Szymon (A gdyby to dziś…)
Szymon. Szymon był zwyczajnym robotnikiem, pracownikiem fabryki lalek. Starał się pracować uczciwie, nie uchylał się od obowiązków. Miał rodzinę, o którą musiał zadbać. Gdyby zaangażował się w jakąkolwiek antysystemową działalność, żona z trójką dzieci mogli stracić jedynego żywiciela. Oczywiście buntował się przeciwko okupantowi. Bo tak należało nazwać obce państwo, które pod pozorem utrzymania demokratycznego ładu dyktowało swoje warunki. Buntował się, a jakże. Tylko po cichu, w duchu.
Fabryka, w której pracował, była wytwórnią lalek. Lalki te stanowiły szczyt myśli technicznej współczesnych inżynierów. Po wciśnięciu odpowiednich guziczków potrafiły zamrugać oczami, powiedzieć: "Mama!", a nawet przejść parę kroków dodatkowo poruszając rękami. Której dziewczynce nie spodobałaby się taka lalka? Jednak nie były przeznaczone dla byle kogo. Tylko osoby zajmujące najwyższe partyjne stanowiska mogły pozwolić sobie na takie cuda dla swoich pociech. Reszta produkcji szła na zachód. Miała służyć propagandzie. Mówić: "Takie rzeczy robimy. Idealne wytwory idealnego społeczeństwa".
Szymon pracował przy taśmie, sprawdzając prawidłowość podzespołów, konkretnie umocowanie kończyn. Duża ilość wadliwych części trafiała do utylizacji. Żadnemu z pracowników nie można było wynieść nawet najmniejszego trybiku. Sześć miesięcy temu w kilkuosobowym gronie, jeden z kolegów pochwalił się, że stopniowo wynosi części i montuje w domu lalkę dla córki. Cieszył się jak dziecko z planowanej niespodzianki dla sześcioletniej Agatki. Następnego dnia nie przyszedł do pracy. I już nigdy do niej nie wrócił. Atmosfera podejrzliwości zaogniła się. Przez najbliższe tygodnie Szymon czuł na sobie czujne spojrzenia "kolegów", gdy wychodził za potrzebą albo bywał wzywany przez dyrektora. Od tej pory hasło „ufać, znaczy kontrolować”, stało się codziennym mottem w fabryce.
Szymon w szarym, znoszonym płaszczu powoli opuszczał zakład. Po sprawdzeniu zawartości teczki został wypuszczony poza szlaban. Kiedy powoli, z pochyloną głową, wracał do domu, do jego uszu stopniowo dochodziły nasilające się okrzyki, wyzwiska i lament. Na to wszystko nakładały się ostre komendy. Po władczym tonie łatwo było rozpoznać żołnierzy "przyjacielskiej" armii. Sądząc po natężeniu głosów, spory tłum musiał kierować się w jego stronę. Szymon postanowił wydłużyć drogę, omijając pochód, ale gdy skręcił z ulicy Kolorowej, okazało się, że jest zablokowana przez oddział żołnierzy. Podobnie Kasztanowa i Czerwona. Postanowił przeczekać, aż tłum przejdzie i dopiero wtedy wyruszyć w dalszą drogę.
Oczywiście słyszał o tym, co się dzieje, wiedział, że antysystemowy ferment narasta. Rodacy uciskani byli zbyt długo, autonomia była tylko pozorna. Nawet nie mogli samodzielnie sądzić i karać we własnym kraju. Najcięższe wyroki musiał zatwierdzać "sojuszniczy" gubernator. Pewnie właśnie znowu kogoś skazał, stąd to poruszenie. Wtedy Szymon przypomniał sobie o doniesieniach, które usłyszał od żony dwa dni wcześniej. Żaden totalitaryzm nie wypleni całkowicie wiadomości przekazywanych po cichu. Szykowało się coś większego. Pojawił się człowiek na tyle charyzmatyczny, że wielu krajan zwróciło się ku niemu. Poparcie dla niego rosło, a władza – o dziwo! – siedziała cicho. Oficjalnie nie robił nic złego, nie nawoływał do zbrojnego ataku, wierzył w pokojowe, bezkrwawe rozwiązanie konfliktu. Piękne, szlachetne, i z góry skazane na niepowodzenie.
Dopóki jednak nie padło z jego ust ani jedno słowo przeciwko reżimowi, reżim udawał, że nie zauważa opozycjonisty. Jednak powoli wielu zwolenników odwracało się od niego, zwłaszcza gdy zdecydowanie sprzeciwił się przelewowi krwi. Początkowo widzieli w nim zbawcę, ale on ciągle tylko głosił hasła o pokoju i na słowach pozostawał. Jednak kamień, który poruszył, wywołał lawinę, której nie dało się już zahamować. Nastroje wolnościowe w narodzie nasiliły się. Ludzie potrzebowali odpowiedniego przywódcy, a gdy ten, na którego liczyli, nie podejmował zdecydowanych działań, doszło do rozłamu w szeregach jego zwolenników. Jeden z najwierniejszych towarzyszy rozczarowany brakiem aktywnego oporu i sygnału do rozpoczęcia walki, zdradził go, składając fałszywe zeznania. Za "donos" został odpowiednio wynagrodzony. Sprawa została następnie przekazana gubernatorowi, ale kiedy ten oznajmił, że nie zamierza się mieszać w wewnętrzne rozgrywki "sojusznika", tę kwestię rozegrano inaczej; starym, skutecznym sposobem – szantażem. Obawiający się o wpływy "nasz” marionetkowy prezydent zagroził, że złoży oficjalną skargę na brak reakcji ze strony gubernatora do samego Imperatora. Ze względu na ryzyko zamieszek, do których, niejako, ów zbrodniarz nawołuje, a które mogą przybrać niespotykaną dotąd skalę. Jeśli tak się stanie, odpowiedzialność spadnie na gubernatora, i niech później sam się wini za bierność. Prezydent nie został obojętny (w końcu ma taki ciepły stołek, a ten nowy prowodyr spowodował, że zaczął się niebezpiecznie chwiać). Gubernator zareagował zgodnie z oczekiwaniem. Kara śmierci. Bez możliwości obrony. Jego stołek wszak był dużo "wyższy".
Szymon słyszał o tym wszystkim, nie zamierzał jednak wplątywać się w tę sprawę. On również marzył o wolności. O tym, że nie będzie się rano budził ze strachem i ze strachem kładł spać, że będzie mógł głośno mówić co myśli, że będzie mógł własnej rodzinie zapewnić coś więcej niż chleb. Dzieciom lalki, które sam codziennie montuje, żonie wyjazd na wspólne wakacje, gdzieś dalej niż do teściowej na wieś. Marzył o tym, że ludzie będą żyli w zgodzie i zaczną sobie ufać. Marzył, że roztaczane przez "tego" buntownika wizje, w których wszyscy ludzie są równi, nie toczą się żadne walki, spełnią się kiedyś. Mrzonki. Niestety, to tylko mrzonki. Nikt się na to nie da nabrać. Nie dziwne, że czara goryczy się przelała, gdy nie nadchodziło nic z profetycznych obrazów młodego wizjonera. Wydano na niego wyrok na podstawie fałszywego oskarżenia. Został uznany za krzewiciela buntu. Teraz więc, aby tłuszcza zobaczyła, jak kończą nieprzyjaciele systemu, został skazany na śmierć. Tak, żeby każdy mógł zobaczyć, jak cierpi i umiera. Proste ostrzeżenie; władza nie jest głucha, głupia i łagodna, nikt nie może czuć się bezpieczny, jeśli narusza z góry ustalony porządek.
Szymon w końcu zobaczył.
Przodem szli żołnierze. Najpierw przednia straż, a za nią dwa długie rzędy uzbrojonych mężczyzn, którzy pilnowali napierającego z obu stron tłumu. Wrzaski, jęki i okrzyki zlewały się w jeden szum. Tłum był o wiele większy, niż Szymon przypuszczał. Długo sobie postoi, zanim będzie mógł wyruszyć dalej, a nie zamierzał się przeciskać. "Nie mieszam się w to. Jestem porządnym obywatelem, chcę żyć w spokoju. Pracuję sumiennie, nie donoszę na innych, podatki opłacam co do grosza. Mam rodzinę. To nie moje sprawa."
Wtedy Go ujrzał.
Jedna wielka rana. Słaniając się, popychany, bity i opluwany, młody mężczyzna szedł ku swemu przeznaczeniu. Twarz ciężko byłoby rozpoznać; olbrzymia opuchlizna, świeże strużki spływającej krwi i potu oraz zakrzepłe rany i siniaki zdeformowały jego oblicze. Za nim szło jeszcze dwóch skazańców. Mordercy. Lecz przez żołnierzy traktowani nieco lepiej, bo tylko sporadycznie obdarowywani plwociną, kuksańcem lub kopniakiem. Przekaz był czytelny – kto podnosi rękę, na jedyny słuszny porządek państwa, jest kimś gorszym niż najpodlejszy zbrodniarz. I spotka go odpowiednia kara.
Nagle skazaniec upadł. Długo się nie podnosił, pomimo ponaglających razów i rozkazów. Wtedy jeden ze stojących obok Szymona żołnierzy krzyknął w jego stronę:
– Ty!
Szymon nie zareagował.
– Tak, ty! Pomożesz mu!
– Ale ja... ale... – próbował protestować Szymon. – Ja tylko wracam z pracy. Jestem porządnym obywatelem.
Miny żołnierzy i skierowane w jego stronę lufy nie pozostawiały wątpliwości, jak skończą się dalsze protesty. Jeden z nich znaczącym gestem przeciągnął palcem po gardle. Szymon zbliżył się do nieznajomego.
– Dziękujemy towarzyszu za ofiarną pomoc. – Mundurowi, jak na zawołanie, zarechotali na ten żart.
Szymon chwycił za barki leżącego i pomógł mu wstać. Mięśniom Szymona nie można było nic zarzucić, czego nie dało się powiedzieć o mężczyźnie, którego właśnie wspierał w dalszej drodze. Ostatniej drodze. Jego ciało nosiło ślady licznych, brutalnych razów. Szymon musiał mocno podtrzymywać skazańca, aby tamten nie upadł. Mężczyzna bardzo cierpiał, często wydawał z siebie jęki, a nawet krzyczał z bólu, nie protestował jednak. Szedł ku swemu przeznaczeniu. W pewnym momencie z tłumu wybiegła młoda kobieta, która, zanim wciśnięto ją z powrotem w ciżbę poza kordonem, zdążyła otrzeć chustą mokrą i zakrwawioną twarz.
Po co ona to robi? – przemknęło Szymonowi w myślach. – Żołnierze gotowi ją zabić za taką zuchwałość. Nieszczęśnikowi niewiele to pomoże.
Kiedy popatrzył na oblicze człowieka, którego wspierał swoim ramieniem, oniemiał. On się uśmiechał. Przez chwilę jego twarz zajaśniała szczęściem. Jednak szybko powrócił grymas bólu. Uścisk Szymona zelżał, mężczyzna zachwiał się i upadł. Ciało się poddało. Tym razem wstał samodzielnie, wsparłszy się o plecy pomocnika. W jego oczach Szymon, oprócz cierpienia, zobaczył determinację.
Dlaczego wydali tego człowieka? – zastanawiał się Szymon. – Przecież słyszałem, że to dobry człowiek, ponoć pomógł wielu ludziom. Ja sam na własne oczy nie widziałem, ale tajemnicą poliszynela było, że wiele osób zawdzięczało mu wsparcie. A teraz?... Teraz go lżyli i opluwali. Jeszcze niedawno część z nich należała do jego sympatyków. A teraz go lżyli i opluwali.
Kilka kobiet zaczęło głośno płakać. Na tyle głośno, że wśród tego zgiełku dotarło to do uszu Szymona i jego towarzysza. Ten zatrzymał się na moment, obrócił twarz w ich stronę i powiedział wolno i niewyraźnie, choć i tak w jego głosie zabrzmiała moc:
– Nie płaczcie. Mój los jest dawno przesądzony. Spójrzcie na siebie. Nie płaczcie nade mną.
Popędzany kolbą karabinu, zachwiał się i ponownie upadł. Szymon pomógł mu ruszyć dalej. Po półgodzinnej wędrówce dotarli poza miasto. To tutaj miała się odbyć egzekucja. Tak, aby każdy mógł być świadkiem. Wzgórze było odosobnione i dobrze widoczne z daleka. Żołnierze pozwolili Szymonowi odejść. Ten skwapliwie począł przeciskać się przez tłum. Kiedy wrócił do miasta, zdawało mu się, że powietrze stawia opór. Nigdy nie szło mu się tak ciężko. Zawsze zgarbiona sylwetka i pochylona głowa, dzisiaj były jeszcze bardziej przygięte do ziemi. Ten ciężar, który – zdawało się – niósł na plecach, również przybierał na sile. W końcu Szymon zatrzymał się. Wiedział, co musi zrobić.
Przecież jemu i tak nikt już nie może pomóc – dyskutował ze sobą w myślach. – A mi obecność przy egzekucji może tylko zaszkodzić; jeszcze ktoś gotów pomyśleć, że pomagałem mu z sympatii. On już jest przecież stracony. Ale... – Szymon odwrócił się. Ruszył szybko. Już się nie garbił. – Nie można mu pomóc. Ale można z nim być do końca.
Przyspieszył. Teraz biegł już ile tylko miał sił. W uszach wciąż słyszał jedyne słowa, które usłyszał od mężczyzny. Kiedy podnosił go po jednym z upadków, ten, patrząc mu prosto w oczy, odezwał się. W jego oczach Szymon zobaczył to, co ten właśnie nazwał słowami. Jego oczy nie kłamały. Mówiły to, co usta. A to, co powiedział, było zatem prawdziwe. Było prawdą. Właściwie ta Prawda zawierała się w tym jednym, jedynym wypowiedzianym do Szymona słowie. Kochaj.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt