-On wciąż tam stoi. Psia jego mać.
Już mnie brew bolała od przyciskania oka do tego wizjera. Obraz po drugiej stronie nie chciał się jednak zmieniać. On wciąż tam stał.
Przedpołudnie spędziłem na zabijaniu deskami jednego z okien w jadalni. Dranie musiały chyba rui jakiejś dostać, przez całą noc pastwili się nad zaporą. Parę gwoździ wypadło, jedna z desek była złamana. Kląłem i kląłem, a młotek wystukiwał równy, powolny rytm na drewnie. Stuk i puk. Młotek przyjemnie ciąży w dłoni. Stuk i puk. Przynajmniej miałem co robić. Nie musiałem myśleć o Nim.
Potem sprawdziłem inne okna, nie można było wierzyć szczęściu. Jeszcze pięć czekało na mnie i mój młotek. Przechodząc koło drzwi wejściowych nie umiałem się powstrzymać. Zbliżyłem twarz do judasza. Świat po drugiej stronie powykręcany był w nieeuklidesowe kształty i ciężko było ocenić, co właściwie widziałem. Dobrze że okna na parterze były zabite, nie kusiło mnie teraz, by przez jedno wyjrzeć. On zobaczyłby mnie wtedy i zarżał przyjaźnie. Zachęcająco. Chciał bym wyszedł. A skoro chciał, bym wyszedł, znaczyło to tylko, że pragnął mojej śmierci. Nie dziwię się mu, kawał ze mnie skurwiela i ostatnio wszyscy chcą zobaczyć, jak konam, ale nie znaczy to, że sam się w taki scenariusz wepchnę. Posadziłem dupsko na starym fotelu, który zajmował centralne miejsce bawialni. Położyłem ręce na oparciach. Czułem wyraźnie pod palcami przetartą skórę. Jedyny mebel jaki ostał się z mojego starego mieszkania. Nienawidziłem go wtedy i nienawidzę go teraz, ale jest niestety jedyną pamiątką tego, że świat był kiedyś normalny.
Podrapałem się po dawno niegolonej brodzie. Podobały mi się te nowe włosy. Widziałem w lustrze, że dodają mi wieku i powagi. Gdyby nie mój, już nieaktualny, profil zawodowy, to bym dawno zarósł, obrósł gęstą szczeciną. Ale mieliśmy pierwszego dnia pracy pogadankę z typami od PR i dali nam, nowym, broszurę dotyczącą dress code. Że garnitur, że krawat, że gładka morda. Standard, ale zabrał mi na kolejne osiem lat odwieczne marzenie bycia bardziej męskim. Nie wiem, czy śmiać się z tego, czy płakać, że zagłada świata dała mi wreszcie wolność do zapuszczenia brody.
Powiedziałem na głos te myśli Melvinowi. Siedział obok mnie na bliźniaczym fotelu. Burknął coś tylko, wypluł chrząstkę i wrócił do obgryzania stopy jakiegoś typa, którego zgodziłem się przenocować poprzedniego dnia w moim forcie. Wzruszyłem ramionami. Przynajmniej Mervin nie jest głodny. Nie muszę go wiązać na noc łańcuchem do ściany.
No tak, ale kim jest Melvin? Melvin jest zombim. Takim stereotypowym zombi kulejącym na jedną nogę, w podartym ubraniu i ograniczającym swoją komunikację do całej gamy chrząknięć, warknięć i jęknięć. Jesteśmy tu razem już tak długo, że prawie rozumiem, co one znaczą. Melvin jest mądrzejszy od wszystkich innych zombie, jakie widziałem i zabiłem, ale wciąż nie do końca mu ufam. Cwaniak chyba specjalnie zachowuje się nieco antagonistycznie względem mnie, bo wie, że dzięki temu ma za darmo szamę. Póki co zabiłem dla niego ponad trzydzieści osób, a ten drań nawet nie podziękował. Siedział tylko w swoim fotelu i obgryzał kości. Tak jak teraz. Ale taki zombie to od żony lepszy jest. Za wiele nie brudzi, nic nie gada i jeśli coś do fortu nieproszonego wejdzie, to zje nieproszonego gościa. No. Czysta bajka. I mogę gadać do niego do woli. Dwa lata rozmawiałem sam ze sobą i takie nawijanie do siebie zdrowo ryje psychikę. Tak serio, serio, że aż wierzysz w to co Nietzsche napisał. A teraz miałem Melvina, mój fort i życie trwało dalej.
Po omacku wyszukałem butelkę wody, która stała u podstawy fotela. Dopiłem do końca i rzuciłem butelkę w kąt. Potem się posprząta. Spojrzałem na Melvina. Chyba wysysał właśnie szpik kostny.
-Nie wkurwia cię, że te śmieci przeżyją nas o paręset tysięcy lat? To takie... Smutne.
Melvin skomentował moje problemy egzystencjalne wypłynięciem swego lewego oka z oczodołu. Westchnąłem poirytowany. Zawsze tak skurwiel robił na znak, że pierdolę od rzeczy. Kiedy widział drugim okiem, że nie będę kontynuować, wchłaniał to wypłynięte na swoje miejsce i zaczynał obgryzać palce, spluwając na bok paznokciami Bezczelny drań.
-Dobra, też się pierdol. Zobaczmy, co nasz gość miał w plecaku.
Poszedłem do kuchni po wielki plecakotron turystyczny. Nasz turysta był wyśmienicie zaopatrzony. Lubię takich. Zawsze dużo zostaje dla mnie. Wypakowałem z niego całą zawartość na stół. W większości były to racje żywnościowe typowe dla wojska. Dobra rzecz, bo straci ważność, kiedy moje gnaty zaczną się rozsypywać się na wietrze ze starości. Miał mało wody, ale to mnie najmniej obchodziło. Najważniejsze, że miał jakieś książki.
-Melvin! Eureka!
Wróciłem do niego biegiem i zamachałem zdobyczą przed jego na wpół zgniłą twarzą. On tylko zamachał ręką,
by mu nie przeszkadzać, bo właśnie wyciągał zębami ścięgna. Ja zaś piszczałem ze szczęścia, jak nastolatka na koncercie boysbandu.
Muszę to podkreślić. Ponad trzy lata w jednym miejscu, bez krztyny nowości potrafi zabić całą przyjemność z życia. Wiem, wiem, zagłada cywilizacji i atak chmary zombie też, ale nuda jest jeszcze gorsza. Okej, zombie chcące wydrapać ci mózg, dodają kopa adrenalinowego, ale jak się żyje w bezpiecznym forcie, to pojawia się problem. Niestety nie udało mi się nauczyć Melvina grać w ping ponga, więc problem tylko się powiększał. Każdy w takiej sytuacji odkrywa w sobie miłośnika literatury. Książki, komiksy, listy, stare magazyny, nawet brukowce. Cokolwiek wydanego drukiem staje się świątynią rozrywki, kiedy cała elektryka w sąsiedztwie nie działa od armagedonu.
Zadowolony ze zdobyczy wróciłem na swój fotel. Zajmę się i przestanę myśleć o Nim. Przestanę wreszcie myśleć o cholernym jednorożcu. Jednorożcu co to sobie stał przed moim fortem. Był tam od jakiegoś tygodnia, skubał trawkę i mnie wkurwiał. Zgaduję, że róg ma od promieniowania. To by tłumaczyło też, czemu go zombiaki jeszcze nie łyknęły, ale prawdę mówiąc, to chuj wie. Możliwe, że już zdążyłem oszaleć. Może nie. Ważne, że myśl o tym jednorożcu uwiera mnie paskudnie w głowie. Głównie dlatego, że on nie chce odejść. Nie wiem na co, lub po co czeka. Jeśli naprawdę myśli, że do niego wyjdę, to niech tym bardziej spierdala. Tu jest mi dobrze. Mam łóżko, jedzenie, świeżą wodę ze studni i mojego Melvina, z którym mogę pogadać. Więcej od tego świata nie oczekuję. Niech wszystkie jednorożce spierdalają.
Kolejna noc przyniosła tylko więcej hałasu. Słyszałem jak trupy zbierają się pod twierdzą i dobijają do ścian. Charkot tysięcy zgniłych gardeł wypełniał noc. Zasnąć się od tego nie dało. Dawno tak bardzo nie tęskniłem za prochami na sen. Tylko przewracanie się z boku na bok mi zostało. Było późno, w łóżku tylko ja i kołdra, więc myślałem o tym, co onegdaj się działo. O pracy, rodzinie, dziewczynie. Takie tam, sentymentalne pierdoły. Nie czułem jednak pragnienia, by to wszystko wróciło. O nie, nie, nie. Wręcz przeciwnie. Wreszcie nie miałem wokół siebie osób, które tylko mi rozkazywały. Umyj zęby, posprzątaj kuchnię, zrób raport na jutro. Wszystkie te bzdury zniknęły z mojego życia na dobre wraz z zagładą świata. Mogłem się teraz tylko uśmiechać. Nawet jeśli byłem zmęczony od niewyspania. Zabijałem więc czas myśląc o tym, co psuło mi onegdaj dni. Od przedszkola do pracy w korporacji. Wszyscy nauczyciele, którzy wciskali mi do łba kretyńskie, nikomu niepotrzebne informacje, zamiast nauczyć czegoś pożytecznego w życiu. Ciotki i wujkowie przez których musiałem zawsze krawat nosić na rodzinnych spotkaniach, bo by plotki poszły w eter, że niechluj jestem. Kochający rodzice, którzy swoją miłością wpędzili mnie w wizyty u pięciu terapeutów. Dziewczyna, która tylko wymagała i pragnęła dziecka. Szef, który sapał mi do ucha obelgi, jeśli nie miałem choćby koszuli uprasowanej Teraz oni nie żyli, a ja miałem swoją twierdzę i Melvina.
I kto teraz jest, kurwa szefem?! Zasrańce.
Usłyszałem nagle hałas z parteru. Wyraźnie doszedł do mnie jęk łamanego drewna i brzęk bitego szkła. Głośny jęk zombich. Dranie wreszcie dostały się do mojego sanktuarium. Musiało się to kiedyś wydarzyć, zbyt długo już tu siedziałem. Dobrze przynajmniej, że miałem przy sobie strzelbę i parę innych zabawek. Melvin nie narzekał, że nigdy mu do końca nie zaufałem.
Wybiegłem z sypialni w kierunku schodów. Nie miałem bladego pojęcia ile ich tam będzie, liczyłem na parę, leniwych sztuk, którym się poszczęściło. Nie spodziewałem się, że zobaczę hol pełen chodzących truposzy. Mój prywatny las umarlaków. I wszystkie patrzyły teraz na mnie swoimi pustymi, głodnymi oczkami. Strzeliłem jeden i drugi raz, tylko ich tym rozwścieczając. Na ratunek przybył nikt inna jak Melvin. Nie wierzyłem własnym oczom, ale mój martwy przyjaciel blokował swoim ciałem dostęp do schodów, trzymając się kurczowo ściany. Monstra skłębiły się w tym miejscu i jasne było, że Melvin nie wytrzyma długo. Nie pozwoliłem, by jego poświęcenie poszło na marne. Wyrwałem zawleczki z dwóch granatów odłamkowych i rzuciłem w jego kierunku. Trafiłem go jednym w plecy. Wykręcił makabrycznie kark i spojrzał na mnie po raz ostatni. Miał wypłynięte oko. Mój wspaniały przyjaciel Melvin.
Aż podłoga zadrżała od tego wybuchu. Nie wierzyłem, że na tym się skończy ten atak, więc biegłem dalej korytarzem. Jęki umarłych były cichsze, ale wciąż słyszalne. Musiałem się wydostać z mojej twierdzy. Na taki wypadek zostawiłem przypiętą do jednego z okien linę drabinkową. Trzeba było odpiąć parę rzepów i już chłodny, nocny wiatr smagał gołą skórę karku. Szkoda, że nigdy tego nie przećwiczyłem. Draństwo było bardziej chybotliwe od... Od... Od sam nie wiem czego. Ledwo byłem w stanie utrzymać pionową pozycję, a co dopiero schodzić w dół. Oddychałem szybko, nerwowo ściskając kolejne szczebelki. Zejście trwało wieczność i wyczerpało mnie. Nieważne. Trzeba było uciekać. Miałem broń, miałem wiedzę, jak przeżyć w tym świecie. Czego więcej potrzeba?
Oczu dookoła głowy. To po pierwsze. Zombie wyskoczył dosłownie znikąd i uczepił się mojej ręki. Jego zimne, sztywne palce wbiły się głęboko w skórę. Nie zdążył mnie przewrócić, a już wyskoczyła za nim chmara jego pobratymców. Naciskałem spust strzelby raz za razem, ale teraz to prędzej trafiłbym w księżyc niż w jednego z tych maszkaronów. Szarpałem się, walczyłem, ignorowałem ból, ale jasne jak słońce było, że to koniec. Tak po prostu. Zapłata za grzechy. Prawie się z tym pogodziłem. Wciąż trzymając mnie za ramię, truposz pchnął i powalił nas na ziemię. Aż mi zamigotało przed oczami. Miałem jednak wystarczająco dużo rozumu, by pamiętać, że w kaburze przy udzie była broń. Chwyciłem za pistolet.
Zombie zatrzymały się nagle i znieruchomiały, nim obnażyły swoje zgniłe zęby. Ich mętne, krowie spojrzenia szukały czegoś w ciemnościach. Nigdy nie myślałem, że ujrzę coś, co nazwać można było zaniepokojonym żywym trupem. Po chwili, zza wielkiego krzaka, wyskoczył On. Piękny i muskularny o gładkiej, błyszczącej sierści. Miażdżył swoimi kopytami czaszki zombiaków. Kroił świetlistym rogiem ich ciała. Obalał własnym cielskiem i gruchotał kości. Nawet nie drgnąłem, tak bardzo porażony byłem tym widokiem. Nie minęły chwile, a On zabił wszystkich zombiech w okolicy. Stał teraz nade mną paradnie, dumnie wyprężony.
Cholerny jednorożec uratował mnie.
Nie spodziewałem się tego. Pochylił się gwałtownie i wbił swój róg w mój bark. Tak bardzo bolało, że w pierwszej sekundzie nie byłem w stanie krzyknąć. Wygiąłem się tylko spazmatycznie, rozdziawiając szeroko usta. Kopałem ziemię, starając się odsunąć, ale On przyszpilił mnie do niej. Potem szarpnął rogiem, wpierw w górę, potem w dół i odsunął się wreszcie. Smród palonego mięsa wypełniał moje nozdrza. To wszystko było ponad mnie.
Obudziłem się rano. Lub w południe, ciężko było stwierdzić. Byłem przemarznięty i już zmęczony. Jednorożec wciąż stał nade mną, chyba nawet w tym samym miejscu. Nigdzie nie było nowych zombie. Chyba mogłem to wszystko nazwać małym cudem. Mimo bólu uniosłem głowę, chciałem być pewien co do jednej rzeczy. Ujrzałem moją odciętą rękę. Przedramię było rozszarpane do samego mięsa. Wszędzie widać było ślady zębów. Gdyby nie amputacja, stałbym się jednym z truposzy. Jednorożec naprawdę mnie uratował.
-Nie zrobisz mi tego, skurwielu - Syknąłem cicho. - To ja zdecyduję, kiedy umrę.
Wyszarpnąłem pistolet z kabury. Pociągnąłem za spust trzy razy i trzy naboje trafiły jednorożca między oczy. Koń zachwiał się, zatoczył pijacko wpierw w jedną, potem w drugą stronę. Na koniec padł bezładnie na lewy bok. Jego ciało już było nieruchome, mięśnie rozluźniały się. Krew wciąż wypływała z jego głowy. Tylko tyle trzeba było, by go zabić. Nie miałem siły wstać. Leżałem tak przez resztę dnia, walcząc ze sobą, by nie stracić przytomności. Trupy przyszły po mnie w nocy.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
amoryt · dnia 05.12.2008 14:36 · Czytań: 6524 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 8
Inne artykuły tego autora: