała sytuacja stawała się irytująca.
- Hej, powoli, puszczaj! Nie umiem targować się, nie mam o tym zielonego pojęcia! Co za palant!
Szamotałam się wytrwale, kolana miałam jak z waty. Jak na zawołanie pojawił się Donald, chyba załatwił swoje interesy.
- Uff!
Przełknęłam z trudem wielką gulę, która utkwiła mi w gardle.
- Nie denerwuj się. Te kolczyki niewątpliwie wzbudzą zazdrość w twoim kraju - pochwalił mój wybór.
- Wszystko, co można kupić na tym świecie jest tanie - pomyślałam wyciągając portfel.
Płacąc, kątem oka zerknęłam na Donalda. W jego oczach po raz pierwszy zauważyłam intrygujące ogniki. Po plecach przeszły mnie ciarki, nabrałam podejrzeń. Może Dobra Cobra miał rację? W drodze powrotnej triumfowały już tylko pozytywne uczucia. Kolczyki zachwycały, a Donald robił coraz lepsze wrażenie. Przestałam się na niego dąsać. Według mnie zwycięstwo oznacza walkę, nie jej wynik. Nie tracąc z oczu swojego celu, tracę złudzenie wygranej.
- Staniesz się częścią stada, będziesz maszerować bez wytchnienia, jadła na dworze, załatwiała się w słońcu, myła się z rzadka, spała pod gołym niebem narażona na spotkanie ze skorpionami. Niczym koczownik – usłyszałam od Donalda, na pożegnanie.
- Koczownik? Ja?
Nogi się pode mną ugięły.
****
Nazajutrz dźwięk klaksonu pozwolił mi odkryć, że ruszamy do Merzougi na erg Chebbi. Na zegarze właśnie wybiła siódma. Rześki poranek był ostatnim mojego dawnego życia, ale jeszcze o tym nie wiedziałam.
Noc minęła mi tak, jakby ptak musnął mnie skrzydłem. Jadąc nie myślałam o niczym. Milcząc zmieniłam się w parę kontemplujących oczu. Nie przychodziła mi do głowy, żadna interesująca, inteligentna refleksja. Ruch nie korkował ulic Agadiru, rzedł z każdym kilometrem. Na autostradzie czułam się jak małe dziecko, które ogląda świat po raz pierwszy. Wyobrażałam sobie, że drogę obramują lasy i drzewa jak w Polsce, a tu czekała mnie niespodzianka, czym dalej tym było bardziej pusto. Od czasu do czasu pojawiała się jakaś oaza, kępki zieleni, gdzie palmy, figowce i inne egzotyczne drzewa splatały się wokół piaszczystych pagórków. Było to czymś normalnym, zważywszy, ze Sahara to głównie kamienie. Nim ją ujrzałam była dla mnie miejscem nie omal mistycznym. Piaskowa, pomarańczowa wydma, podążająca nią znużona karawana i bezkres horyzontu - właśnie tak ją sobie wyobrażałam, a do tego wierzyłam, że gdzieś tam spotkam Małego Księcia.
Donald strzelał wesoło oczami, pławił się w zadowoleniu, relacjonował niezmordowanie. Jeśli mu wierzyć, mieliśmy odwiedzić po drodze miejsca, gdzie będzie pięknie, wspaniale, strasznie i idyllicznie. Nazwy wiele nie znaczyły, były nieistotne, nędzne, śmiesznie ludzkie w obliczu geniuszu natury. Zachwalał noce pod gwiazdami. Zapewnił: widać je jak na dłoni i na dodatek spadają, wywołując pokorę u widzów. Podobało mi się nie to, co mówi, lecz emocje, które podzielałam. Zainteresowanie, które okazywaliśmy zdumiewającej przyrodzie, Donaldowi wydawało się zupełnie normalne. Tylko raz nas skrytykował.
- Obserwujecie przyrodę, nie zastanawiając się, w jakim zmierza kierunku? I jaki ma sens?
Miał rację.
Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to czyjś inteligentny projekt. Pana Boga? Stopniowo odkrywałam to, co miała potwierdzić nasza podróż. Tu człowiek nie przejmuje się całą resztą, bo jest się w centrum świata. Nastrój nam dopisywał, pomimo upału wiał lekki wiaterek. W jakimś momencie odkryłam, że znów jestem sobą.
Między niebem a spękaną ziemią otwierała się bezbrzeżna pustka. Nagle na jej szarym tle pojawił się zdumiewający widok zaanonsowany symfonią dzwoneczków: młoda, śliczna pasterka opiekowała się stadem czarno-białych kóz. Miniaturowe kózki, wysokie na trzydzieści centymetrów, o krótkich nóżkach, bardziej przypominały zabawki niż ssaki z rodziny przeżuwaczy. Część z nich wisiała jak dorodne grona na samotnym, niezwykle kolczastym, obdartym z kory drzewie.
Słysząc moje zachwyty, Donald pokładał się ze śmiechu, wprawił mnie tym w zakłopotanie.
- Dopiero zaczynamy. To wasze pierwsze zauroczenie, a to drzewo to zwykły daktylowiec pustynny– mówiąc to, nachylił się bliżej i puścił do mnie oko. Nic nie było go w stanie przerosnąć, zaskoczyć.
Powoli zbliżaliśmy się do miejsca naszego pierwszego postoju. Wieczór zalał ziemię ochrą. Ciężarówka zaryła na poboczu w piasku, sapiąc donośnie. Przewodnik zarządził zbiórkę. Nie wspomniałam, że było nas na razie pięcioro: przewodnik, kierowca, dwóch małomównych, zdecydowanie nietowarzyskich Anglików i ja. W drodze ciągle coś bazgrali w swoich notatnikach. Jak już wspomniałam, byłam jedyną dziewczyną. Tego nawet Anglicy nie zauważali, tak bardzo byli pochłonięci sobą. Trzeba czasem zaczerpnąć powietrza, miałam ochotę wsadzić im szpilę, ale w porę ugryzłam się w język.
– Nie zapomnij plecaka!
Głos Donalda przywołał mnie do porządku. Posłusznie obciążyłam ramiona i zlana potem dogoniłam grupę. Ruszyliśmy ścieżką między ostrymi głazami. Utworzyło się coś w rodzaju uporządkowanej procesji. Wspięliśmy się na ustęp skalny, przed nami rozciągały się setki kilometrów, jedne płaskie, drugie pokryte wzniesieniami. Natura grała symfonię kształtów i barw na wielkich organach. Donald od czasu do czasu odwracał się i z uśmiechem na ustach pytał mnie, jak się czuję. Zachwycona jego troską, za każdym razem podnosiłam palec do góry i odpowiadałam „Dobrze!”. Śmiał się. Co za metamorfoza?
- Czym to skończy? To pytanie wracało i wracało.
Byłam najmłodsza w grupie, nie zwalniałam, nie zostawałam z tyłu. Każdy krok oznaczał zwycięstwo, każdy nadmierny wysiłek zapowiadał klęskę. Pomału moje ciało zaczynało przyzwyczajać się do surowych warunków. Po jakimś czasie zobaczyliśmy skalną ścianę. Między blokami sterczały źdźbła trawy jak włosy pod pachami góry.
- Nareszcie trochę cienia! – Wymamrotałam, zmuszając swoje kończyny do efektywnego rytmu.
Dlaczego nogi nie idą z prędkością oczu? Skała, a raczej masyw, pod, którym mieliśmy się zatrzymać rysował się coraz wyraźniej, lecz cofał się odwrotnie proporcjonalnie do naszych wysiłków. Co godzinę zatrzymywaliśmy się na krótki odpoczynek. Nagle Donald znieruchomiał i pokazał nam źródło wody, które znajdowało się metr niżej. Uśmiechał się do tego źródełka jak natchniony.
Osłupienie zdusiło mój okrzyk. Pozbyłam się plecaka i podeszłam bliżej do kamienistego brzegu.
Zamoczyliśmy ręce w przejrzystej, chłodnej wodzie. Przepływała między palcami. Każda kropla stanowiła cud. Donald zanurzył powoli w niej dłonie i napił się. Nakłonił mnie, żebym zrobiła to samo. Piłam ze swego rodzaju nabożeństwem. Ugasiłam pragnienie. Było to uczucie, jakbym zapoznawania się z jakąś tajemnicą, niezmierzonym darem.
- Patrzcie! Księżyc!
Ożywił się grubszy Anglik, zwykle zajęty żuciem wykałaczki, z zachowania przypominający Misia Uszatka. Pogłaskałam go po ramieniu, przywarł do mnie całym ciałem.
- Rozkoszny misiaczek!
Rzeczywiście księżyc zawisł nad nami jak okręt na krawędzi granatowego nieba, i wszystkich ogarnęła dziwna melancholia.
Oświetlił twarz Donalda, tylko jego oczy paliły się dziwnym płomieniem.
- Przepraszam. Wkrótce do ciebie wrócę. Obiecuję - powiedział kładąc ogromną dłoń na moim ramieniu.
- Nie rozumiem? – Odparłam zdziwiona.
Czy Donald skrywa jakąś tajemnicę? Szybko nie wróci, ma jakiś ważny powód, podpowiedziała kobieca intuicja.
- Donaldzie, powinnam się martwić?
W odpowiedzi uśmiechnął się tajemniczo i pocałował mnie w piegowatą nasadę nosa. Było to bardzo miłe. Chyba zarumieniłam się. Miałam niejasne przeczucia, ale zostawiłam je dla siebie.
Jego nagłe zniknięcie niezwykle poruszyło zrzędliwych Anglików. Obowiązki przewodnika przejął kierowca ciężarówki, milczący Berber. Biedaczek, wszystko musiał pokazywać nam na migi. Podobno łatwiej nauczyć się chińskiego niż berberyjskiego. Okazało się, że będzie z nami tylko dwa dni. Potem mieliśmy „ przesiąść się” na wielbłądy. Na samą myśl paraliżował mnie strach. Dotychczas dromadery znałam z ZOO i filmów przyrodniczych, były takie niezależne. Zawsze podejrzewałam, że drwią z gapiów.
Wiele myśli krążyło mi po głowie. Stopniowo niebo i ziemia splatały się z sobą, pokonane przez półmrok. Zaczęliśmy rozbijać nasz pierwszy obóz pod gwiazdami. Donald wcześniej nazbierał gałązek, rozpaliliśmy ognisko. Członkowie wyprawy rozpierzchli się między skałami. Mrok zamazał wszystko, rzeźbę terenu, odległości, przedmioty, ludzi. Takiego nieba nigdy wcześniej nie widziałam. Symfonię nieba grały blaski i półcienie.
Miałam przed oczami tylko wszechświat, którego autor był niewidzialny. Uśmiechnęłam się i wyjęłam manierkę. W tym momencie spadła gwiazda. Była tak blisko. Pomachałam jej ręką i poszłam wybrać sobie dogodne miejsce na piasku. Odkąd skończyłam dwanaście lat miałam problemy z zasypianiem, zaczęły się po śmierci babci. Nawet, gdy byłam wyczerpana i padałam ze zmęczenia po imprezie, nie mogłam zmrużyć oka. Moje życie miłosne też nie rozwiązywało problemu. Gdy mój partner już słodko spał, ostrożnie wymykałam się z pościeli, żeby usiąść przy biurku, czytać lub pisać.
Tamtej pierwszej nocy na pustyni mimo znużenia upałem i wędrówką miotałam się w piaszczystej dziurze. Czułam się jak okruch życia, między dwoma nicościami…
****
Wyobraźnia początkującej pisarki pracowała jak nigdy. Prawdopodobnie, właśnie wtedy, w jej głowie zrodził się pomysł na niezwykłą historię. Jeszcze nie było wiadomo czy będzie się działa w czasie rzeczywistym, czy zbuduje ją na fikcji, której tak nie lubiła. Istotne było miejsce akcji i emocje bohaterów. Wędrówka po Krainie baśni tysiąca i jednej nocy zobowiązuje. Do swojej historii zaadaptowała Donalda. Idealny bohater. Zaczęła od końca, wymyśliła roboczy tytuł swoje opowieści. Widziała przyszłość, snuła plany, serce biło jak szalone. Wszystko rozgrywało się błyskawicznie. Nie mogła myśleć o niczym innym. Wszyscy spali i nikt z grupy nie zauważył jej niepokoju. Minutę przyzwyczajała wzrok do ciemności. Wygrzebała się ze śpiwora, by się ochłodzić, ale jej cień nie chciał usiedzieć w miejscu. Przeszła dwadzieścia metrów i dotarła do pagórka porośniętego skąpymi zaroślami. Potem już biegła, bez wytchnienia. Szybciej i szybciej, coś nie pozwalało jej stanąć. Bała się nocy, ale w żaden sposób nie mogła zwolnić kroku. Dotąd dawała sobie radę z abstrakcją, ale niespodziewanie okazało się, że problem z czymś, co nie ma końca. Nieskończonością była Sahara. Przerażała, unosiła gdzieś pod niebiosa, w bliskie światło łańcuchów z gwiazd.
Nagle się zatrzymała, prawdopodobnie nogi odmówiły posłuszeństwa. Oprócz swojego wdechu i wydechu usłyszała splunięcie wielbłąda. Cisza bezmiaru nadawała wszelkim odgłosom nieprzyzwoitą intensywność.
- Nie wiem gdzie jestem, niczego nie poznaję. Zgubiłam się po środku pustyni. Już po mnie – szeptała.
Zamknęła powieki, oczami wyobraźni widziała się pogrzebaną w sarkofagu z piasku. Oddychała ciężko, gorączkowo, niespokojnie…
Czas zwolnił. Niebo też wstrzymało oddech. I wtedy, ktoś dotknął jej ramienia. Nie była to dłoń pustynnego anioła, a silna ręka mężczyzny spowitego w czarną bawełnę, z głową owiniętą białym szeszem. Pochylał się nad nią. Wyglądał po królewsku, bynajmniej nie był skrępowany, jego uśmiech obiecywał niezapomniane chwile...
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt