"Biało-czarny"
27 stycznia 2017
Piątkowym przedpołudniem odebrałem od matki wiadomość, że znowu miał kaszel. Ciężki i duszny, jak zwykle. Wspomniała jeszcze lakonicznie, że przyjadą około szesnastej, bo mają sporo wizyt i zapytała czy mam pieniądze, bo taka "przyjemność" kosztuje stówę. Nie miałem przy sobie takiej kwoty, ale co za problem zejść piętro niżej, obejść budynek dokoła i zawitać na pocztę, skąd mogłem pobrać pieniądze. No to odpisałem, że mam i na pewno zdążę, bo pracę kończę o czternastej.
Kilka minut później przedmioty rozstawione chaotycznie na moim biurku zaczęły tracić naturalne barwy. Jakby oddawały je przestrzeni w niewidoczny dla ludzkiego oka sposób. Symbol czerwonego serca na kubku przeistoczył się w szarość, logo na długopisie tak samo, ilustracje na plakatach, gazetkach i ulotkach straciły swoją charakterystyczną cechę służącą "oczojebności", a i ostatnie poświąteczne ozdoby przywieszone tu i ówdzie wyblakły.
Taki sam los spotkał moje koleżanki i moich kolegów po fachu. Wszystkich ludzi, których znam, albo chociaż widuję, pozbawiono naturalnych kolorów. Każda skóra wyglądała tak samo, oczy wpatrzone w monitory komputerów, usta rozwarte, zaciśnięte, ruchome lub nie, każdy strój był czarno-biały z domieszką pochodnych odcieni i nic poza tym. Wykładzina była szara, ale to akurat żadna anomalia, wszak ona jako jedna z nielicznych stanęła w opozycji do całego zajścia i nie uległa zmianie. A może nie, myślę teraz. A może nie, bo w końcu, jak poznać czy wykładzina szara jest, bo taką ją stworzono u zarania jej istnienia, czy dlatego że wzorem reszty otrzymała nowy wygląd...? Apel do filozofów; pomyślcie koledzy i koleżanki o tym. Dalej nie ma już filozofii.
***
Jakieś dwadzieścia minut przed piętnastą wysiadam z autobusu. Tam także dostrzegłem szare twarze szarych ludzi. Niektóre nawet znałem z widzenia, ale co mi po tym.
Wchodzę do domu cicho, bo myślałem, że śpi. Nie pomyliłem się. Leżał spokojnie z przymkniętymi powiekami, nie podnosząc nawet uszu. Nic dziwnego. Od paru lat słyszał coraz gorzej.
Pół głowy czarnej, pół białej i znowu naszły mnie myśli, jak w przypadku wykładziny; co jest naturalne, a co już nie...
Przez chwilę zastanawiałem się nad koncepcją spaceru. Do pokonania w jedną stronę jest około czterdziestu schodów, co przy jego problemach z płucami stanowi nie lada wyzwanie. Ostatecznie postanowiłem, że nie pójdziemy. Do szesnastej nie zostało dużo czasu.
W czarno-białym świecie epizody paniki przeplatają się z apatią. Lęk wydaje się mniej irracjonalny, a widmo cierpienia wisi w powietrzu i patrzy na ciebie z góry. Instynktownie pragniesz uciec, ale nie możesz. Z drugiej strony ostatki normalności nakazują zostać tu, gdzie jesteś, bo tylko one wiedzą, że wszystko ma swój kres. Domyślnie powinien on nastać około godziny szesnastej.
***
Kilka minut przed szesnastą nasłuchuję pod drzwiami. Dwa piętra niżej są dwie osoby. Najpierw pukają do sąsiada z dołu. Odpowiada im cisza. Pukają również do drzwi obok, ale na próżno. Tam nikt nie mieszka już od kilku lat.
Idą więc wyżej. Otwieram drzwi, nim zdążą zapukać. Z jakiegoś powodu uspokaja mnie widok dwóch kobiet. Jedna z nich ( starsza w okularach) niesie torbę, którą nazwałem lekarską, zaś druga ( młodsza) trzyma skórzaną teczkę z dokumentami. O tym, że są w niej papiery dowiaduję się później.
− Pukaliśmy na dole − mówi starsza kobieta.
Chyba pukałyśmy, myślę sobie, ale ani mi w głowie poprawianie. W czarno-biały dzień stycznia może nawet i pukali. Jaka różnica.
− To do sąsiada − wyjaśniłem.
Pod nogami obu pań przeciska się bezpański kot, który przesiaduje na naszej klatce schodowej z braku innych perspektyw. Korzyść jest obopólna, ponieważ szanowny sierściuch regularnie zapycha swój żołądek, zaś my, lokatorzy, wyrzucamy do śmietnika trochę mniej żywności. Koniec końców wypraszam kota z powrotem na korytarz i zamykam drzwi.
Starsza z pań nie kryje zaskoczenia, kiedy widzi u swoich stóp biało-czarnego kundla w dość dobrej kondycji. Nie wierzy do momentu, aż biedaczyna dostaje ataku ciężkiego kaszlu, który kończy się czymś w rodzaju zapaści. Pies doznaje momentalnie paraliżu, pada na prawy bok i wyje z bólu, zalewając jednocześnie podłogę w kuchni kałużą moczu.
− Serce − stwierdza kobieta w okularach, która najwyraźniej uwierzyła własnym oczom.
Trzymam psa za głowę, dopóki ten nie zamilknie.
Kiedy sytuacja, zdaje się, jest opanowana, pani weterynarz klęka naprzeciw, tak że pomiędzy nami leży mój pies. Przykłada stetoskop do klatki piersiowej czworonoga i stwierdza po raz kolejny:
− Serce.
Głaszcze psa czule, mówiąc do niego niczym najukochańsza właścicielka. Później mówi do mnie, mniej wylewnie, ale wciąż z dużą empatią:
− Podam teraz dwa zastrzyki zwiotczające, a potem ten właściwy.
Kiwam głową. Kobieta prosi również, żebym przygotował prześcieradło bądź inne płótno, gdyż po wstrzyknięciu substancji zwiotczającej, może dojść do mimowolnego wypróżnienia. Rozkładam więc ręcznik, na którym układamy psa. I znowu trzymam mu głowę, zaś pani doktor przystępuje do działania.
Kundel piszczy i warczy po pierwszym zastrzyku. Po drugim także. Kobieta uspokaja go czułym słowem i głaskaniem. Wszyscy czekamy, aż specyfik zacznie działać.
Pochylony nad psem, patrzę mu w oczy i stopniowo pękam niczym kij zaginany z obu stron jednocześnie. Nie chcę płakać, powtarzam sobie, nie mogę, nie chcę, nie będę. Ale czuję, jak pierwsze łzy kapią na podłogę. Słyszę jeszcze pytanie pani doktor:
− Od początku ma go pan?
Potakuję nerwowo ruchem głowy. Żadne słowo nie przeszłoby mi przez gardło. A nawet, gdybym zdołał odpowiedzieć "tak", zabrzmiałbym jak mały chłopiec, bo prawdą jest, że znowu nim byłem.
Byłem małym, zasmarkanym gnojkiem prowadzącym swojego niewielkiego psa pierwszy raz do domu po powrocie z wakacji. Patrzyłem jak zdobywa nieporadnie czterdzieści schodów, jak mój sąsiad głaszcze go po raz pierwszy, jak bez efektu wydaję komendy, jak zasypia w moim łóżku i jak wstajemy rano, żeby wyjść na spacer. Jak usuwam z kolorowych ubrań czarno-białą sierść, jak uczę go chodzić na smyczy i jak później przegryza ją, gdy zostaje sam pod sklepem.
Dziewiętnaście kolorowych lat przelatuje przez mój umysł z prędkością mknącego pociągu. Czuję zapachy, słyszę dźwięki i widzę obrazy tamtych czasów. I chociaż dorosłem już kilka dobrych lat temu, dopiero tego dnia dociera do mnie, że tracę coś bezpowrotnie.
Pani doktor dotyka palcem miejsca pomiędzy wyblakłymi oczami, które nie reagują, po czym sięga po większą strzykawkę z grubszą igłą.
"Właściwy" zastrzyk można dać psu w łapę, pod warunkiem, że ma wystarczająco rzadką sierść. Mój pies nie miał, dlatego ostatnim etapem było wkłucie się w serce. Pani doktor uprzedziła mnie o tym, dlatego odszedłem w porę. Młodsza asystentka także odwróciła wzrok.
Ale był jeszcze jeden zastrzyk. Również w samo serce i ten widziałem na własne oczy. Nie wiem, dlaczego się ośmieliłem, ale zrobiłem to. Scena nie była tak straszna, jak sądziłem, tym bardziej, że mój ukochany pies nie reagował.
Rozliczyłem się z asystentką. Także u niej złożyłem podpis, nim pani doktor przystąpiła do pracy. Na pytanie o utylizację, zadeklarowałem, że sam pochowam psa.
Pani doktor po raz ostatni użyła stetoskopu i rzekła z bólem:
− Nie żyje.
Na sam koniec uprzedziła, że one zawsze mają otwarte oczy, kiedy umierają.
Obie kobiety podziękowały, ja także i tak się rozstaliśmy.
***
Po wszystkim umyłem podłogę w miejscu, gdzie była kałuża moczu. Psa natomiast owinąłem w stare, fioletowe płótno, które dawno, dawno temu służyło za zasłonę do okna. "Zawiniątko" związałem po obu stronach sznurkiem i umieściłem w czarnym, foliowym worku.
Na zewnątrz już zmierzchało, gdy zacząłem kopać. Pierwsze dwadzieścia centymetrów ziemi skuł mróz, dlatego użyłem gorącej wody, aby zmiękczyć nieco grunt.
Raz po raz dźgałem zmarzniętą ziemię szpadlem, pogłębiając i poszerzając dół. Muszę przyznać, że choć kopanie grobu w ciemnościach nie należy ani do najłatwiejszych, ani do najprzyjemniejszych zadań, pozwoliło odreagować to, czego doświadczyłem kilkanaście minut wcześniej.
Skrajnie wyczerpany, mokry od potu i z obolałymi nadgarstkami pochowałem psa, któremu dziewiętnaście lat wcześniej nadałem imię Maks.
***
Gdzieś przeczytałem, że psy tak naprawdę nie umierają. Nie zgłębiłem tego zagadnienia jeszcze dokładnie, ale dziś sądzę, że umierają, jednakże nie są tego świadome. Bo chociaż nie powinny wstawać, wstają. Cierpią z bólu, ale trwają przy tobie, bo dla psa znacznie cięższa od cierpienia fizycznego jest samotność.
I z niewysłowionym żalem patrzę teraz co dzień na miejsce, w którym spoczął mój na zawsze pies. Tak samo patrzę na róg pokoju, zaraz przy drzwiach, gdzie zwykle spał.
A kiedy ktoś zapyta, jak mi z tym?
− To tylko pies − odpowiadam i rozkładam bezradnie ręce.
Mówię "to tylko pies", zaś myślę "to wszystkie kolory, jakie dał mi świat".
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt