Pewnie sam nie wiedziałeś, Pablo, że ta miłość mogła wpędzić cię do grobu.
Jestem wręcz pewien, że nie miałeś o tym zielonego pojęcia, poddając się jej jak ktoś, komu odjęło rozum, kto błądzi we mgle, którą w swej głupocie uważa za światło.
I tak pewnie było z tobą, człowieku ułomny, niewidzący dobra, będącego w pobliżu, a dostrzegający truciznę, czającą się w oddali, ale wyraźnie i bardzo obiecująco.
Chciałeś mieć własny Dom Wschodzącego Słońca, lecz w pozytywnym tego słowa znaczeniu – chciałeś, by tylko tobie ono świeciło, i byś miał patent na wygraną za każdym razem.
Odkąd jestem w twoich myślach pamiętam, że zawsze miałeś liczne słabości, i to takie, które mogły śmiało wywrócić dom do góry nogami, czyniąc z życia bezładną jazdę na szalonym rollercoasterze, ze ścianą jako nędznym punktem docelowym.
Nigdy nie wiedziałeś, gdzie leży magiczna granica – kiedy należy odpuścić, by przeżyć.
Po raz pierwszy rzuciłeś się na najlepszą szprychę w całej szkole, pewien, że mając metr osiemdziesiąt i piękne, brązowe oczy urobisz ją sobie lekko jak plastelinę.
Owszem, trochę była tobą zainteresowana, ale ty spaliłeś na panewce – czasem kobieta potrzebuje solidnego rżnięcia, a nie wiązanek najdroższych kwiatów, ale skąd mogłeś to wiedzieć, mając zaledwie dziewiętnaście lat i nieskonsumowane dziewictwo?
Największym błędem było to, że się bezrozumnie zakochałeś.
Ona miała już wielu przed tobą, i odkąd skończyła czternaście lat puszczała się na lewo i prawo, z byle kim, robiąc wrażenie cnotki, bo mając wyczucie, wiedziała, jak to działa na facetów, i każdy w takiej sytuacji będzie uwijał się jak w ukropie, by tylko ją mieć.
Twoje próby zdobycia świata przypominały gaszenie pożaru benzyną lub pistoletem na wodę.
Johnny, ten zapyziały gość, który prowadzał cię do kibla w szpitalu, miał ostrą paranoję.
Twierdził, że Jezus do niego przemawia i nakazał mu natychmiast zbawić ludzkość.
Tylko on okazał ci odrobinę serca, biedny samobójco.
Pamiętasz, jak powiedziała ci: ”Spierdalaj”?
Tak lekko, tak swobodnie, jak mówi się „kocham cię, skarbeńku”.
A wiesz chociaż czemu?
Bo oblatywało ją już trzech innych, i nawet bywało tak, że była z dwoma naraz.
A ty nadal kupowałeś jej kwiatki i szeptałeś namiętnie o miłości aż po czasu kres.
Patrząc na ciebie, było mi cię szkoda, jakże nędznie prezentowałeś się jako mężczyzna.
I wtedy tam, w szpitalu psychiatrycznym w Oak Creek poznałeś po raz pierwszy, czym są karty, co mogą zrobić z prostym człowiekiem, z jego mózgiem, z jego duszą i sercem.
Jak potrafią zmienić koleje losu, jak popchnąć do zachowań, których nigdy by nie było, gdyby nie one, bo każda magia ma to do siebie, że zatruwa, i ta zatruła ciebie.
Graliście w pokera, bo to on miał się stać twoją miłością i przeznaczeniem.
Łysy Ted nauczył cię wszystkiego, choć sam robił pod siebie i miał padaczkę, a w przerwach między rozdaniami głośno pierdział i bezładnie rzęził o truskawkowych polach swych snów.
Pamiętasz swój pierwszy sukces?
Wtedy Dom Wschodzącego Słońca zdawał się być na wyciągnięcie ręki.
Czaił się blisko jak najlepsza nagroda wszech czasów, jak szczęście, które spada z nieba.
Mówiłeś:
- Sprawdzam.
- Pewien jesteś, Pablo?
- Ano jestem.
- Grubo lecisz.
- A co nie wolno, to poker.
- Ja pasuję – rzekł Szczerbaty Josh.
- Ja chyba też – dorzucił Diego Znikąd.
- No to patrzcie, co mam – i to mówiąc, pokazałeś im nędzną parę dam. – Ha ha, cieniasy.
Już wtedy czułeś, że poker to sztuka czystej manipulacji, prostego blefu, tandetnych trików, które mają wyglądać na prawdziwe zagrywki, i w tym wszystkim poczułeś się jak ryba w wodzie, i gdy wypisywali cię z psychiatryka, byłeś już wytrawnym pokerzystą, partią, z którą nie każdy powinien się mierzyć, bo czasem nie warto dać ciała nawet z większym od siebie.
Marzyłeś o niej, choć jej jeszcze nie znałeś i nie widziałeś.
Pragnąłeś, by miała niebieskie oczy i brązowe ciało, by jej usta były słodsze od miodu.
O tym, by kochać tak do bólu, tak, jakby jutro miał się skończyć świat.
By rozpaść się w tym kochaniu i na nowo narodzić.
Ona na ciebie czekała, lecz skąd mogłeś o tym wiedzieć?
Chodziła ulicami i robiła zakupy w zacisznych osiedlowych warzywniakach.
Ona już była, już istniała, tobie dana, przypisana, tam, w innym mieście.
W zapętleniu czasu nie miałeś o tym pojęcia, to musiało wydobyć się na światło dzienne i dać ci jasno do zrozumienia, że nikt nie może żyć w pojedynkę i ty też nie będziesz.
Ale patrząc na ciebie, nie dałbym funta kłaków, że odnajdziesz swoją drogę.
Nie wiem kiedy stałeś się nałogowcem.
Rozdartą materią na karty i marzenie o kochaniu, a co było silniejsze, sam nie wiedziałeś.
Pamiętasz tamtą rozgrywkę?
Był maj, kwitły bzy, a ty siedziałeś nad kartami z bandą omszałych meneli.
- Stawiam dwie stówy – rzekł wtenczas Wyczesany Bill.
- Podbijam – parsknął Henry od Ostrego Grzebienia.
- Czekam – powiedziałeś z zimną krwią i zapaliłeś papierosa, spoglądając na kompanów jak na sforę burych psów, które należało zlać ostro kijem po grzbietach.
- Sprawdzam – powiedział nerwowo Tim Tom, jr.
- Widzę, że robi się grząsko – wysapał Mistrz Szybkiej Dłoni.
- Full.
- Kareta.
- Poker z ręki – powiedziałeś i nalałeś sobie szklankę whisky. – Licho lecicie w te klocki, cieniasy, polecam przerzucić się na walkę na rękę albo na grę w bierki. Wtedy dacie radę. Póki co chcecie jeszcze ze mną zagrać?
- A czemu nie? Żeby się odegrać – rzekł Wyczesany Bill. – Czemu nie odzyskać swojej kasy?
- Za dwa tygodnie w „Słonecznej Gwieździe”, ok.?
- Jasne.
- Ale gramy grubo – powiedziałeś. – Chcę poczuć mój Dom Wschodzącego Słońca.
- Niech będzie. Ktoś wygra, ktoś przegra. Życie to jak pukanie lasek, nie zawsze im dogodzisz.
Kiedy ją ujrzałeś, przygięło cię do ziemi, a jak usłyszałeś, że ma na imię Estela, byłeś ugotowany, coś ci szeptało, że kobieta o takim imieniu musi być stworzona do miłości.
Poczułeś nieznośny luz w kolanach i osobliwe drżenie kącików oczu.
O zlewnych potach nie wspomnę, patrząc na ciebie, myślałem, że chyba lada chwila się odwodnisz, a tego przecież byśmy nie chcieli, zwłaszcza że szykowało się na miłość.
Po raz pierwszy od lat byłeś sobą, już nie byłym samobójcą, który truł się dla jakiejś zdziry.
Teraz miałeś klasę i to musiała wyczuć każda kobieta, zwłaszcza zainteresowana tobą.
Właśnie wychodziłeś z kiosku, kiedy nadziałeś się na młodą dziewczynę.
Szybko ją przeprosiłeś, ale coś szepnęło, że nie tak należy to zakończyć, wszak bywają chwile, kiedy czuje się, że to „tu i teraz”, i nie ma mocnych, trzeba działać i to ostro.
- Czy mogę zaprosić panią na kawę? – spytałeś.
- Tak – odparła bardzo miękko.
- Zatem chodźmy, bo nam kawa ostygnie – zażartowałeś.
- Jeśli ostygnie, to pójdziemy do innego lokalu – odparła rezolutnie.
Pod „Różowym Krabem” było dość przytulnie, a sam lokal należał do niezwykle klimatycznych, więc śmiało można było się tam zakotwiczyć i przeżyć przyjemny wieczór.
Po kilku piwach sprawy potoczyły się znacznie szybciej.
Pamiętasz, jak powiedziałeś?:
- Można kogoś pokochać, ot tak, bo się go poznało?
- Myślę, że tylko tak.
- Czyli bez przedbiegów?
- Bez.
- Tak z marszu? Tak żywiołowo?
- Tylko.
Wtedy ci powiedziała, że chyba na kogoś takiego czekała, przez wiele lat, aż nagle…
Zakwitły kwiaty i spadły gwiazdy, a ptaki zaczęły nucić słodkie serenady.
Pod jej balkonem śpiewałeś co wieczór, by potem brać ją gorąco w wielkim łożu.
Raz rozkwitła namiętność musiała sycić się nowymi bodźcami, dlatego wasz raj trwał.
I wszystko byłoby dobrze i miło, gdyby nie poker – to on jako miłość życia musiał dać znać o sobie i potrząsnąć spokojną dotąd sielanką bezwzględnie jak huragan.
Z Fioletowym Fredem postanowiłeś zagrać o ostrą, bardzo ostrą stawkę.
Znacznie lepiej byś zrobił, gdybyś pozostał w domu razem z Estelą, do której zdążyłeś się już wprowadzić i w łazience postawić swój kubek ze szczoteczką do zębów i pastę, a przy łóżku zaparkować swoje zdarte, zielone kapcie.
Ona nie była zamożna – pracowała w kiosku jako sprzedawca i miała niewielkie oszczędności, co bardzo cię zaintrygowało, do tego stopnia, że poprosiłeś, by ci je pożyczyła.
O pokerze i tym, czym był w twoim życiu nie miała zielonego pojęcia, bo byłeś na tyle cwany i skryty, że nie chciałeś jej zrażać do siebie wątpliwej jakości informacją.
Okłamywałeś ją, że żyjesz z pisania opowiadań: owszem, robiłeś to stricte hobbistycznie, a ona w swej naiwności uwierzyła, że żyje z prawdziwym pisarzem, z kimś wielkim.
Pożyczka miała być na współfinansowanie wydania twojej nowej książki.
Gra odbyła się w domu Fioletowego Freda, nowymi, nieznaczonymi kartami.
Wyczuwałem, że się trochę boisz, znałem przecież twoje myśli jak swoje własne.
Skąd mogłeś wiedzieć, że ten wieczór mógł odmienić twoje życie na zawsze?
Że poker to spacer po cienkiej linie w drewniakach nad przepaścią.
Byłeś na tyle głupi, że usiadłeś do stołu z facetem, którego wcale nie znałeś i wyłożyłeś całą forsę, jaką miałeś – postanowiłeś postawić wszystko na jedną kartę i oczywiście wygrać.
- Gramy już godzinę, a ty ciągle wygrywasz – rzekł podejrzanie obojętnie Fred.
- Cóż, amigo, los mi sprzyja, jak widać – odparłeś głosem wiecznego zwycięzcy.
- Zagrajmy grubiej.
- Skoro tego chcesz…
- Zamierzam puścić cię z torbami, Pablo. Zamierzam to zrobić jeszcze dziś.
- Ano próbuj, ale jakoś w to nie wierzę.
- Daj dwie karty.
- Proszę. Ja biorę jedną – rzekłeś z szelmowskim uśmieszkiem.
Potem nastała długa cisza, tak rozwlekła jak cała wieczność, duszna i niemiła.
Nikt z was nie rzekł ani słowa, wpatrując się w oczy rywala z przedziwną pewnością.
Nie było wątpliwości, że coś ciężkiego wisi w powietrzu, że nastąpi ostry przełom.
Czułeś, że Dom Wschodzącego Słońca jest już bardzo blisko, tak blisko jak nigdy dotąd.
Jeśli miał kiedykolwiek jakiś zapach, to ty go wtedy poczułeś, krótko acz wyraziście.
- Może polejesz po koniaczku? To ważna chwila, możesz mi wierzyć – powiedziałeś.
- Mam taką nadzieję – odparł niezwykle spokojnie Fred, sięgając po butelkę i kieliszki.
Na moment odłożyliście karty i nieśpiesznie sączyliście trunek.
Czułem, że cała ta sytuacja lada chwila zaowocuje czymś zgoła nieoczekiwanym, miałem chyba co do tego pewność, widząc wasze twarze i umiejąc czytać, czym jest w pokerze spokój – on zawsze coś wróży, nigdy nie pojawia się bez powodu, jak zwiastun nowiny.
Wtedy ktoś głośno zapukał do drzwi.
Fred podniósł się niechętnie, by otworzyć – była to ostatnia rzecz, jaką chciał zrobić.
Tam stał Wyczesany Bill i uśmiechał się bezczelnie, dłubiąc zapałką w zębach.
- Czego chcesz? – spytał Fred ostro, bo nie lubił, kiedy odrywano go nagle od kart.
- Chciałem zagrać z tym z was, który tej nocy zgarnie całą pulę.
- A więc wchodzisz?
- Wchodzę. Z tobą, Pablo, miałem grać w „Złotej Gwieździe”, ale stęskniłem się za tobą. Nawet spotkałem tę twoją ukochaną i uświadomiłem ją, czym się zajmujesz. Powiedziałem jej, że pewnie dziś z tobą zagram o wielki szmal. Nie miała wesołej miny…
- Ty skurwysynu – syknąłeś i poderwałeś się z krzesła.
- Zostaw – rzekł beznamiętnie Fred. – Nie warto psuć sobie dobrej zabawy, a ty, Bill, zamknij się i patrz. Może zobaczysz coś, o czym ci się w życiu nie śniło.
- Dobra, kończmy, Fred – powiedziałeś, uśmiechając się przewrotnie.
- Skoro tego chcesz…
- Poker na treflach – rzuciłeś głosem kogoś, kto ma w kieszeni wygraną.
- Na treflach, powiadasz…
- No pokaż, co tam masz – nalegałeś, bo już oczyma wyobraźni widziałeś całą tę forsę.
- No to popatrz sobie – i to powiedziawszy, Fred wyłożył pokera na kierach.
- O, kurwa… - jęknąłeś, i niewidzialne kleszcze ścisnęły ci skronie.
Jak zbyt szybko puszczony film, ujrzałeś swoje przyszłe, wspaniałe życie z Estelą, poronione marzenie, to, że już zna prawdę o tobie, że jesteś skończonym loserem, że już nigdy nie usiądziesz do pokera, że kobieta, którą kochasz i okłamujesz odwróci się od ciebie jak od wszawego psa, a cały twój mały światek runie w gruzach.
Dom Wschodzącego Słońca rozpadł się jak lichy domek z kart.
- Ktoś wygrywa, ktoś przegrywa – rzekł triumfalnie Wyczesany Bill, zapalając papierosa. – Nie mogłeś mieć wiecznie passy, koleś, to się nigdy nie zdarza. Poker jest dla twardych facetów, amigo. Spadaj do domu. Teraz ja sobie pogram, nie, Fred? Po pańsku, a co tam.
Utkwiłeś martwe spojrzenie w podłodze i myślałeś już tylko o niej, o Esteli i tym, że to już koniec, że nie zniesiesz jej pogardy, a życie nie da ci już drugiej szansy, nie da żadnej.
Doszedłeś do ściany, a dalej już nie pójdziesz, byłeś, choć naprawdę już cię nie było.
Rozpłynąłeś się w niebycie, ofiaro własnych marzeń, niewolniku papierowych kartoników.
Myślałeś o kobiecie, którą przepuszczałeś między palcami.
Jak małe oszustwo, jak kłamstwo, nikłe i miałkie, które nie mogło zaszkodzić.
W milczeniu, jak zbity pies, opuściłeś dom Freda i ruszyłeś gdzieś przed siebie.
W pobliskim sklepie kupiłeś tanie wino i żyletkę, i mając to, poszedłeś nad strumień.
Tam, w bezmyślnym amoku, wypiłeś duszkiem alkohol i niewiele myśląc, pociąłeś się.
Wszedłeś do wody i usiadłeś na dnie – było płytko, woda sięgała ci do pępka.
Zanurzyłeś w niej krwawiące nadgarstki i czekałeś – już nigdzie ci się nie spieszyło.
Nastąpiło spuchnięcie czasu do tej jednej, marnej chwili ludzkiego upadku.
Kiedy umierałeś tam, w tym lodowatym potoku, daleki od jasności umysłu, daleki od światła jutra, niedaleko akurat przechodził lokalny pijaczyna Miętowy Al., weteran najtańszych bełtów, lichych fajek z przemytu i łatwych kobiet o szerokich biodrach, podśpiewujący wesoło pod nosem skoczne kawałki Johnny’ego Casha.
Przystanął na moment, aby opróżnić pęcherz i wtedy niby od niechcenia rzucił okiem na strumień, tylko po to, by zadrżeć i wnet odzyskać władze umysłowe i trzeźwość myślenia.
- A co to? – spytał sam siebie. – Toć to człowiek, a co on tak siedzi w wodzie, oparty o brzeg?
A co tobie, biedaczku? – zmartwił się nie na żarty pijaczek, podchodząc do potoku.
Nie odpowiedziałeś, żyłeś, ale nie było to dla ciebie ważne w tamtej chwili.
- Może wypiłem dziś morze żurów, ale zaraz cię wyciągnę, bo widzę, że nietęgo z tobą – i to powiedziawszy, Miętowy Al. wskoczył do strumienia i złapał cię pod ręce i wywlókł na łąkę.
Był wielkim, silnym chłopem, więc byłeś dla niego jak piórko.
- A co tobie, malutki? – spytał, widząc, że się pociąłeś. – Zawiedziona miłość? Zaraz ci pomogę – i wypowiedziawszy te słowa, zdarł z grzbietu koszulę, podarł ją i opatrzył rany. – Już więcej krwi nie stracisz, braciszku…
Nie broniłeś się wtedy, ani potem, kiedy przyniósł cię do knajpy i położył na stole.
Wnet już każdy w miasteczku wiedział, że Pablo chciał ze sobą skończyć.
Potem wylądowałeś w szpitalu, bo Namiętna Viola zadzwoniła do nich, by cię zabrali.
- Szkoda chłopa – szeptali dobrzy ludzie. – Był nam jak brat, a że czasem kogoś puścił z torbami, to niech mu Bóg wybaczy. Niech przeżyje, módlcie się, ludziska…
Pierwszą myślą, jaką miałeś po odzyskaniu przytomności, była ona, Estela, i to, co jej zrobiłeś swoją głupotą i bezmyślnością, nie sądząc, iż szczerość w takich sytuacjach zdziałałaby cuda.
Po policzku spłynęła samotna łza, a w wyobraźni ujrzałeś ją, piękną i młodą, idącą do ciebie wiosenną łąką, wśród mgieł i rosy, wśród kwiatów i traw, co pachniały jak boskie perfumy.
Patrzyłeś jak zaczarowany, a ona tańczyła dla ciebie taniec miłości, jedyny, nieskończony...
Z nieba uśmiechało się słońce i błogosławiło zakochanym, posyłając całusa.
I stało się.
Czasem niektóre rzeczy po prostu muszą się wydarzyć.
Kupiła ci pudełeczko ptasiego mleczka i weszła tak cicho, że nawet tego nie zauważyłeś.
Akurat spałeś i śniła ci się ona, pływająca w rzece pełnej wielkich, pięknych ryb.
Kiedy obudziła cię muśnięciem dłoni, otworzywszy oczy, nie uwierzyłeś.
Jak to możliwe po tym wszystkim?
Jak to sobie wyjaśnić, że...
Przecież byłeś już „tam”, gdyby nie ten pijaczek, porzuciłbyś ją jak ostatni łach.
Stchórzyłbyś przed życiem, przekreślając to, co ona do ciebie czuła.
Postawiłeś na pieniądze, na pokera, na chwilę straty, na zaćmienie umysłu.
Byłeś słabym graczem, Pablo, ja ci to mówię, ja, który znam cię najlepiej.
Nie powinieneś był nigdy siadać do kart – to narkotyk, który mógł cię zabić.
I nie chrzań mi o Domu Wschodzącego Słońca, coś takiego nie istnieje, chyba że tylko w zatrutym umyśle nałogowego pokerzysty, który sprzeda własną matkę, by mieć na grę.
- Dlaczego? – zapytała, spuszczając wzrok.
- Bałem się – odpowiedziałeś, patrząc gdzieś na ścianę.
- Czego? – w jej głosie była troska.
- Że to już koniec – zakończyłeś.
- Przed tobą byłam związana z alkoholikiem. Z kimś, kto pił na okrągło.
- No i?
- I facet uzależniony od pokera to prawie to samo.
- Przy tobie czułem się nikim, dlatego wymyśliłem tego „pisarza”.
- Czułam, że to nie jest prawda – nigdy nie pokazałeś mi żadnej swojej książki.
- Sporo zarabiałem na pokerze, więc miałaś prawo myśleć, że mam to z pisarstwa.
- Chwilami tak było.
- Byłem w piekle kart, i nic nie potrafiło mnie z niego wydobyć.
- Nawet moje kochanie?
- Wolałem umrzeć, niż patrzeć, jak mną pogardzasz.
- To nie jest tak – ja cię rozumiem.
- Tak?
- Po prostu nie miałeś innego sposobu na własne życie, poszedłeś po najprostszej linii oporu.
Zaważyła pewnie mała chwila, krótki moment, byś chwycił bakcyla. I tak już zostało.
Ugrzęzłeś w świecie pokera i żadna siła nie była w stanie cię z niego wydobyć.
- Czytasz w moich myślach. Tak, kiedyś upadłem po raz pierwszy i ocknąłem się już jako pokerzysta.
- I to był ten błąd.
- Dziś to wiem.
- Nie miałeś wtedy wyboru?
- Chyba nie.
- Czemu karty?
- Wydały mi się władzą nad światem, że mogę każdego oskubać, być takim małym bogiem.
- Zgubiła cię pycha.
- Wtedy tego nie czułem. Miałem wrażenie, że jestem mistrzem świata.
- Jakiego świata?
- Mojego, własnego, zatrutego przez pokera. Byłem ostatnią świnią, pożyczając od ciebie twoje marne oszczędności. Czyż to nie żałosne?
- Byłeś, ale to niczego nie zmienia.
- Co masz na myśli?
- Kocham cię takim, jakim jesteś, i nie dręcz się już. Chcę spędzić z tobą resztę życia, i byś już nigdy nie siadał do kart, a jeśli nawet to zrobisz, pamiętaj wtedy moje oczy wpatrzone w ciebie z miłością i prośbę, byś tego nie robił.
- Nie zrobię.
- Mogłam odejść, wiesz o tym. Mogłam poczuć się zawiedziona. Jednak jeśli kochasz, nie masz wielu wątpliwości, nie patrzysz rozumem, lecz sercem.
- Jak mogłem być tak ślepy? – zawyłeś.
- Mogło cię już nie być, kochanie, i tak pożegnałbyś się ze mną? – szepnęła Estela.
- Byłbym ostatnim skurwielem, jaki chodzi po ziemi. Już prawie byłem – odrzekłeś.- Gdyby nie ten pijaczek…
- Jednak Bóg jest.
- Jest, bo był wtedy ze mną tam, w potoku. Stał obok i na nic nie pozwolił.
- Kiedy cię wypiszą? – spytała.
- Pewnie za dwa, trzy dni – odpowiedziałeś.
- Przyjadę po ciebie.
- Dobrze, kochanie.
- I już nigdy…
- Wiem, nie kończ.
- I już nigdy…
- Już zawsze, na zawsze.
Pamiętasz siódmy czerwca 1965 roku, Pablo?
Musisz pamiętać ten niezwykły dzień i jestem tego pewien.
Wtedy dałeś Esteli małe, czerwone pudełeczko.
Wiesz, tak jak daje się coś od serca, w pełnym tego słowa znaczeniu, kiedy już wiesz, że ktoś jest dla ciebie całym światem, a świat jest przy nim niczym.
Ten jeden, jedyny raz, i innych już później nie ma.
Bywam w myślach wielu ludzi, ale szczególnie lubię bywać w twoich.
Są jak gąszcz, w którym czuję się jak zdobywca, jak ktoś, kto odkrywa nieodkryte.
Jesteś i zawsze byłeś bardzo ciekawym człowiekiem, choć śmierć zaglądała ci już w oczy, choć bywało, że nie miałeś ze sobą nic wspólnego, ja jednak przy tobie wiernie trwałem.
I myślę, że tak już pozostanie.
A potem?
Później, ponieważ kochałeś, zapomniałeś o pokerze, o tym całym, zatrutym światku, w którym jest się gnojkiem i z podobnymi ma się do czynienia, kończąc zazwyczaj na dnie.
Zostawiłeś to gdzieś daleko za sobą, wyrzucając do kosza niepamięci.
Bo upadać można wiele razy, ale wstaje się zazwyczaj tylko raz.
Spacerowaliście cichymi alejkami nadrzecznego parku, snując marzenia na przyszłość i całując się, jakbyście poznali się zaledwie wczoraj, a namiętność wybuchła przed sekundą.
Splecione dłonie, usta spragnione ust…
Miło mi było obserwować was i sam czułem się, jakbym miał skrzydła.
Nie mogliście mnie widzieć, kiedy stałem za wami i patrzyłem na każdy pocałunek.
Nawet nie wiecie, jak się cieszyłem, że się wam udało.
Teraz już znikam, bo wiem, że będzie tak, jak w najpiękniejszej bajce.
Kiedy gładziłeś jej wydatny brzuch, już wiedziałem, że jesteście we własnym niebie, że tego nic już nie cofnie, że miłość potrafi czynić cuda, o jakich się nikomu nie śniło.
I w duchu, jeśli można tak powiedzieć, cieszyłem się, że nie masz już nic wspólnego z pokerem.
I że w końcu zrozumiałeś, że Dom Wschodzącego Słońca nie istnieje.
Cykl: Pokochania
1 lipca 2017
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt