"Deszczowe Preludium"
Krótkie czarne futerko ze spiczastymi uszami jak u nietoperza. Rdzawy brzuszek, po którym był głaskany przez swoich właścicieli. Wydawał pomruki, ale niestety albo całe szczęście, to nie kot ani nawet gacek! To pies, a wabi się Brutus. Zdrajca to nad zdrajcę!
Nie lubił listonosza, sąsiada i jeszcze kilku osobników. Miał przyjaciela, Tajfuna, którego zdobił biały ogon. Zazdrość zżerała małego latlerka. Jego czubki czarnych uszów poczęły powoli zabarwiać się na zielono, a gdy tylko spostrzegł cudowny ogon Dafnego, którym dostojnie poruszał w prawo, to w lewo... proces zielenienia przyśpieszał. Oby tylko taki na zawsze nie pozostał! Merdanie ogonem doprowadzało do różnych przewrotnych, śmiesznych, a zarazem pouczających przygód.
Zbliżał się koniec lipca.
Z nieba lał się żar, który malował ziemię na rdzawo, a z ludzi wyciskał siódme poty. Tomuś szedł powoli, ubitą drogą, a po jej bokach rosły smukłe brzozy, których cień był jak przykrótka sukmana. Chłopiec wlókł się jak leniwe kluchy. W spoconej dłoni trzymał żółtą torbę z zakupami, która prawie dotykała skurzonej ziemi. Cień, rzucany przez korony drzew, nie dawał ochłody.
Coś patrzyło na chłopca przez metalową siatkę, małe piwne oczka i ta kudłata sierść w kolorze węgla. Zwierzę wystawiało różowy język dla ochłody, jego wzrok uciekał na boki.
W tej chwili wyskoczył zza gruszy kundelek! Ozdobiony w czarne cętki jak u dalmatyńczyka. Cały tułów i łapki w kolorze kredy, przez środek łebka lśniący, biały irokez, a uszka oklapłe jak u Misia Uszatka z dobranocki. Był to Tajfun, zwany też (jedynie przez chłopca) Irokezem.
Ścigał Dafne, by móc z nim zatańczyć wokół potężnych kamieni ustawionych w krąg na zielono-rdzawej trawie. A przed nosem widział tylko czarną kitę swego brata Dafnego znanego również, jako Ogoniasty. Tajfun szczekał i dalej w pogoń za nim pędził, pomiędzy drzewami, jak mały leopard.
Przy furtce stanął Irokez i ogonem machał, bo Tomuś otwierał bramkę.
– Po ciebie, Tajfunku, Irokeziku, przyszedłem. – Patrzył na niego i paluszkiem groził. – Chyba braciszkowi nie dokuczałeś.
Kundelek szczęknął i biegał wokół chłopca. Nawet Dafne odważnie podszedł i dał się pogłaskać po brzuszku. Ocierał pot z czoła Tomeczek. Niebo przypominało szklistą taflę wyjętą z hutniczego pieca, a południe dawno minęło. Słońce to uparciuch i nic go nie udobrucha, a i chmury uciekły, gdzieś na kraniec świata.
Biegnie! Biegnie kto to lub co? Czarny jak smoła, zbliża się do chłopczyka z prędkością światła, przeskakuje przez klomby tulipanów i żonkili. Hop, hop i Tomuś leży, a po buzi liże go Tybet.
– Oj, zostaw już. Dobrze, rzucę... – Nie zdążył dokończyć, gdyż ciepły, różowy język psa lizał go już po twarzy.
– Złaź z niego – wołał na niego Honoriusz i odciągał od siostrzeńca.
– Nic się nie stało wujku, muszę być smaczny, skoro lubi mnie tak wylizywać z tych wszystkich smakołyków, z mojej twarzy – mówił chłopiec, podnosząc się z ziemi, która była nagrzana jak blaszana płyta.
Do domu wracał młodzieniec z Tajfunem. Po drodze objadał drzewo wiśniowe, a takie stroił miny przy jedzeniu, że sam mim, by mu pozazdrościł. Dalej wcinał, choć kwaśne, gasiły pragnienie lepiej niż oranżada. Aleja klonów chłopcu się śniła, otulająca drogę swym płaszczem chłodu. I zaczynał pływać w syropie klonowym. Ręce mu się lepią, lecz płyn chłodził jego zgrzane ciało.
– Hau, hau – szczekał Irokez przy bramce.
– Hiau, hiau. – Tomek w dół leci i wpadł w kolorowe liście, czy to już jesień? Nie! To marzenie chłopca znikło jak mgła. Znów „Hiau, hiau”.
Furtkę miał już otwierać. Patrzył i przez myśl mu przeszło: „Szczur, szczur! Nie? Kot może? Gacuś się w psa zmienił?”
Tajfun wbiegł do ogródka i obwąchuje nowego gościa. Skacze w lewo, to w prawo. A tamto zwierzę zęby szczerzy i uszami rusza. A ze ślepi mu źle patrzy. Aż ciarki przeszły po plecach czarnowłosego chłopca, gdy utkwił wzrok w to małe coś.
– Braciszku, braciszku – wołała Anulka. – Patrz, jakiego mamy gościa. – W tej chwili dziewczynka, w niebieskiej sukience w ukośne białe paski, głaszcze po mordce Brutusika.
– To pies? – pytał Tomuś. – Wygląda jak szczur, taki mały. A jak się wabi? – Siadł na trawie razem z siatką.
– Brutus. Patrz braciszku, jak tańcują. – Pokazywała Ania na psie harce.
– Brutus. – Zamyślił się chłopiec. – Toż to zdrajca! - krzyczał i z ziemi się podniósł. Zabrał zakupy i zaniósł do domu.
Widok belek sosnowych, lasem nadal pachnących. Piętrzą się jedna na drugiej. Żadna igła, a nawet źdźbło trawy nie wepchnie się pomiędzy drewniane bale. Zanurzony pośród wiekowych drzew, które posadził pradziadek. Zielone dachówki niczym się nie różnią od sąsiadujących z nimi liśćmi. Ptaki chcą wić na nim swe gniazda, lecz one zjeżdżają po stromiznach dachu, na szczęście jeszcze brakuję wielu gałązek do dokończenia przytulnego mieszkanka. W środku domostwa znaleźć można ulgę w tę straszną spiekotę. W ogrodzie oprócz pomarszczonej przez czas kory, wyniosłych drzew, rosły skromne czereśnie, śliwy i kilka jabłonek. Wzdłuż płotu ciągnął się żywopłot z milionami drobnych listków. Zapachem swym nęcą nie tylko drzewa owocowe, ale także klomby: narcyzów, tulipanów, maków, hiacyntów porozrzucane po całym podwórku w niewielkich gromadkach. Pszczoły tańcują nad kielichami i nektar z nich wybierają i lecą leniwie w tym upale do uli sąsiada. Mrówki wydeptują ścieżki, by do mrowiska zapasy zrobić na zimę. Daleko do niej, a i w taki żar che się im robić. Skoszone trawy suszyły się na polach, a między nimi mkną nici polnych dróg, obok domu Anulki i Tomka Musztalskich.
Anulka przypatrywała się przyrodzie i pieskom, a one dalej odprawiały magiczne podrygi. Tomuś też wrócił i niósł dla siostry lemoniadę.
Po chwili słychać w tej błogiej ciszy, szelest papieru, a może liści i piskliwy głosik, należący najpewniej do jakieś dziewczynki. Przez furtkę wszedł – chłopiec?
– Witam szlachetnych państwa, piękny mamy dzionek – krzyczał pod niebiosa.
– Cześć, Kajetan. A co ty tak dziwnie gadasz i co masz na sobie... Sukienkę? – pytał Tomek kolegi.
– To żupan, ubiór szlachciców – wyjaśnił Kajetan. Obrócił się wkoło, a gdy się tak kręcił, jego strój przypominał bardziej łowickie spódnice, które się mienią tysiącami barw.
– Nie za ciepło ci w tym? Straszny dziś gorąc, a ty chadzasz w...
– Sukience – dokończyła Ania.
– Żupan – poprawił Kajetan siostrę kolegi.
– A to przy boku to pewnie najprawdziwszy miecz – wymówiła ze śmiechem Anulka.
– Nie, szabla wystrugana ze szlachetnej topoli. – Wyciągnął ją z szybkością odrzutowca. – A ten mały szczur to co? – pytał i wskazywał bronią na miniaturę psa.
– Pies – odparła oburzona Ania. – Brutus się nazywa. Siostra musiała go przywieść, bo wyjeżdża na kilka dni z chłopakiem...
– Świetnie! Będzie spokój od tego, jak to się w mieście dobrze żyje. Wolę wieś i te zapachy – stwierdził stanowczo Tomuś.
Kajetan podbiegł do Anulki i Tomka, a oni przednim uciekają. Wyciągnął do góry szabelkę i krzyknął:
– Na Turczyna!
A na niebie płynął mały kłębuszek. Dzieci zajęte zabawą, nie zauważyły białego kłębuszka, bo też nikt nie spodziewał się go zobaczyć na rozżarzonym niebie. Chmura rosła, pęczniała i pochłaniała z otoczenia całą wilgoć. Gonił Kajetan Anulkę i kolegę, próbuje ich w zasadzkę złapać, czaił się za czereśnią jak podstępny Ulisses, pomysłodawca konia trojańskiego. Nawet pieski się przyłączyły do tych harców i swym szczekaniem udaremniły pochwycenie.
Zawiał porywisty duszny wiatr, niosąc tysiące drobinek pyły ku górze, ku chmurze, by pomóc jej pęcznieć i rozszerzać się w zastraszającym tempie.
Dzieci przystanęły i zaczęły patrzeć w wielkie, czarne cumulonimbusy, tylko Tajfun z Brutusem trwali w dziwnym tańcu, a kroki były zwariowane, ogonem machnął Irokez, a Brutus uszami poruszał, bo ogona nie miał, tylko mały kikucik.
Panowała cisza, ale niezwyczajna, lecz taka, która nie jest nawet dźwiękiem. Zaczął wiać wiatr, który uginał konary drzew i ochłodził swym uściskiem powietrze.
– Chodźcie do domu – zasugerował Tomuś.
Weszli do korytarzyka, na ścianach obitych beżową boazerią, wisiały obrazy familii Tomka i Ani.
– Tajfun, Brutus do domu – wołały dzieci, a psy tańczyły jak za hipnotyzowane.
Nad drzwiami wisiał stary portret, a na nim zmarszczone czoło człowieka z wąsem jak istna szczotka. Siostra z bratem patrzyli na Kajetana, to na portret. Ten sam strój widniał na płótnie, co miał na sobie ich towarzysz zabawy.
– To Walenty – krzyknął Tomek, któremu przypomniało się imię pradziadka, który zamieszkał w tych stronach, i który lubował się w strojach dawnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów.
W tej chwili błysło się i potężny huk obiegł ziemię. Lunęło. Psy przestały tańczyć i wbiegły do środka. Z ziemi unosiła się para. Cały świat był wdzięczny, że pada.
Dzieci mówiły wieczorem rodzicom, że to pieski wytańczyły deszcz, jak indiańscy szamani. A mama i tata się tylko uśmiechnęli i swoje pociechy przytulili. A w okno salonu tłukły krople deszczu, różnymi barwnymi tonami – „Deszczowe Preludium”.
Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt