Tego dnia jak zwykle wyszedłem z uczelni po zajęciach bez sprecyzowanego planu, co robić. Mogłem się poszwędać po Centrum, mogłem zajść do księgarni, mogłem iść na piwo z kolegami. Do księgarni nie miałem po co iść, bo pieniędzy brak, a jak sobie nie potrafię odmówić kupna jakiejś pozycji. Na piwo mogłem pójść, jakieś tam groszaki były w portfelu, ale - o zgrozo - kolegów brak. Mało kto był o tej porze na kampusie. A ci co się znaleźli? Ten się śpieszy na dodatkowe zajęcia, tamten ma spotkanie, tamten leci do pracy. Ludzie! Młodość sobie marnujecie. System już was tak zniewolił, że nawet, w tej pogoni za sukcesem i karierą, nie macie czasu dla kumpli.
Lecz me słowa oczywiście trafiały w próżnię. No bo jak tu sobie odmówić tych przyjemności konsumpcji? No ciężko, a reklamy i kolorowe czasopisma kuszą, oj kuszą. A na konsumpcję trzeba zarobić harując w międzynarodowych korporacjach lub innych ekspozyturach, tudzież delegaturach Systemu. No, można i pracować w bibliotece, ale zarobki kiepskie, kiepskie...
Wprawiło mnie to we wściekłość. Co za plugawi nikczemnicy wymyślili System! Ci bonzowie, co to siedzą w tych Bankach Światowych i różnych takich instytucjach o globalnym zasięgu. Tłuste dupy, pewne siebie wypielęgnowane we wszelakiej maści spa gęby. Pieprzą w telewizji i gazetach mainstreamowych o rozwoju, o dobrobycie, o wygodzie, a zniewalają ludzi. Gromady japiszonów siedzą w szklanych biurowcach i tylko z klapkami na oczach gonią za kasą, jak osły za marchewką. W końcu i tak nie mają czasu, by wydać te swoje zarobione pieniądze, które są tylko żałosnym ułamkiem wartości pracy przez nich wykonywanej. I nie wiedzą lub nie chcą wiedzieć, że są wyzyskiwani. O, rewolucjo, uświadom ten współczesny proletariat i usuń te zdegenerowane elity!
Zatem z braku laku postanowiłem się przejść po mieście. Może coś się będzie dziać? Pogoda była pochmurna, było lato, więc ani za gorąco ani za zimno. W sam raz na przechadzkę.
Poszedłem Nowym Światem podziwiając, mimo że znam ten widok od dziecka, kamienice i pałace przywołujące na myśl świetne czasy Warszawy i Rzeczypospolitej. Gracja i architektoniczny kunszt pereł stolicy zawsze uruchamiały wyobraźnię historyczną. Myślałem zatem o życiu dawnym, mijając już Książęcą przypomniałem sobie, że znajdowała się na tej ulicy kiedyś redakcja "Chimery", czasopisma twórców Młodej Polski. A teraz? Jakieś prądy kulturalne? Jakieś dyskusje? Jakieś spory? Chyba tylko o podatki i socjal. Dno i nędza. Nędza Systemu. Marność i gównianość nad marnością i gównianością.
Poszedłem dalej. Mokotowską. Czar secesyjnych kamienic i tu mi się udzielił. Wędrówki po Śródmieściu Południowym dostarczyć mogą inspirujących impresji. Niby minęło już zbulwersowanie Systemem, choć emocje ustąpiły już racjonalnej analizie. Zacząłem zadawać sobie pytanie: dlaczego moje pokolenie nie ma wielkiej wojny, dlaczego nie przeżywa intensywnych doznań i bodźców? Dlaczego się ugania za tym, co podsuną media - dobra materialne, luksus, wygodne życie. Dlaczego tak mało ludzi chce się poświęcać, a ci co chcą, skazani są na grupowanie się mało znaczących "kanapach", gdzie dominuje w sumie marazm i poczucie beznadziei?...
Skręciłem w Piękną. Tu już dochodziły odgłosy metropolii, mogące nieco razić po refleksyjnym spacerku w zacisznej części miasta. Już wchodziłem na plac Konstytucji, gdy znienacka, jakby zza węgła, doszły mnie odgłosy rewolty. Momentalnie odwróciłem głowę i ujrzałem u wylotu Koszykowej, tam w stronę taniej książki, sporą grupę młodych ludzi niepomiernie głośno się zachowujących, trzymających transparenty i wyraźnie gotujących się do ruchawki. Otoczeni kordonem policji, wyglądali jakby czekali na sygnał. Podszedłem bliżej i przyjrzałem się im. W ich oczach malowała się desperacja, podniecenie, ale i pewność siebie i gotowość do czynów niecodziennych. Czuło się to. Towarzystwo było niesamowicie wręcz przemieszane. Obok siebie punki w skórach, skini we flayersach, eleganci pod krawatem i zupełnie zwykli ludzie. Trochę mnie to zadziwiło. Kordon był na tyle luźny, że można było wmieszać się w ten wcale spory tłum. Pierwszą lepszą osobę z brzegu spytałem, przeciw czemu właściwie protestują. Odpowiedź była następująca: dziś w Warszawie jest zjazd bonzów globalizacji, a oni protestują przeciw nim oraz ich poczynaniom i pokażą im gniew ludu.
Postanowiłem z nimi pozostać. Poczułem, że może to być okazja, jakich naprawdę mało.
Demonstracja, jak się dowiedziałem, miała iść dalej Marszałkowską, aż pod hotel Forum, gdzie obradowali bonzowie. Tam miał nastąpić odczyt oraz wręczenie pism protestacyjnych członkom systemowego kongresu. Jednak nastrój tłumu nie wskazywał na to, że na odczytach się skończy. Jakiś niewytłumaczalny fluid, wibracja była tak wyczuwalna, iż coś się kroiło grubszego. Pewne podniecenie pomieszane z podenerwowaniem, ale i radością. Nie potrafiłem sobie tego wytłumaczyć, wiedziałem tylko, że coś się stanie, co jeszcze bardziej podjudziło mnie do uczestnictwa.
Demonstracja ruszyła. Ruch uliczny na Marszałkowskiej został wstrzymany. W awangardzie pochodu szedł człowiek z megafonem, istny dobosz manifestacji, wybijający okrzykami rytm gniewu. Cały tłum skandujący wydawał z siebie dziki ryk złości i radykalnego protestu. Chmara nakręcała ten ryk, ryk nakręcał chmarę. W powietrzu unosiła się niesłychana energia, jakaś niespotykana wola mocy i działania. Chciało się biec, machać rękami, a skoro nie można było, to się wrzeszczało ile wlezie za kolesiem z megafonem.
Po bokach pochodu szli policjanci z psami w kagańcach. Kiedy pochód się zatrzymał na światłach ulicznych, niektórzy co dowcipniejsi uczestnicy zaczęli wyć, aby sprowokować i psy do wycia, co im się poniekąd udało, ale zostało szybko ucięte przez psich policjantów.
W końcu doszliśmy pod hotel Forum. Tam stały już armatki wodne oraz potężny batalion oddziałów prewencji w charakterystycznych białych kaskach. Pędzące za interesami japiszony, przemykające obok nas, dziwnie się patrzyły, był to wzrok nieco skonsternowany i nieco przestraszony. A ja poczułem nagle niesamowitą jednię z demonstrantami. Każde hasło trafiało do mojej świadomości jako moje. Wspólna sprawa nas dziwnie zjednoczyła, choć prawie nikogo nie znałem (było tylko kilkoro moich dawnych znajomych), to poczułem więź z wszystkimi protestującymi. Spojrzenia, które między sobą wymienialiśmy, pełne były porozumienia, wzajemnej aprobaty i szacunku. Coś jakbyśmy służyli razem na jednym froncie, jakbyśmy dzielili jedno niebezpieczeństwo.
Przeczucie jak zwykle mnie nie myliło. Miałem się o tym dobitnie przekonać. Na razie jednak odczytano listy protestacyjne i udzielano głosu poszczególnym demonstrantom. Każdy z nich wygłaszał mniej lub bardziej płomienne przemówienie. Jednak atmosfera w tłumie się zagęszczała. Coś wisiało w powietrzu, czuć to było niemalże w nozdrzach, choć niewtajemniczony, nie wiedziałem, co ma nastąpić.
Nagle na horyzoncie pojawił się czarny kłęb gęstego dymu. Jednocześnie zaczęły wyć wszystkie okoliczne syreny na dachach i co za tym idzie wyć zaczęły psy. Ludzie na ulicy stanęli jak wryci, policjanci patrzyli się na siebie zdziwionym wzrokiem, nikt nie wiedział, co się dzieje. Cały tłum demonstrantów, policja, przechodnie, wszyscy stali jak zahipnotyzowani. Wtem wszyscy usłyszeliśmy głuchy wybuch od strony Galerii Centrum. I znów wybuch. Policjanci zaczęli się niespokojnie ruszać, kilka radiowozów pojechało w stronę, skąd doszły eksplozje. Demonstranci też zaczęli się nerwowo poruszać, niemniej raczej z wyrazem podniecenia na twarzy, niż przestrachu. Sekundę potem kilkunastu naszych oderwało się od manifestacji i pobiegło z transparentami i flagami w tym samym kierunku. Coś immanentnego kazało mi biec za nimi, co też uczyniłem.
Pod Galerią Centrum się wyludniło. Z oddali słychać było wycie syren służb porządkowych, a syreny przeciwlotnicze nadal wyły. Jakiś oficer policji, który był na miejscu, darł się tylko:
- Wyłączcie to gówno! Wyłączcie to!
Wszystkim policjantom krótkofalówki skrzeczały jak najęte. Nasza grupka w podnieceniu, niektórzy z uśmieszkami na twarzy, czekała na rozwój wydarzeń. Wnet, w niewielkiej odległości, pomiędzy budynkami dostrzegłem jakichś ludzi, biegnących w stronę Świętokrzyskiej. Chwilę potem usłyszeliśmy znów głuche i niezbyt silne eksplozje, były to chyba petardy. Zaraz krzyki, cała policja pobiegła w tamtą stronę.
Niespodziewanie naszła mnie szalona myśl. Spalić System. Okazja ku temu wprost wymarzona. Nie zastanawiając się długo, pochwyciłem jakiś leżący na chodniku pręt i wybiłem szybę witryny sklepu H&M. I kolejną szybę. I kolejną. Wdarłem się do środka, personel nie stawiał oporu, zacząłem zwalać wszystkie towary na ziemię, niszczyć reklamy, kasy, drzeć płótno od przebieralni. Moje szaleństwo poszło dalej - wyciągnąłem nóż i począłem ciąć wszystkie ciuchy, które nawinęły mi się pod rękę. Biegałem po całym sklepie, niszczyłem, darłem, tłukłem, deptałem, plułem. Uruchomiłem alarm przeciwpożarowy i całe pomieszczenie stało się wielką kabiną prysznicową. A co tam! Lato jest, a cukru nie jesteśmy.
Moi nowi kompani podchwycili pomysł. Zresztą doszła do nas pozostała część manifestacji i wszystkim prawie udzielił się nastrój totalnej demolki. Podszedłem do kolesia w megafonem, wydarłem mu go z rąk i przemówiłem do gniewnej masy:
- Ludu Warszawy! Nadeszła wiekopomna chwila. Możemy teraz obalić System nas zniewalający Na pohybel burżujom, konsumpcjonizmowi i kultowi towaru! Spalmy to gówno, póki możemy!
Tłum podchwycił sugestię i ze spokojnej manifestacji stał się dziką tłuszczą ogarniętą wolą destrukcji, przemocy i zamętu. Ja tymczasem stałem się nieformalnym wodzem rewolucji i, nie czekając, podbiegłem z drągiem do pobliskiej perfumerii Sephora a wybiwszy wszystkie szyby witryn, począłem rozwalać cały asortyment na półkach. Nie poprzestałem na tym. Kazałem przez megafon wszystkim się wynosić i wyciągnąwszy zapalniczkę podpaliłem perfumy. Momentalnie cały luksusowy sklep stanął w płomieniach. Smród płonących pachnideł dla wyfiokowanych paniuś wypełnił powietrze. Tu alarm przeciwpożarowy uruchomił się automatycznie, ale ja już o to nie dbałem. Nie miałem na to czasu, bo wielkie i krwawe żniwa chaosu na mnie czekały.
Reszta demonstrantów też niszczyła wszystko i podpalała niczym się nie ograniczając. Nasza kampania trwała już dobry czas, a policja - o dziwo - się nami nie interesowała. Zjawiła się za to ekipa TVN-u, którą poturbowaliśmy, zanim zdążyli nam zadać jakiekolwiek pytanie. Zwykli przechodnie uciekali przed nami z krzykiem. W ogóle cały pasaż był wypełniony krzykiem, wyciem syren, odgłosem tłuczonego szkła i płonącego inwentarza. Niektórzy kradli pieniądze z kas, by potem je podpalić. Wtem przyszła mi do głowy iście szatańska myśl: podpalić symbol Systemu - McDonald`s.
Zawołałem kilku kompanów i pobiegliśmy co sił w nogach, aż do skrzyżowania Marszałkowskiej ze Świętokrzyską. Wdarliśmy się do tej podłej hamburgerowni i poczęliśmy z niczym nieopanowaną nienawiścią, zoologiczną wręcz złością, niszczyć co popadnie. Najpierw wygoniliśmy na kopach wszystkich klientów, powywalaliśmy stoły, rozbiliśmy kasy, potłukliśmy szyby i lampy, pomazaliśmy sprayem ściany, by w końcu zacząć wszystko podpalać. Nie minęło kilka minut, a McDonald`s stał cały w płomieniach. Obserwowaliśmy to z nabożną czcią, jak na starożytną ofiarę, hekatombę złożoną na ołtarzu rewolucji. Obejrzeliśmy się za siebie. Cały pasaż spowity był dymem, zza którego przebijały się języki ognia. Czułem ciepło płonącego Systemu, czułem tą energię zniszczenia, doznałem niemal ekstazy. Byłem częścią tego mordu na mainstreamie, a mainstream błagał o litość, oferując windsurfingowe wakacje na Hawajach i darmowe wejściówki do klubów tanecznych, byle by go tylko zostawić. Szał przewrotu, nieopanowana żądza wywrócenia wszystkiego do góry nogami przepływała przeze mnie jak prąd elektryczny. Nagle ten prąd kopnął za mocno...
Zerwałem się zlany potem. Rozejrzałem się. Byłem w łóżku, w piżamie. Już widniało.
Wstałem, wziąłem prysznic, zjadłem sobie skromne śniadanko. Zapuściłem radyjko.
- Dzień dobry państwu - odezwał się głos spikera - co państwo jecie na śniadanie? Amerykańscy naukowcy dowiedli, że spożywanie...
Wyłączyłem. Przypomniał mi się sen. Był niezwykle sugestywny. Wyszedłem z domu.
Przy wejściu do metra dostałem darmową gazetę "Metro".
- Dla metroseksualnych - pomyślałem i się zaśmiałem. Przerzuciłem kilka stron i wtem wpadła mi w oko informacja o zamieszkach antyglobalistów w USA:
Obrady szczytu zakłóciły zamieszki antyglobalistów. Mimo iż całe centrum było zamknięte, to i tak demonstranci nie oszczędzili restauracji McDonald`s, będącej symbolem współczesnej globalizacji. Obok notki prasowej zamieszczona była fotografia płonącego Maca.
- A więc McDonald`s fajnie się jara i w realu? - pomyślałem. I z poczuciem pewnej satysfakcji oraz zupełnego dystansu do całej sprawy szyderczo się uśmiechnąłem i poszedłem w kierunku uczelni ciesząc się pięknym, słonecznym dniem.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Konrad Pisarski · dnia 26.11.2008 21:09 · Czytań: 861 · Średnia ocena: 3,8 · Komentarzy: 5
Inne artykuły tego autora: