Pamiętam tamten lipiec, ciepły, czule pieszczący ciało, niezapomniany, jakże odmienny od reszty roku, kiedy musiałem drżeć każdego dnia o to, czy zdam do kolejnej klasy, a to ze względu na wagary i dziewczyny, z którymi chodziłem, mówiąc im, że każda jest tą jedyną.
Lubiłem je często zmieniać, i jeśli nawet bliski byłem zakochania się, zrywałem, nie chcąc tracić okazji na poznanie tych, które, gdzieś w przestrzeni już na mnie czekały.
Nie było mowy o ustatkowaniu – o tym się nie myśli, mając zaledwie osiemnaście lat.
Choć byłem nieopierzonym młokosem, miałem na koncie wiele „strzałów w dziesiątkę”, bowiem naiwność dziewczyn, pojawiających się na mojej drodze równa była silnemu pragnieniu, by je jak najszybciej zaliczyć, z czym nigdy nie miałem problemów.
Każdy weekend oznaczał nowe znajomości, przygodny seks, morze wypitego alkoholu.
A poniedziałki powrót do szarej, pieprzonej rzeczywistości, do szkoły, której szczerze nienawidziłem, bo coś mi ciągle kazano, coś bezceremonialnie narzucano, a jako wolny duch buntowałem się przeciwko temu, i choć miałem całkiem niezłe stopnie, każdy z nauczycieli starał się mi dokopać, nie mogąc znieść ognistych narowów mojego indywidualizmu.
I w końcu nastał lipiec, tamten lipiec, ten, którego już nigdy z żadną nie powtórzyłem, bo najważniejsze rzeczy w życiu dzieją się tylko raz, i ja wówczas miałem swoje pięć minut.
A gdy po latach wspominałem ten czas, uśmiechałem się pod nosem, sącząc whisky, że jednak w życiu nie ma miejsca na przypadek, takie zjawisko po prostu nie istnieje – jest tylko to, co niegdyś zapisano nam w gwiazdach, scenariusz, którego karty poznamy tak czy owak.
Nie mogłaś tego widzieć, Alice, kiedy przypinałem łódkę łańcuchem do pomostu.
Tego dnia pobiłem swój własny rekord pływacki, i jakoś mi się udało.
Byłem okrutnie skonany, bo upał tego dnia był morderczy, a ja nie zabrałem czapki.
Jednak szczęśliwy ruszyłem łąką w kierunku naszego domu, stojącego wśród sosen na działce, którą kiedyś kupił ojciec od pewnego kowboja, zamierzającego wyjechać do Australii, i kiedy tak szedłem wesoło gwiżdżąc, ujrzałem ciebie, jak szłaś z naprzeciwka.
Zagadałem, i tak to wszystko się potoczyło.
Nagle coś się zmieniło, coś bardzo ważnego: nie oddałaś mi się, a ja nie napierałem, by cię mieć, bo szeptało mi w głowie, że tym razem będzie inaczej, coś pójdzie innym torem.
Mówiłaś:
- Potrzebny ci dowód miłości?
- Jasne, że nie – odpowiadałem niezbyt szczerze.
- Co ty masz w sobie, że…
- Że teraz tu jesteśmy razem?
- Właśnie. Że będę o tobie myśleć dziś wieczorem tuż przed zaśnięciem. Ja nigdy…
- Ja też – skłamałem.
- Jesteś moim pierwszym mężczyzną. I wiem, że cię nie zostawię. I że ty mnie nie opuścisz. A ta chwila sama nadejdzie. Oboje to poczujemy.
- Tak, Alice, tak będzie, bo byliśmy sobie pisani. Życie nie uznaje zbiegów okoliczności.
- Wiem, że ci na tym zależy. Wam zawsze zależy, by to dostać od dziewczyny.
- Bo to jest miłość.
- Niedługo wyjeżdżam. W tym pensjonacie pracowałam tylko w wakacje. Miała tu być moja koleżanka, ale złamała nogę. Takie zastępstwo. Pojutrze wracam do domu. Mieszkam w górach. Jestem tam kelnerką w pewnym, dużym hotelu. Czy ty myślisz to samo, co ja?
- Tak. Przyjadę. Nie możemy tego tak skończyć. To się dopiero zaczęło.
- Kocham cię, Mike.
- Będę, Alice, jak najczęściej. Starzy dadzą mi kasę na pociąg i jedzenie. Jak im powiem, że się zakochałem, zrobią dla mnie wszystko. To porządni ludzie, mądrzy i wyrozumiali.
Kiedy brnąłem przez zaspy, idąc z dworca kolejowego do wynajętego u twojej rodziny pokoju, wybiegłaś mi radośnie na powitanie: całowaliśmy się długo i namiętnie, jakby za chwilę świat miał się rozpaść na milion mało istotnych kawałków.
Nie rozpadł się jednak – był nasz, wtedy, w styczniu, kiedy przyjechałem w góry na tydzień, by cieszyć się tobą, nie licząc na nic, bo potrafiłem już przyznać się przed samym sobą, że to miłość, tak, tym razem naprawdę, to nie gra, nie bezrozumne wykorzystanie, to kochanie, za które w tamtym momencie oddałbym życie.
- Moja… - szeptałem, kiedy padliśmy razem na śnieg, śmiejąc się ze szczęścia. – Moja…
I każdego dnia musiałem czekać aż skończysz pracę, by cię znów ujrzeć.
Do piątej po południu wałęsałem się po okolicy, zwiedzałem miasteczko, kupowałem pamiątki i odliczałem godziny do chwili, kiedy znów poczuję smak twoich ust, znów spojrzę w oczy, mówiące mi, że my przetrwamy wszystko, że nie można oszukać przeznaczenia.
Pewnego, styczniowego wieczoru oddałaś mi się – byłaś dziewicą.
Dziś, kiedy spisuję te słowa, wciąż mam przed oczyma Alice i jej piękne ciało, uśmiechniętą twarz i słodkie słowa, zapewniające mnie, że raj na ziemi to nie fikcja, to cud nad cudami..
Potem zaczęłaś pisać do mnie listy.
Otrzymywałem je co trzeci dzień, płomienne i nieokiełznane twoim kochaniem.
Całowałem je i patrzyłem na szlachetny charakter pisma: tak mogą tylko ludzie wyjątkowi, a za taką cię zawsze uważałem, i im rzadziej się widywaliśmy, tym bardziej cię pragnąłem.
Dziwnym trafem miałaś dużo pracy: ponoć pracowałaś za innych, którzy byli na zwolnieniach, na urlopach macierzyńskich, szef cię nagle awansował, więc nie mogłaś już znaleźć w tym miejsca dla mnie, tak jak kiedyś – teraz termin spotkania wciąż był tajemnicą.
Spotkaliśmy się jeszcze w marcu i potem zapadła głucha cisza: przestałaś pisać listy, a ja uznałem, że to koniec, że nie mogę walczyć o ciebie, skoro ty tego nie chcesz, bo nic gorszego nie może zdarzyć się mężczyźnie jak proszenie o miłość – choć wewnątrz umierałem, nie zrobiłem nic.
Czułem gorycz końca, miałem pewność, że gdzieś tam daleko wydarzyło się coś, co zdmuchnęło płomień naszego małego kochania – a może przygodę pomyliłem z miłością?
Skąd mogłem wtedy wiedzieć, że to ty wpiszesz się do księgi mego żywota na zawsze?
Nie tak, jakbym tego chciał, ale nieodwracalnie.
Choć Los miał niebawem z nas zakpić, my, nierozłączni na swój sposób, zagraliśmy mu na nosie.
Pewnego dnia w lipcu znów pojawiłaś się na łące przed naszym letnim domem, z dużym, czerwonym plecakiem i piękną, nową fryzurą.
Machałaś do mnie, kiedy spływałem z jeziora z wędkowania.
Czas można cofnąć?
Tak wtedy pomyślałem, jakże jednak się myliłem…
Tego dnia była w pensjonacie zabawa: chciałaś, bym z tobą poszedł.
Prosiłaś tak, że cały cierpiałem wiedząc, że będę musiał ci odmówić, bo widziałem, że zależy ci, by się ze mną pokazać, by w ogóle pokazać się z kimś przystojnym.
Nie miałem ochoty, zbyt wiele czasu spędziłem na wodzie, by mieć jeszcze siły na tańce.
Prosiłaś, ale ja byłem nieugięty – mówiłem, że możemy zabawić się w domu, zagram na gitarze, pośpiewamy i będzie naprawdę sielankowo, tak mało przecież trzeba do szczęścia.
Nie słuchałaś.
- Ty chamie… - wysapałaś i wybiegłaś, zabierając swoje rzeczy.
Kiedy potem pobiegłem za tobą, zauważyłem, że wchodzisz do lokalu, gdzie miała odbyć się zabawa, a obok tłoczy się grupka kolorowo wyglądających młokosów i panienek.
Przez chwilę nie miałem pojęcia, czy wracać do domu, czy też pociągnąć tę sytuację.
Wybrałem jednak tę drugą opcję – w końcu znów miałem cię blisko, znów na wyciągnięcie ręki, choć ta okazała się za krótka.
Nie wiem do dziś, jak to przed sobą wytłumaczyć, ale podszedłem do baru i wszystkim, co zrobiłem owego wieczora w pensjonacie było picie na umór.
I patrzenie, jak Alice tańczy z coraz to nowym partnerem, namiętnie, ogniście, jak kiedyś ze mną, ale nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki i mnie to miało spotkać tej nocy.
Kiedy jeden z nich zaczął się całować z nią na środku sali, nie wytrzymałem i podbiegłem.
Prosty w nos wywołał fontannę krwi i dzik szał u mego rywala: kiedy jednak powtórzyłem, usiadł jak osioł na parkiecie i wycierał koszulą spłaszczonego nochala.
Ona objęła go czule i podniosła.
Potem odeszli, ale mnie coś kazało iść za nimi.
Choć ledwie rozumowałem, ten incydent szybko wprawił mnie w trzeźwość umysłu, by po chwili wyostrzyć me zmysły – byłem tej nocy gotów na wszystko, bez względu na konsekwencje, bo są chwile, kiedy los jest w naszych rękach, kiedy prawda jest tuż obok.
Po kwadransie byłem pod tym namiotem, schowany za krzakami bzów.
Słyszałem tylko miarowe sapanie osiłka oraz ostre jęki Alice.
Nie chciało mi się tam być, gdzieś niedaleko, wyrzygałem się.
Czy dwadzieścia trzy lata to dużo czy mało?
Czy przeszłość może na nowo stać się przyszłością?
Czy po latach jesteśmy tymi samymi ludźmi?
Los to cwany, przewrotny gracz.
To, co z nami robi, przechodzi wszelkie pojęcie.
A walka z nim?
To jak zatrzymać kijem od szczotki bieg Missisipi.
- Panie Mike, czy weźmie pan udział w tym wyścigu kolarskim? – spytała mnie moja asystentka Florence, urocza panna o zmysłowym mentalu i stylowych okularach.
- Jasne, mała, dam im tam czadu, choć ze mnie kolarz jak z tyłka saksofon.
- Och, panie Mike, pan jest… och… pan to wygra!
- A pewnie, i zwycięstwo zadedykuję tobie, cieszysz się?
- Kurcze, ojej!
- To już dwadzieścia trzy lata, odkąd nie byłem tam.
- Gdzie?
- W tej górskiej mieścinie. Tam jest ten wyścig.
- To dobrze czy źle?
- Nie wiem. Wiesz, Florence, czasem rozum w zderzeniu z intuicją przegrywa z kretesem.
- Pan jest taki mądry...
Starałem się, jak mogłem i w końcu wygrałem ten wyścig – ja, amator, ale czynnie uprawiający sporty, więc może tu należało szukać tajemnicy mej wygranej.
Kiedy dojechałem do mety, zszedłem z roweru i padłem na ulicę – ledwie dyszałem.
Nade mną armia dziennikarzy robiła zdjęcia i namawiała do udzielenia wywiadu.
Byłem wypluty, ktoś podał mi wodę i dzięki temu jakoś zacząłem wracać do siebie.
Twarze niemile falowały, a ja naprawdę miałem tego wszystkiego szczerze dość.
Jakże marzyłem wtedy o wannie z bąbelkami i o schłodzonym, niemieckim piwie.
- Mogę prosić pana o autograf? – usłyszałem nagle pytanie.
Z trudem dźwignąłem się tylko po to, by zobaczyć ją, moją Alice - była, istniała.
Stała nade mną i uśmiechała się, jakby nigdy nic, jakby zły los nie wszedł między nas, wtedy, tamtego lata, gdy coś poszło nie tak, kiedy może i my śpiewaliśmy wspólną piosenkę fałszując…
Kiedy potem szliśmy alejką pełną bzów, znów patrzyłaś mi w oczy jak wtedy, w lipcu, kiedy nasze serca znalazły klucz, lecz coś się zmieniło: teraz byliśmy spokojniejsi, już nie spragnieni pocałunków, wystarczyły słowa cicho szeptane nad górskim potokiem:
- Dlaczego? – zapytałem.
- Byłam głupia, za głupia na ciebie. To ty miałeś rację. Chciałam się popisać, że mam przystojnego chłopaka, z miasta.
- To ja byłem głupcem. Miałem cztery żony. Żadna nie dała mi tego, co ty wtedy. Nawet nie mam z nimi dzieci. Oszukiwałem sam siebie. Alice, my kochaliśmy się tylko raz, jeden, jedyny, wtedy, kiedy…
- Mike, nie wiem, czy po latach jesteś na to gotów.
- Na co?
- Na prawdę.
- Słucham.
- Pamiętasz mój telefon, ten jedyny, wtedy, ponad dwadzieścia lat temu?
- Tak, to było w Wielkanoc.
- Zgadza się. I czy pamiętasz, co ci wtedy powiedziałam?
- Że się trochę zmieniłaś. Musiałem szybko kończyć, bo ojciec wrócił do domu.
- Dobrą masz pamięć, ale czy wiesz, co to miało znaczyć, to zmienienie się?
- Nie mam pojęcia.
- Caroline.
- A kto to?
- To nasze dziecko. Z Pablo związałam się tylko dla kasy. Zresztą uwierzył, że córka jego. Znałam go kilka tygodni przed tobą, to kierownik w naszym hotelu. Ale nie on dostał moje dziewictwo. Pamiętasz tamten lipiec? I nasze noce, choć jeszcze mnie nie miałeś. On był nikim. Zresztą niedawno zmarł na raka. Nie mogłam kochać cię na odległość.
- To perfidne.
- Nie, to ludzkie. Nie kochałam go, nie można kochać dwóch mężczyzn jednocześnie. Nie oceniaj mnie, proszę. Znam smak tego ciężaru. Lęków, smutku. Zakłamania. Mokrych od łez poduszek. Bólu duszy, która łkała za czasem, który mógł dać radość, nie dał nic. Mam od miesięcy zły sen. Wierzysz w sny? Śni mi się, że mam wypadek, zabija mnie samochód, a potem uśmiechnięty Jezus przychodzi i podaje mi rękę. I idę jasnym tunelem, a po obu stronach stoją ci, którzy kiedyś byli mi bliscy. I mówią: „Alice, jak miło cię widzieć, życie to oszustwo, to byle co. Marny początek…”
- Czy ją poznam?
- To ona chce poznać ciebie. Nawet nie wiesz jak bardzo.
- Kiedy?
- Wkrótce.
Alice, pozostałem w tym górskim miasteczku jeszcze bardzo długo.
Sama wiesz, że nie mogło być inaczej po tym, co mi powiedziałaś.
Mieszkałem u Johna Browna, słynnego, lokalnego łowcy łososi.
Wieczorami sącząc trunek, snuł opowieści o swoich wielkich połowach.
Starałem się stać z boku, nie przyspieszać przebiegu wydarzeń.
Nie chciałem wyjść na kogoś, kto napiera, kto pojawił się znikąd i chce rozdawać karty.
I nadszedł ten dzień jak złodziej, jak zmora, która nigdy nie powinna była się pojawiać.
Akurat szedłem po zakupy, kiedy ujrzałem kątem oka, że ktoś pędzi główną ulicą i to mocno mnie zaniepokoiło – jak to możliwe, by w biały dzień rozwijać taką prędkość w mieście.
Kochanie, miałaś czerwoną chustkę na głowie, żółte buty i zielony płaszcz.
Niosłaś w rękach siatki i spokojnie weszłaś na jezdnię.
Z daleka widziałem pewność w twoich ruchach, utrwaloną latami powtórzeń.
Wtedy to się stało – samochód zmiótł cię z ulicy, a ciało uderzyło w sąsiedni budynek.
Po chodniku rozsypały się beznadziejnie pomidory…
Spod głowy wypłynęła obficie krew.
Z ciała uszło życie, jakże łatwo, jakże trywialnie, jakże bezdusznie.
Kiedy go dopadłem, biłem do utraty tchu, potem policja mnie odciągnęła.
Rano byłem w domu, bez zarzutów, bez poczucia, że zrobiłem coś złego.
W sercu miałem ranę – śmierć zawsze będzie śmiercią, i tego się nie przeskoczy.
Lecz czemu po latach Los przeciął naszą nić?
Czemu, kiedy mogliśmy zacząć wszystko od nowa, wszystko rozpadło się jak domek z kart?
Dlaczego, kiedy chcemy dobrze, wychodzi źle?
Potem nadszedł ten dzień, który był mi pisany dawno temu w gwiazdach.
Bardzo długo czekałem na niego, długo, bowiem ta śmierć wisiała między nami jak mur, który z biegiem czasu malał, by w końcu zrównać się z poziomem ziemi – wtedy, gdy ból nieco odpuścił, doszło do tego, do czego miało dojść, choćbyśmy się przed tym bronili.
Bo i ona, i ja już wiedzieliśmy, że z tej drogi już się nie cofniemy.
To pragnienie było silniejsze niż cokolwiek innego, tylko ono się wówczas liczyło, tylko tym żyliśmy, jako że podobne rzeczy dzieją się raz w życiu lub nigdy, i wtedy był nasz czas.
Czasem w śmierci rodzi się nowe życie, czasem tak właśnie jest.
Czyżby w naszym przypadku tak akurat było, czyżby to, co miało nastąpić, było tym, na co czekaliśmy całe życie, nie wiedząc, że tak jest, że do tego punktu dojdziemy, bo jest to nam pisane: „Waszą księgę życia pisała mocna ręka, z niezwykłym rozmachem…”
Siedzieliśmy w „Zielonym Skorpionie”, i rozmowa płynęła dość spokojnie.
Domyślałem się dlaczego, co jakiś czas kładła głowę na moim ramieniu.
Znaliśmy się przecież tak krótko, lecz oboje byliśmy radośni i wpatrzeni w siebie.
Gładziła moją dłoń, dotykała policzków, widziałem, że żyła tą chwilą, której przecież mogło nigdy nie być, a jednak zaistniała, by dać nam to, czego Los dotąd dać nie chciał.
Mieliśmy tylko siebie, już tylko siebie, tak wiele.
Caroline powiedziała:
- To nieważne, że przez te lata nie było cię przy mnie. Nawet nie wiedziałeś o moim istnieniu. Był ktoś inny, ale nie kochałam go ani minuty. Mama powiedziała mi, że to obcy człowiek. Nie wiem, co jest w tobie, ale ci zaufam. Masz takie jasne, dobre spojrzenie, ciepły głos.
- Jestem twoim ojcem – odparłem.
- Będziesz moim ojcem. I nie zepsuj tego, dobrze? – uśmiechnęła się.
- Dobrze, kochana, postaram się, ale bądź wyrozumiała – to mój debiut.
- Czułam, że gdzieś istniejesz. Ty, mój jedyny, wymarzony, najdroższy, że nadejdzie taki dzień, kiedy staniesz przede mną i reszta potoczy się już sama – ciągnęła z czułością w głosie.
- I ja miałem myśli, że może, gdzieś tam, mam kogoś. Ale nie czułem, kim ten ktoś jest.
- Że nie jestem sama. Jakieś dobro, jakieś ciepło, czujesz?
- Nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale często łapałem się na przekonaniu, że pewnego dnia kogoś poznam. Kogoś, kto zmieni bieg mojego życia, da radość, da poczucie spełnienia. Ten ktoś nadejdzie jak wiosna, jak letnia bryza od morza, i na zawsze pozostanie – powiedziałem, obejmując ją ramieniem.
- Mamy dużo czasu, by się poznać. Z jak najlepszej strony. Rozpocząć wszystko na nowo.
- To jak przepiękne olśnienie.
- Jak odkrycie skarbu, który czekał, by go odkryto.
- I nie wypuścimy już tego z rąk, prawda?
- Tak.
- Jutro zabiorę cię na ryby. W miejsce jak z bajki. Stanie się naszą przygodą. Na zawsze. Zdjęciem w sercu, które nigdy nie wyblaknie. Spędzimy tam może dwa, może trzy dni, tylko ty i ja. I strumień w okolicach Spooky River. Dostojny, spokojny, wielobarwny. Wezmę namiot, narąbię drewna, rozpalimy ognisko, mam świetne wędki, upieczemy pstrągi, kupię dużo dobrego wina. Będziemy gadać do białego rana o czym zechcesz. W radio będzie śpiewał Johnny Cash, znam taką dobrą stację. Mają tam fantastyczne country. Śpiewają tylko o kochaniu, o takim, co nigdy nie umiera. Cofniemy po swojemu czas, Caroline, bo wierzę, że jeśli się tego bardzo pragnie, to staje się możliwe. Mamy już klucz do tych drzwi.
- Nawet nie wiesz, ile lat czekałam na te słowa.
- Na jakie?
- Ty wiesz.
- Domyślam się.
- Nawet nie wiesz, ile mam ci do powiedzenia.
- Spakuj się.
- Jasne, tato.
- Nawet nie wiesz, ile ojciec chce ci powiedzieć, córeczko.
3 lutego 2017
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt