Ewolucja - Miyo
A A A
Klasyfikacja wiekowa: +18

            Zaczęło się w poniedziałek. Być może początek zrodził się dużo wcześniej. Tego nie mogłem już ustalić. Być może przyczyna pojawiła się w dalekiej przeszłości, może wirus, bakteria czy inne cholerstwo, które stało się przyczyną zmian, pojawiło się jeszcze w łonie matki i powoli działało zapuszczając macki po organizmie. Tego nie wiedziałem i chyba nigdy nie będę wiedział. Ale przyczyna i kiedy się zaczęło nie jest za bardzo istotne w dewiacji. Zawsze ważna jest przyszłość a nie przeszłość. Bo przeszłość rzutuje na nasze życie, przyszłość modeluje postępowanie, ale żyjemy w teraźniejszości oblepionej genealogią i perspektywą. Mówiąc najkrócej: gdy zachorujemy staramy się wyleczyć a nie szukać przyczyn choroby.

 

W każdym razie dla mnie zaczęło się w poniedziałek. Zbudził mnie potworny ból w dole brzucha i napór moczu na pęcherz. Miałem wrażenie, że zaraz nastąpi eksplozja, rozerwie brzuch i wybuchnie żółtą cieczą. Wyskoczyłem z łóżka, ale nie zdążyłem dobiec do ubikacji. Przed drzwiami toalety nastąpił samowolny upływ i ograniczająca piżama spowodowała, że po nogach rozlała się gorąca ciecz. Nad sedesem wyjąłem ciągle mimowolnie sikającego członka zastanawiając się, czy nie jestem chory.

 

Nigdy nie miałem większych kłopotów ze zdrowiem. Jedyny poważny kontakt ze służbą zdrowia wyniknął, gdy byłem nastolatkiem i przeprowadzałem doświadczenia. Oparzyłem wówczas rękę nieznaną parą, która buchnęła z wypełnionej chemikaliami menzurki. Rozpracowywałem wtenczas antidotum na AIDS dżumę dwudziestego wieku. Marzyłem o sławie największego chemika, nagrodzie Nobla i wdzięczności chorych. Po pięciu latach zwątpiłem. Ale od pamiętnego wypadku reprezentowałem okaz zdrowia. Oczywiście raz do roku robiłem okresowe badania, potwierdzające stuprocentową sprawność organów z osobna i całego organizmu.

 

Teraz sikając i sikając zaniepokoiłem się. Mocz oddawałem bezwiednie. Co do tego nie miałem żadnych wątpliwości. Nie mogłem przerwać. I trwało to zbyt długo. Zazwyczaj rankiem siusiałem długo, ale teraz trwało bardzo bardzo długo. Lało się i lało. To już były litry żółtego płynu. Pomyślałem, że jeżeli nie przestanę, to spóźnię się do pracy. Nie mogłem zorientować się ile upłynęło czasu, ale kwadrans na pewno. Chociaż mogłem się mylić. Wiadomo jak różnie płynie czas. Spieszyłem się, więc wydłużał się. Może trwało tylko kilka minut. Ale i tak za długo jak zwykle. Tradycyjne ranne sikanie zamieniło się w przypadek kliniczny.

 

Gdy wreszcie przestałem sikać, nie miałem czasu na spekulacje. Chciałem zdążyć do pracy, więc czym prędzej rzuciłem się do porannej toalety i ubierania. Nie spóźniłem się. Zdążyłem. Nie miałem jednak chwili czasu na rozmyślania. Dopiero wieczorem w domu przed snem wróciło ranne zdarzenie. Nigdy nie byłem przewrażliwiony na punkcie swojego zdrowia, biegło własnymi torami bez ingerencji lekarzy, dlatego też uznałem ranne wydarzenie za złudzenie. Kwadrans sikania? Uśmiechnąłem się pobłażliwie.

 

Ubierając piżamę spostrzegłem żółtą plamę. A jednak nastąpiła awaria w mechanizmie biologicznym. Rozważałem. Może w pracy przypadkowo napiłem się substancji moczopędnej? Zanalizowałem poprzedni dzień i nie napotkałem niepokojących incydentów. Żart kolegów? Do filiżanki kawy dosypali proszek na intensywne sikanie i wymieniając spojrzenia czekają na reakcję. Odrzuciłem, jako absurdalny. Nigdy nikt nie bawił się w Instytucie w podobny sposób odkąd pamiętałem.

 

Uświadomiłem sobie nagle, że cały dzień nie jadłem ani piłem. W gorączkowości współczesnego bytu bezwiednie pominąłem zwierzęcy aspekt życia. Ale teraz błyśnięcie świadomości uprzytomniło. Odmówiłem nawet tradycyjnego koktajlu, jaki wypijaliśmy z Mimem po obiedzie prawie każdego dnia. Usiłowałem sobie przypomnieć czy odwiedzałem ubikację. Brakowało pewności, lecz teraz stało się jasne. Przez cały dzień nie korzystałem z toalety.

 

Chcąc rozwiać podejrzenia przyniosłem szklankę wody i wypiłem do dna. Czekałem na reakcję. Nic się nie działo. Zasnąłem i obudziłem się rano. Czułem lekki napór na pęcherz. Ale załatwić nie mogłem się. Stałem nad sedesem i nawet kropli moczu nie utoczyłem. Było to dziwne zważywszy, że poprzedniego dnia lałem niczym sikawka strażacka. Chciało mi się sikać, lecz mocz wstrzymało. Do wieczora chodziłem z coraz pełniejszym pęcherzem, bo trochę piłem na siłę. Nie czułem pragnienia. Chciałem jedynie udowodnić sobie, że jestem zdrowy.

 

Każda próba wysikania się nie przynosiła oczekiwanych rezultatów. Wieczorem przeprowadziłem analizę dotychczasowych zdarzeń. Prezentowały się anormalnie. Wczorajszy intensywny wytrysk moczu, w który dosadnie uwierzyłem był zwiastunem. Wyglądało, że mocz nagle wytrysnął w całości jakby układ moczowy skończył swoją działalność. Wydalił z układu łożysk zaległe złoża i przestał funkcjonować. Chociaż teraz czułem lekki napór moczu na pęcherz. Ponownie usiłowałem wysikać się, ale, mimo że silnie parłem nie wyciekł. Postanowiłem następnego dnia udać się do lekarza.

 

W środku nocy obudził mnie piekielny ból. Dół brzucha bolał, pulsował, nabrzmiewał i mało nie pękł od naporu. Pomyślałem, że za chwilę wytryśnie, wyskoczyłem, więc z łóżka i pobiegłem na sedes. Ale nic. Dolegliwość minęła. Również rano nie sikałem ani nie wypróżniałem się. Nawet nie poszedłem do łazienki. Nie czułem takiej potrzeby. Również nie piłem ani jadłem. Próba wypicia szklanki mleka zakończyła się fiaskiem. Nie mogłem. Wylałem mleko do zlewu i poszedłem do szefa wziąć urlop.

 

Chass był moim przyjacielem i równocześnie lekarzem. Ale zazwyczaj spotykaliśmy się na gruncie towarzyskim. Znaliśmy się od kilku lat i nigdy nie miałem przed nim żadnych tajemnic. Teraz jednak nie umiałem rozpocząć opowieści tak wydawały się nieprawdopodobne i śmieszne dolegliwości. Wyznać, że sikałem kwadrans? I od paru dni nie piję ani nie jem? I nie chodzę do ubikacji? Proste słowa, ale trudno wypowiedzieć nawet, gdy jest to lekarz?

 

Ostatecznie zmobilizowałem się i w prosto-krótki sposób wyznałem. Chass popatrzył baczniej i zadał kilka pytań. Dziwnych pytań. Doświadczyłem delikatnego badania stanu psychicznego. Brutalnie zgasiłem w złą stronę skierowane podejrzenia. Widząc, że nie żartuję obiecał umówić mnie na jutro ze znajomym urologiem.

 

Wieczorem przyszła Ewelin. Ewelin była moją … nie wiem jak ją nazwać; narzeczona zbyt poważnie, dziewczyna zbyt infantylnie jak na nasz wiek. W każdym razie od pięciu lat byliśmy ze sobą. Odpowiadała mi zarówno, jeżeli chodzi o temperament erotyczny, gust kulinarny i podejście do spraw męsko-damskich i życiowych. Bytowaliśmy ze sobą na etapie solidnego małżeństwa: regularne niewymuszone stosunki seksualne, wspólne kolacje, poszanowanie własnych upodobań, potrzeby samotności i własnego zdania. Jej wierności byłem bardziej pewny jak swojej. Panicznie bała się AIDS, za każdym razem pytała czy kogoś nie miałem. Ja też jej nie zdradzałem. Wynikało to nie z obawy przed chorobą, ale z poczucia szacunku dla samego siebie. Nie umiałem kłamać.

 

Ewelin przyniosła wyśmienite wino. Trochę wysiłku kosztowało przekonanie ukochanej, że nie mam ochoty na picie. Zrezygnowała i sama opróżniła całą butelkę. Oprócz tego, że nie musiałem się załatwiać wszystko przebiegało normalnie. Jak zwykle kochaliśmy się, po czym zasnąłem w jej objęciach i nic nie przerwało snu.

 

Pan Devin był starszym mężczyzną z resztkami siwych włosów okalających łysą głowę, siwą brodą i okularami na nosie. Przyjął mnie bardzo serdecznie. Czułem się jak przypadek kliniczny. Od wejściu bacznie obserwował moje zachowanie. Chass musiał naświetlić sytuację, bo przystąpił do rozmowy z pozycji wiedzącego. Ale był miły, więc z ochotą odpowiadałem na przedziwne pytania. Opisałem to, co się zdarzyło trzy dni temu i nadal trwało.

 

Nie wysunął żadnych przypuszczeń. Skierował na szereg badań, które zrobiłem jeszcze tego samego dnia. Pobrano krew, echosonda, prześwietlenie żołądka, wymazy, entocenograf, nawet EKG. Cały dzień biegałem od gabinetu do laboratorium. Nic nie jadłem ani piłem.

 

Wieczorem Ewelin wysmażyła krwistego befsztyka. Patrzyłem na leżący kawał mięsa i wiedziałem, że jadł nie będę. Nie czułem głodu. Wyjaśniłem Ewelin, że cierpię na lekką niestrawność żołądka i będę zmuszony zrezygnować z wyśmienitej kolacji. Popatrzyła podejrzliwie, ale uwierzyła. Musiałem być chory, jeżeli odmówiłem zjedzenia uwielbianego rarytasu. Chyba po raz pierwszy skłamałem, chociaż niemówienie o czymś nie jest kłamstwem. Zresztą moje dolegliwości w szeroko pojętym rozumieniu można było nazwać chorobą. Nową chorobą być może jeszcze nieznaną medycynie. Bo czyż mogłem wyznać, że nie jestem głodny, bo nic nie jadłem. Uwierzyłaby miłość moja, że od czterech dni nie sikałem, nie jadłem, nie czuję pragnienia ani głodu? Czy uwierzyłaby, że zniknęły z mojej natury człowieka cechy zwierzęce? Ja sam nie wierzyłem do końca. Byłem naukowcem a nie umiałem podejść racjonalnie do problemu. Patrzyłem na Ewelin jak pałaszuje moją porcję i mimo, że nie jadłem od paru dni nawet ślina nie pojawiła się w kącikach ust.

 

Starałem się podejść do cudactw organizmu racjonalnie. Nie chciałem popadać w panikę, impulsywnie szukać przyczyn za wszelką cenę i przeróżnymi środkami. Wykształciłem się na chemika, więc wiedziałem, że przyczyny zaistniałych wydarzeń muszą istnieć. Ale jakie? Czyżby mutacja? Przeprowadzane badanie w Instytucie wymknęło się spod kontroli? Przeanalizowałem eksperymenty minionego kwartału i niewiele w nich znalazłem szczególnego. Pracowaliśmy nad szczepem VIS i w przypadku anomalii inni pracownicy też powinni mieć specyficzne problemy? Zadzwoniłem do kilku kolegów, ale z nimi wszystko było w porządku. Ale, gdyby do mnie ktoś zadzwonił i spytał o samopoczucie? Co bym odpowiedział? Przecież byłem zdrowy. Zastanawiałem się, czy zdradziłbym Ewelin bądź Jackowi dziwne dolegliwości i odpowiedź brzmiała: nie. Skłamałem Ewelin. Może nie skłamałem, ale zataiłem. Mogłem wyznać, ale jak ona by odebrała? Wolałem nie ryzykować. Ewelin była wyjątkowo uczulona na punkcie zdrowia. Dziewictwo straciła w wieku dwudziestu trzech lat, bo bała się zarażenia AIDS-em.

 

Przez chwilę myślałem, iż śnię. Sugestywny nocny koszmar realniejszy od rzeczywistości. Miałem w życiorysie kilka podobnych snów- jeden z udokumentowanym lunatykowaniem. Pewnego razu śniłem spotkanie z dziewczyną, ślicznym stworzeniem, spędziliśmy razem uroczy wieczór a gdy obudziłem się byłem pod tak mocnym wrażeniem majaku, że przez kwadrans szukałem dziewczyny. A będący ze mną kolega pomagał mi. Tylko, że ja ciągle spałem a on nie. Alby sny, że nie śpię. Pogrążony we śnie, przewracałem się z boku na bok przerażony, że nie zdążę do pracy, bo zaśpię.

 

Przeprowadziłem eksperyment. Prosty, ale skuteczny i unaoczniający, że moje doznania są rzeczywistością. Poszedłem do łazienki i żyletką rozciąłem naskórek ramienia. Zapiekło i pojawiła się krew. Czerwona. Przez długą chwilę patrzyłem jak czerwona plamka powiększa się, jak ranka ginie w powodzi krwi. A gdy zaczęła skapywać do wanny wziąłem na palec i spróbowałem. Była mokra i miała smak krwi. Jeszcze dla pewności pokazałem ranę Ewelin. Pomruczała pod nosem, przyniosła opaskę i zakleiła. To nie mógł być sen. Piekło, bolało, Ewelin dotykała i czerwień krwi.

 

Jeżeli nie śniłem, musiałem być chory. Ale czułem się dobrze, nic mnie nie bolało, zero dolegliwości. Ciało tryskało zdrowiem, więc musiałem zachorować psychicznie. Mózg uległ rozchwianiu, procesy myślowe i świadomościowe zmieniły położenie a co za tym i treść przeżyć. Uwierzyłem w doznania, które projektował uszkodzony mózg. Chora głowa przekonała do mylnych przeżyć. Skancerowany system nerwowy odłączył doznania fizjologiczne i nie wysyła impulsów pragnienia i głodu zachęcających do konsumpcji. Zwodzony fantastycznymi mrzonkami mogłem umrzeć z pragnienia i głodu. Postanowiłem przeprowadzić błyskawiczny eksperyment sprawdzający. Ewelin już spała, wyskoczyłem, więc z łóżka i poszedłem do kuchni.

 

Zaparzyłem kawę i przygotowałem kanapkę. Wszystko przebiegało normalnie dopóki nie zacząłem jeść. Podniosłem kanapkę, doniosłem do ust, już miałem gryźć … i nie wykonałem najprostszej pod słońcem czynności. Nie mogłem. Nie wiem, na czym polegało zahamowanie, ale nie potrafiłem wsadzić jedzenia do ust. Pomyślałem, że tak wygląda paraliż. Ręka jest i wygląda normalnie, ale w przypadku, gdy chce się nią ruszyć … nie można. Mózg przekonuje, że można, ale faktycznie nie można.

 

Identycznie z kawą. Dotykałem ustami brzegu filiżanki, ale zabrakło ruchu przechylającego. Chciałem, ale nie mogłem. Aż się spociłem. Nie muszę chyba dodawać, iż głodu czy pragnienia nie czułem. Zrezygnowany wróciłem do łóżka i niemożność wykonania najprostszych czynności spowodowała, że zbudziłem Ewelin i nadprogramowo pokochałem ją. Erotyzm ciągle pozostawał w strefie normalności.

 

Doktor Devin obejrzał wyniki. Skrupulatnie przeanalizował wykresy, dane i liczby. Podniósł okulary i potarł czoło. Wiedziałem, co powie, bo orientowałem się w medycznych zapisach. Badania nie wykazały żadnej choroby. Brakowało analizy moczu i kału. Z wiadomego powodu, ale poza tym reprezentowałem okaz zdrowia.

 

Ostrożnie, zaczynając od jajka, zaproponował – dla całkowitej pewności – cystoskopię. Zabieg bolesny, ale w zaistniałej sytuacji konieczny. Naukowo wyjaśni, iż opisane przeze mnie zaburzenia mogą być objawem poważnego wewnętrznego schorzenia, którego badania tradycyjne nie wykazują. Zajrzy do wnętrza i zobaczy, co tam się dzieje. Być może następuje wyciek moczu do jamy brzusznej a brak jakichkolwiek dolegliwości jest czasami zwodniczy. Może wdarła się infekcja. Przyczyn i powodów może być wiele. Wykrycie schorzenia w początkowej fazie pozwala na szybką remisję i powrót do zdrowia.

 

Przekonywał sugestywnie i zgodziłem się. Pragnąłem pewności za wszelką cenę. Jak na razie nie wspominałem doktorowi o kolejnym odkryciu. Zatajenie wynikało z ostrożności, czy moje doznania są realne a z drugiej strony nie chciałem narażać się na śmieszność, kpiny czy plotki. Wiedziałem, że jeżeli cystoskopia nic nie wykaże będę zmuszony udać się do … psychiatry. Bałem się wizyty u speca od ludzkich dusz. Wszem i wobec wiadomo, że lekarza obowiązuje tajemnica, ale w przypadkach świrowania, informacje przeciekały jak woda przez palce. Chass często opowiadał pikantne szczególiki z „przypadków” naszych władz, które ogólnie jawiły się tajemnicami. Moje dolegliwości były o tyle frapujące, że wcześniej czy później wymagać będą opinii konsylium. Wiedziałem o tym i zdawałem sobie sprawę. Dlatego szukałem innych wyjść. Chociaż tak prawdę mówiąc nic mi nie dolegało, wyglądałem normalnie, czułem się dobrze, więc mogłem spokojnie egzystować bez żadnych wizyt.

 

Do mądrego wniosku doszedłem, czując rozdzierający ból w dole brzucha mimo znieczulenia. Zabieg bolesny i żenujący, ale za późno zorientowałem się, że mogłem go uniknąć. Zaciskałem z irytacji no i bólu zęby, przeklinałem chorą pochopność i nadmierną troskę o zdrowie, Ewelin z drobiazgowym podejściem do zaburzeń, nawet Chass nie uszedł kosmicznej złości. Przysięgłem, że nikomu i nigdy nie powiem o jakichkolwiek dolegliwościach, już wolę umrzeć.

 

Cystoskopia niczego nie wykryła. Wewnątrz pęcherza wszystko wyglądało normalnie. Doktor Devin wyglądał na zakłopotanego. Tak bardzo chciał znaleźć we mnie chorobę. Czuł przykrość. Zgłasza się pacjent z poważną anomalią a badania nic nie wykazują. Podziękowałem za badania, uregulowałem honorarium i wyszedłem obiecawszy, że jeżeli coś zdarzy się nietypowego zaraz zgłoszę się do niego. Wiedziałem dobrze, że nie doznam przyjemności oglądania doktora Devin. On chyba miał podobne życzenie. W każdym razie rozstaliśmy się zgodnie.

 

W domu skrupulatnie przeanalizowałem sytuację. Jak dotychczas popełniłem tylko jeden błąd. Ale szybko zorientowałem się i doszedłem do mądrego wniosku, że w obecnej sytuacji nie ma potrzeby szukania pomocy u specjalistów. Nic się dziwnego nie działo. To, że dwie podstawowe czynności fizjologiczne zniknęły z życia było zaskakujące na początku, ale kilka dni praktyki dowiodły, iż można się przyzwyczaić. I miałem więcej czasu. Rano kwadrans na dłuższe spanie. Obawę budziło podejrzenie, że mogę być chory psychicznie i nieświadomą głodówką wycieńczyć organizm. Jednak kilka dni postu nie odbijały się na samopoczuciu, samokontroli, myśleniu czy reakcji. Doznania i świadomość przebiegały bez zakłóceń. Nawet odczuwałem nadmiar sił. Zniknęło tradycyjne południowe zmęczenie. Gdybym obiektywnie ocenił stan kondycji fizycznej i psychicznej sprzed dziwactw organizmu i teraz, to w chwili obecnej polepszyło się. Najwięcej kłopotów sprawiła Ewelin. Wymagała wyjaśnień, dlaczego nie będziemy razem spożywać kolacji. Znalazłem prosty sposób: zalecenie lekarza by … na jakiś czas przerwać wieczorne posiłki. Patrzyła podejrzliwie, ale jeszcze uwierzyła.

 

Kolejnego ranka po przebudzeniu momentalnie stwierdziłem, że znowu ulegam transformacji. Minęło dziesięć dni spokoju. Najpierw czekałem na kolejną eliminację czynności fizjologicznych spekulując, co pójdzie pod topór. Ale niewiele się działo. Nie jadłem, nie piłem, nie sikałem, nie wypróżniałem się i ilekroć szedłem z kimś i osoba musiała wstąpić do ubikacji czy też jeść, uśmiechałem się. Stałe i prozaiczne czynności stały się odległe i zapomniane. Czułem się znakomicie. Tryskałem zdrowiem, energią i pomysłami. Nie czułem zmęczenia, senności i strzykałem niesamowitym humorem.

 

Tego ranka po przebudzeniu zorientowałem się, że koniec ze spokojem. Leżałem na brzuchu i przedzierająca się przez pokłady snu świadomość zaczynała rejestrować doznania. Na czymś leżałem. Dużym i twardym. Po chwili dotarło do umysłu, co to jest. Podniosłem się, podciągnąłem do góry bluzę od piżamy i spojrzałem na penisa. Sterczał ogromny. Czerwony i mokry. Drżał nienaturalnie powiększony. Jeszcze nigdy w życiu nie doznałem podobnej erekcji. Mocno pragnąłem. Starałem się uzmysłowić, czego. Zamknąłem oczy i … ujrzałem … dziurę. Obrośniętą dziurę z różowymi płatkami, w którą natychmiast chciałem wniknąć członkiem.

 

Chciałem cipy. Pragnąłem całować, wpychać członka, rżnąć gorący pojemny otwór, zanurzyć się do oporu, wtryskiwać nasienie, czuć pod sobą rozchylone uda, dotykać gorącego i mokrego miejsca. Cipa stała się nagle wszechświatem. Pomyślałem o Ewelin i musiałem ją mieć. I to jak musiałem. Nie mogłem się opanować. Chciałem jak nigdy dotąd jej cipy, by siadła na głowie, na nosie bym mógł lizać różane płatki, pić sok wypływający, wąchać i rozpychać ścianki.

 

Gdyby nie wcześniejsze wyczyny organizmu, doznanie byłoby dziwne, bo dotychczas panowałem nad żądzami erotycznymi. Życie seksualne porównując z kolegami rozpocząłem dosyć późno. W zasadzie młodość poświęciłem chemii. Dziewczyn nie potrzebowałem. Dopiero wstępując na uniwersytet zacząłem zabawiać się z panienkami. I zorientowałem się, co straciłem. Ale miałem jeszcze czas. Większość studentek była chętna. Przerzuciłem się na eksperymenty z dziewczynami. Bawiłem się a sex stał się sportem. Aż wreszcie po zaliczeniu kilkunastu dziewczyn znudziłem się. Gdy spotkałem Ewelin, znajdowałem się na etapie przesytu. Ewelin wzbudziła zainteresowanie, bo nie poszło mi z nią łatwo. Owszem zabawialiśmy się. Była nawet w pewien sposób perwersyjna, ale do zbliżenia doszło dopiero po trzech miesiącach znajomości. I wtedy okazało się, że jest dziewicą. Strach przed AIDS stał na straży jej cnoty. Zaczęliśmy spotykać się i po burzliwych nocach kilku pierwszych tygodni nasze życie erotyczne ustabilizowało się. Od ponad roku kochaliśmy się trzy razy w tygodniu i to nam w zupełności wystarczało.

 

Więc w zaistniałej sytuacji mogłem tylko zadzwonić po Ewelin. Poprosiłem by natychmiast przyszła nie wyjawiając powodu. Gdy odłożyłem telefon, pobiegłem do łazienki. Nigdy dotychczas nie onanizowałem się – nawet będąc nastolatkiem, – ale teraz musiałem. Wybrałem łazienkę, bo było to miejsce o tyle intymne, że nie wstydziłem się samego siebie. Pocierałem impulsywnie naprężonego członka aż wyskoczyła biała ciecz. Wytrysnęła w górę i zatrzymała na ścianie. Patrzyłem jak wolno spływa i wcale nie miałem dość. Wytrysk nie przyniósł ulgi ani zwiotczenia członka. Wzbudził jeszcze większy apetyt.

 

Gdy Ewelin weszła, nie miałem czasu na durne tłumaczenia. Dopadłem ją w drzwiach. Rozbierając porozdzierałem bieliznę. I zaczęło się. Rżnąłem ją nieprzerwanie parę godzin. Najpierw widziałem radość na twarzy i wtedy dotarło, że dotychczas byłem marnym kochankiem. A później jej oblicze ewoluowało pokazując gamę stopniowanych odczuć: zaskoczenie, osłupienie, zmęczenie, wyczerpanie, rezygnację i wreszcie błaganie bym przestał. Ewelin leżała jak trup a ja ją łupałem jakbym chciał przebić na wylot. Z miłością nie miało to nic wspólnego. Wtryskiwałem też w nią spermę niczym strażacka pompa na buchający płomień.

 

Zazwyczaj z Ewelin jednego wieczora kochaliśmy się od dwóch do czterech razów i zawsze za czwartym numerkiem sperma zanikała. Teraz za każdym razem wyskakiwała, co najmniej pięćdziesiątka białej cieczy pod dużym ciśnieniem. Kilka razy zdarzyło się to w jej buzi, czego zazwyczaj nie lubiła i jeżeli brała do ust penisa pilnowała, by wytrysk nastąpił poza gardłem. Teraz była tak wymęczona i wycieńczona, że stało się obojętne czy pije spermę czy też dobre wino.

 

A gdy już skończyłem i członek sflaczał, poczułem ulgę, ale jednocześnie siłę. Wcale nie czułem zmęczenia, co zazwyczaj towarzyszyło każdej porze po miłości. Teraz miałem tak wiele energii, że mogłem góry przewalać. Ale nie była to moc erotyczna. Przeczuwałem, że z miłością już koniec w życiu, ale nie przejmowałem się przygnębiającym faktem. Patrzyłem na Ewelin leżącą na łóżku zerżniętą, biedną, z rozrzuconymi nogami, mokrą od potu i spermy. Białą ciecz widziałem nawet w jej włosach. Pochwa zaczerwieniona, powiększona, zmaltretowana. Patrzyłem na Ewelin i zastanawiałem się jak wytłumaczyć nagły przypływ chuci. Erupcję sexu.

 

Jeszcze nie miała siły pytać. Biedna Ewelin. Córka urzędniczki biurowej, którą uwiódł miejscowy pastor, po czym wyjechał do Afryki nawracać plemiona murzyńskie i wszelki słuch po nim zaginął. Podobno tak gorliwie nawracał, że w końcu, dla świętego spokoju … zjedzono go na obiad. Biedna Ewelin. Niezwykle ambitna i uparta w dążeniu do celu. Gnieździły się w niej malutkie marzenia, które zawzięcie realizowała. Nic z wielkich przepysznych wyobrażeń.

 

Po godzinie zwlokła się z łóżka i słaniając i opierając o ściany powędrowała do łazienki. Patrzyłem i czułem, że coś jej musiałem rozerwać. Trzymała się za brzuch i krzywiła przy każdym oddechu. Gdy wyszła z łazienki, spojrzała na mnie. Przejmujące oczy pytały: co ty mi zrobiłeś? Przez całą godzinę szukałem sensownego wytłumaczenia. Miałem kilka wariantów, ale żaden do niej nie pasował. Wybrałem najbardziej wiarygodny. Powiedziałem jej, że właśnie przypadkowo odkryliśmy w Instytucie środek pobudzający erotycznie i wypróbowałem go na sobie. Popatrzyła na mnie, uśmiechnęła się, ale nic nie powiedziała. Nie mogłem wyczytać z jej twarzy czy cieszy się, czy cierpi, czy jeszcze coś innego. Ale było chyba to pierwsze: radość. A ja przewidywałem, że kochaliśmy się po raz ostatni. Mój członek sflaczał i żadna erotyczna wizja nie mogła go podnieść. Na razie. Ale wiedziałem, dobrze wiedziałem, że to jest dalszy ciąg mojej „choroby”.

 

Gdy Ewelin wyszła, usiłowałem się podniecić. Wszelkie znane dotychczas skuteczne metody zawiodły. Impotencja zawitała pod me dachy. Nakochałem się już na całe życie i kolejny organ stracił rację bytu. Ale świadomość impotenckiego kalectwa wcale nie przerażała. Żal mi było tylko Ewelin, która będzie musiała szukać pewnego mężczyzny, co niestety nie było wbrew pozorom takie łatwe. Nasz świat komercjalizował się i staczał coraz niżej. Na ulicach widziałem setki chorych na coraz ciekawsze i niewyleczalne choroby czekających na cud, żebrujących o dolara na posiłek, umierających, gnijących.

 

Ewelin nie pokazywała się przez kolejne dwa dni. A ja czekałem na nią, czułem, że będzie chciała szczerej rozmowy. Znałem już ją trochę i wiedziałem, że przygotowuje się. Ja już byłem gotowy. Gotowy wszystko wyznać, bez względu na skutki powiedzieć, co się stało.

 

Przez dwa kolejne dni nic ciekawego nie zaszło. W pracy wziąłem zaległy urlop wypoczynkowy. Cały czas obserwowałem swój organizm. Nadal wszystko było w normie o ile normą można nazwać brak potrzeby łaknienia, wypróżniana i sexu. Przez dwa dni usiłowałem doprowadzić penisa do erekcji, ale pozostał w stanie spoczynku. Pożyczyłem klika specjalistycznych medycznych podręczników i szukałem w nich opisów moich anomalii. Ale tradycyjna medycyna nie znała podobnych przypadków. Jednocześnie spekulowałem, co się może dalej zdarzyć. Co zaatakuje atrofia? Czy to jest mutacja, choroba, sen? Przychodziły do głowy najbardziej fantastyczne pomysły typu: jestem obiektem eksperymentów, jakie przeprowadzają na mnie kosmici. Albo w Instytucie. Potrzebowali świnki i zrobili losowanie: padło na mnie. Ale wiedziałem, że bez mojej zgody nic takiego zrobić nie mogli. Ale postawieni w stan wyższej konieczności? Polecenie rządowe? Racja stanu? Jestem królikiem doświadczalnym.  Cały czas obserwują mnie, zachowanie, reakcje, wykresy tabele. Moje otoczenie to olbrzymi habitat i ja w roli białej myszki.

 

Tak bardzo przeraziłem się, że przeszukałem całe mieszkanie. Ale nic nie znalazłem: żadnych ukrytych kamer, żadnych mikrofonów. Nic. Moje mieszkanie było czyste. Ale wcale mnie to nie uspokoiło. Dziwactwa, których doświadczał organizm musiały mieć przyczyny. Przeżywałem huśtawkę nastrojów z jednej strony martwiłem się, co przyniesie kolejny dzień z drugiej strony cieszyłem się: życie stało się łatwiejsze, miałem znacznie więcej czasu i lepsze samopoczucie.

 

Przyszła Ewelin. Weszła do kuchni nie mówiąc ani słowa i zachowując się jakby wszystko było w porządku i nasza długa i męcząca miłość była snem. Gdy przebywałem sam, wyznanie tajemnicy jawiło się fraszką. Teraz patrząc na Ewelin nie wiedziałem jak zacząć … jak wyznać. Nawet nie bałem się reakcji. Nie umiałem jedynie rozpocząć. Patrzyłem na nią i wiedziałem, że jeżeli nie zada pytania nic nie powiem. A ona milczała. Wzięła się za gotowanie. Za gotowanie! Dla mnie! Kolacja dla mnie, kiedy od kilkunastu dni nic nie jadłem i nie czułem głodu.

 

Siedzieliśmy w kuchni popychając słowne głupotki. Nadal rozmyślałem jak zacząć, ale atmosfera nie sprzyjała enigmatycznym wyznaniom. Doszedłem do wniosku, że powiem innym razem. Jeżeli nie chce, nie pyta. Jej prawo. I wtedy stało się. Znowu się zaczęło. Tym razem miałem świadka. Przestałem czuć. Nie mogę dokładnie stwierdzić, kiedy nastąpił zanik zmysłu odczuwania. Czy stało się wcześniej, czy właśnie wtedy w czasie wieczoru w kuchni?

 

Zobaczyłem nagle przerażone oczy Ewelin. Rozszerzyły się jakby ujrzały monstrum, horror. Pobiegłem za jej wzrokiem. Moje palce paliły się. Usiadłem tak niefortunnie, że ręka zawisła a dłoń znalazła się bezpośrednio w ogniu. Płonęła a ja nic nie czułem. Nic. Żadnego bólu czy pieczenia. Jakby to nie było moja część ciała.

 

Płonącą rękę włożyłem do zimnej wody. Zasyczało i ugasiłem. Dwa palce sczerniały i zostały lekko nadpalone. Obejrzałem dokładnie ranę. Wyglądała przepisowo tak jak powinno wyglądać mocno oparzone miejsce, tylko bólu nie czułem. Ewelin nic nie mówiła jedynie patrzyła. Obejrzała rękę i rzuciła się do apteczki. Już po chwili trzymała flaszeczkę i plastry. Ale jej pomoc była zbędna. Teraz musiałem wszystko opowiedzieć.

 

Nie przerywała, gdy mówiłem. Wysłuchała do końca. Obawiałem się, że nagle ucieknie, zlęknie się nieludzkich dolegliwości, przerazi ewentualnych zaraźliwości i odejdzie. Ale nie. Gdy skończyłem Ewelin, pogłaskała mnie po policzku i powiedziała, że kocha mnie i zostanie ze mną do końca. Biedna Ewelin uznała mnie za przypadek patologiczny zazwyczaj kończący się śmiercią.

 

Razem przeprowadziliśmy kilka prób: na sex i czucie. Ewelin starała się pobudzić mojego członka, bardzo starała się, ale teraz każdy jej dotyk czy pieszczota nie docierały do niego. Nic a nic nie czułem. Uszczypnęła mnie bardzo mocno i nic. Nawet śladu nie zostawiła jakby moje ciało zamieniło się w gumę. Przyniosłem nóż i skaleczyłem się. Krew w żyłach płynęła, jeszcze płynęła, ale ból nie pojawił się. Waliłem rękami i głową w ścianę, ale bez skutku.

 

Nagle zobaczyłem, że poparzone i nadpalone palce zagoiły się. Również rozcięta rana w oczach zabliźniła się. Patrzyliśmy, bo wyglądało jak przyspieszona sekwencja filmu. Ewelin obserwowała mnie z … podziwem. Zapytałem, co radzi robić. Radziła czekać. Ale, na co miałem czekać? Na kolejne zaniki podstawowych funkcji organizmu?

 

Naprędce skleciliśmy wspólnie tezę, że jestem mutantem. W instytucie zostałem napromieniowany nieznanymi preparatami, bądź wdychałem eksperymentalną substancję, która akurat tylko na mnie działała. Wiedziałem, że znane przypadki mutacji są jednorazowe i zazwyczaj prowadzą do śmierci. Ale mój przypadek mógł być nieznany medycynie i jednostkowy.

 

Postanowiłem zwolnić się z pracy. Ta część życia straciła rację bytu. Nie musiałem jeść i pić. A przecież głównie w tym celu się pracuje. Zostały ubrania, ale mogłem wyjść na zewnątrz nago nawet przy sześćdziesięciu stopniach mrozu i nic. To było ciekawe zjawisko. Całymi dniami przeprowadzałem dziwaczne testy. Wkładałem rękę do wrzątku, do lodówki, kroiłem się. To było fascynujące. Wbijałem nóż w nogę, słyszałem jak zgrzyta o kość, wypływała krew, po chwili przestawała i rana schła, zabliźniała się i znikała. Zastanawiałem się, jaka byłaby reakcja gdybym odciął kawałek ciała: odrósłby czy nie. Chciałem uciąć palca, ale bałem się. Już zaczynałem. Przekroiłem do połowy i brakło impulsu. Tak prawdę mówiąc byłem już kaleką w zaawansowanym stopniu i brak palca nie byłby wielką stratą. Ale jakoś bałem się. Bałem się nie straty palca, ale, że przestanę istnieć. Frapowały mnie też organy wewnętrzne. Czy również zregenerowałyby się, gdybym wbił nóź w brzuch bądź w serce? Ale na takie próby nie miałem odwagi.

 

Zadzwoniłem do instytutu, ale mój kierownik chciał się widzieć ze mną osobiście. Musiałem wyjść. Trochę bałem się wypuścić z domu. Od kilku dni nigdzie nie przebywałem. Bałem się ludzi. Czyżby było to kolejnym dziwactwem mojego jestestwa. Najpierw strach a później nadludzka odwaga - superman, nieustraszony wojownik o … właśnie? O co? Nie odpowiadała mi rola bojownika. Zawsze byłem spokojnym i tolerancyjnym człowiekiem. Tak wbiłem sobie tę myśl do głowy, że uwierzyłem w nią. Widziałem siebie oczami wyobraźni szybującego nad ziemią (teraz wierzyłem już we wszystko, nawet, że potrafię fruwać a jeżeli nie latam to w przyszłości na pewno będę) szukającego miejsc, gdzie dzieje się krzywda.

 

Tak sobie myślałem, ale na razie musiałem wyjść. Zbliżała się godzina spotkania z profesorem Jakem. Czułem przerażający strach bezpodstawny. Na nieczułych jak drewno dłoniach pojawiły się kropelko potu. I drżałem. To też było dziwne. Zmysł czucia wyłączył się, ale wyglądało, że system nerwowy nadal normalnie funkcjonował. Czułem, że znowu coś się stanie, symptom kolejnego zaniku. Ale musiałem wyjść.

 

Profesor Jak przyjął mnie w swoim gabinecie. Rzadko tam przebywałem. Wpuszczał jedynie w wyjątkowych sytuacjach swoich pracowników. Ale byłem wyjątkowym pracownikiem: chciałem się zwolnić. A według starego rokowałem duże nadzieje: młody, ambitny, przykładający się do pracy.

 

Usiadłem i dyskretnie rozglądałem. Pracowałem, u Jaka pięć lat a w gabinecie byłem po raz trzeci. I chyba ostatni. Niczego niezwykłego nie zauważyłem, ale aura tajemniczości gabinetu nęciła wszystkich pracowników. Krążyły fantastyczne wieści, dlaczego stary nie wpuszcza pracowników do swojego gabinetu. Jedna z nich głosiła, iż w lodówce przetrzymuje kosmitkę, z którą ma romans i przez którą jest takim wrednym przełożony. Żartowano, iż kosmitka jest z lodowej planety i by jej dogodzić, Jak musi hibernować członka by był twardy i zimy jak lód.

Konkludując trzecia wizyta w gabinecie starego jawiła się dużym sukcesem. Byłem jednym z, niewielu, który w ciągu pięciu lat gabinet szefa odwiedził dwukrotnie.

 

Nie miałem żadnego sensownego tłumaczenia. Zresztą przebiegły i stary lis jak Jak nie dałby się oszukać trywialnym wyjaśnieniem. Mogłem wymyślić rodzinny problem, bo takie najlepiej funkcjonowały, ale nie chciałem oszukiwać, Jaka. Powiedziałem to samo, co przez telefon: że chcę się zwolnić.

 

Patrzył na mnie przez długą chwilę i zadał pytanie, dlaczego? Też przez chwilę myślałem i … ogólnikowo wyznałem prawdę. Jednocześnie szukałem powodów tak rzadkiego przebywania pracowników jak i samego szefa w swoim gabinecie. Niczego jednak nie zauważyłem

 

Wiecie, co ten stary pryk mój szef zrobił?  Nie wiecie? Zaczął się śmiać. Śmiał się jak dziecko. Pracowałem pięć lat i nigdy nie widziałem uśmiechu na jego twarzy, bo przypominała zajadły mrozem wzór wiecznego niezadowolenia. A teraz recholił Jak jakby usłyszał wyborny dowcip. Było mi głupio, siedziałem jak uczeń a on się śmiał i śmiał. Nie uwierzył stary drań. I zdenerwował mnie.

 

Musiałem go przekonać. Na biurku leżał sporej wielkości tasak do krojenia większych preparatów. Chwyciłem kosę i rozłupałem przedramię na pół. Siknęła krew a Jak zerwał się i chciał biec po pomoc. Chwyciłem go za ramię i posadziłem z powrotem w fotel. Razem patrzyliśmy jak rana znika. Jakowi mało oczy nie wyskoczyły z orbit a gula w gardle przesuwała się zygzakiem niczym na kreskówkach dla dzieci.

 

A gdy już ręka przybrała poprzedni wygląd, Jak poprosił o współpracę. Ten zaciekły singiel, który najprawdopodobniej nie ożenił się, bo nie wiedział jak się prosi, błagał mnie bym się poddał badaniom. Też zastanawiałem się nad podobnym rozwiązaniem. Oddać siebie nauce i naukowcom. Niech analitycznymi metodami zbadają, co się ze mną dzieje. Ciekawiły przyczyny zaburzeń organizmu. Z drugiej strony autopsyjnie znałem przebieg badań. Poza tym wiązało się to ze „sławą” w moim przypadku pejoratywnym znaczeniu. Cały świat obiegłaby informacja o przedziwnych zaburzeniach. Przyjeżdżaliby różni ludzie – nie obeszłoby się bez mass mediów. Byłbym obiektem napaści różnego rodzaju hipotez, przypuszczeń, na pewno znalazłby się ciemny typ, który chciałby mnie zlikwidować. Dobrze wiedziałem, czym to pachnie.

 

Dlatego na prośby, Jaka powiedziałem zdecydowanie: nie. Wychodziłem już a on nadal prosił, błagał, obiecywał dyskrecję, pieniądze. Ale nie było żadnego punktu zaczepienia na moje: nie. Żadnego. Obiecałem jedynie, że będę informował o każdym kolejnym zaniku.

 

Wracając do domu zobaczyłem pożar. Duży piętrowy budynek płonął. Po widocznych ścianach i dachu pełzał ogień. Wyglądało, że pożar jest w początkowej fazie i sprawiał wrażenie podpalenia umyślnego. Obok stały gromadki ludzi i przyglądały się nic nie robiąc. W oddali wyły nadjeżdżające wozy strażackie. Przed domem rozpaczała kobieta błagając ludzi o pomoc.

 

Podszedłem bliżej. Kobieta zawodziła i z ledwością zrozumiałem, że w mieszkaniu zostało jej dziecko. Wśród stojących ludzi nie było śmiałka na tyle odważnego by, chociaż próbować wejść.

 

Pojawiła się okazja do wypróbowania właściwości nowego ciała. Bez zastanowienia otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Płomienie jeszcze nie dotarły do wnętrza. Jedynie kłęby dymu podduszały.

 

Usłyszałem kwilenie i kierując się słuchem odnalazłem niemowlaka, zabrałem ze sobą i oddałem uszczęśliwionej matce. Właśnie w tym momencie strażacy rozpoczęli wodny szturm. Dyskretnie zniknąłem w tłumie by uniknąć zbędnego rozgłosu.

 

Wieczorem z Ewelin oglądaliśmy lokalne wiadomości. Poinformowano o incydencie. Matka dziecka przez telewizję szukała bohatera: chciała się odwdzięczyć. Ewelin pytająco spojrzała w oczy. Kiwnąłem głową. Uśmiechnęła się tajemniczo. Coś knuła moja Ewelin, ale wcale mnie to nie interesowało.

  

Ponownie naszła mnie ochota na rozmyślania. Odpadła jedna ewentualność. Na pewno nie byłem królikiem doświadczalnym Instytutu. Zachowanie, Jaka to powiedziało. Był podekscytowany jak nigdy dotąd i prosił, błagał. Takie postępowanie było całkowicie sprzeczne z naturą, Jaka.

 

A jaką miał naturę stary Jak? I dotarła do mnie cała prawda i przeraziłem się. Jak był stuprocentowo rasowym naukowcem, całym sercem, duszą, ciałem, wolnym czasem. I na pewno nie popuści, nie pozwoli by taki ciekawy obiekt do badań zniknął sprzed nosa. Mój byt był zagrożony. Musiałem uciekać. Zadzwoniłem do Ewelin i poprosiłem by natychmiast przyjechała.

 

            A wiecie jak się zachowała moja dystyngowana ukochana? Zapytała czy znowu mam ochotę na miłość. Mojej wolności zagrażało niebezpieczeństwo a w głowie Evelin fruwały głupoty. Ale z drugiej strony kolejny raz poprosiłem, by przyjechała natychmiast. Za pierwszym razem czekała miła niespodzianka, więc liczyła, że teraz też. Biedna Ewelin.

 

            Nie czekałem na Ewelin w domu. Zszedłem na dół i stanąłem w bramie kamienicy po drugiej stronie ulicy w cieniu olbrzymiego drzewa. Przeczucia nie omyliły mnie. Mój byt uratowały dwie minuty.

 

            Nagle pod dom zajechał z piskiem opon wóz policyjny i karetka pogotowia. Zaś na rogu ulicy zobaczyłem samochód, Jaka. Stary drań uśmiechał się pod nosem i obserwował akcję. O ty łajdaku – pomyślałem – zaraz twoje samopoczucie ulegnie pogorszeniu.

 

            Ale nie czekałem na rozwój wypadków. Chyłkiem wymknąłem się z kryjówki i biegiem ruszyłem na spotkanie z Ewelin. Gdy zobaczyłem jej samochód, wybiegłem na ulicę i jeszcze nie zdążyła się zatrzymać a ja już siedziałem wewnątrz. Zadała pytanie, ale krzyknąłem by jak najszybciej jechała.

 

            Dodała gazu. Z daleka zobaczyłem biegnącego, Jaka w kierunku mojego domu. Na razie uratowałem skórę. Ale na jak długo? Znałem, Jaka i wiedziałem, że nie spocznie dopóki nie osiągnie celu.

 

            Ewelin ukryła mnie w domku swojej babci. Nie miała ze mną staruszka żadnych kłopotów: nie potrzebowałem żywności, picia ani jakichś specjalnych wygód. Spokojnie wytłumaczyłem moją zawiłą sytuację, odmalowałem, Jaka jako ciemnego typka z wygórowanymi ambicjami, zdolnego do największych podłości w imię nauki.

 

            W osobliwy sposób podniecała Ewelin moja skomplikowana sytuacja. O cokolwiek poprosiłem z chęcią wykonywała, z nadgorliwością, nerwową pośpiesznością.

            Rano przyniosła prasę. Na pierwszych stronach umieszczono moje zdjęcie a tytuł krzyczał: kosmita czy kolejny krok ewolucyjny człowieka?

 

            Narozrabiał Jak. Kosmita? Czytałem artykuł obojętnie. Oczywiście pismaki wszystko wyolbrzymiły i przerysowały. Ale najgorsze, że widziano we mnie jednostkę niebezpieczną, zagrażającą porządkowi i spokojowi. Jednym słowem byłem poszukiwany. Nawet Ewelin patrzyła na mnie podejrzliwie.

 

- No co? – sarknąłem. – Chyba nie wierzysz w te bzdury tutaj – odrzuciłem ze złością gazety. Zrobiono ze mnie międzygwiezdnego agenta z misją zniszczenia ludzkości, co było superkosmiczną bzdurą.

 

            Ewelin nic nie odpowiedziała a popołudniem najzwyczajniej w świecie wydała mnie. Solidarność z rodzajem ludzkim zwyciężyła – tak klarowała. Zrobiła to dla mnie, dla mojego dobra, kocha mnie, ale sumienie nie pozwala ukrywać … osoby poszukiwanej.

 

            Kobieta nawet wbijając nóż w serce tłumaczy, że robi to dla twojego dobra. Ale słuchając wywodów ukochanej, wszystko nagle zobojętniało. Jak stał w drzwiach a wokół domku słyszałem działania grupy operacyjnej – zabezpieczali marną chałupinkę jakby była siedzibą terrorystów. Mateczkę Evelin trzymało trzech zamaskowanych typków a mnie pięciu. Reszta demolowała chatkę bez ładu i składu. W powietrzu fruwały książki, kartki i mniejsze gadżety. Meble padały na podłogę jak trupy w sensacyjnym filmie. Jak wyjaśniał zawiłą sytuację, ale nie docierały do mnie słowa. I zapadłem w milczenie. Pogodziłem się.

 

            Niczym groźnego przestępcę wyprowadzono mnie z chatki, zakutano w przedziwne skafandry i wywieziono do kliniki? Szpitala? Więzienia? Nie wiedziałem. Zaprowadzono mnie do niewielkiego pomieszczenia, w którym znajdowało się jedynie łóżko i olbrzymie lustro zajmujące prawie całą ścianę.

 

            Wiedziałem już jak będzie wyglądało moje życie. Znałem na pamięć. Tylko, że teraz znalazłem się po drugiej stronie. Chyba dla zachowania równowagi umieszczono mnie w klatce bym mógł widzieć obrazy z pozycji królika. Ale opanowała obojętność.

 

            Po jakimś czasie do pomieszczenia wszedł Jak. I dopiero wówczas zorientowałem się, że mój przypadek powiększył się o kolejny zanik. Nie potrafiłem mówić – chciałem – ale to było niemożliwe. Ruszałem językiem, ustami, mózg wysyłał informacje, ale głos nie wydobywał się z gardła.

 

            Jak mówił, gestykulował, słyszałem słowa, ale ich sens nie docierał. Więc nie reagowałem. Siedziałem i patrzyłem na niego: cały czas bez jakiegokolwiek ruchu czy mimiki. Tylko patrzyłem.

 

            I nagle zorientowałem się, że mogę inaczej z nim porozmawiać, że mogę bezpośrednio wniknąć w jego umysł. Odczucie intuicyjne, o którym powinieneś wiedzieć i stosować go. Ale nigdy tego nie robiłeś, bo go sobie nie uświadamiałeś. I nagle dotarło, że można tak i jest to dziecinnie proste. Więc zrobiłem to.

 

            Ale musiałem zrobić zbyt gwałtownie, bo Jak złapał się za głowę i z upiornym grymasem bólu zwalił na podłogę. Błyskawicznie wycofałem się z jego intelektu.

 

            Drugie podejście wykonałem delikatnie i bezboleśnie. Nawet nie wyczuł mojej obecności. Chwilę spacerowałem po terenach myślodajnych i miałem dość – jego refleksje były odrażające, parszywe, wręcz nieludzkie. Poczułem obrzydzenie i wycofałem się.

 

            Jak poczuł, że coś mu zrobiłem, bo skrzywił się grymasem, jakiego nigdy u niego nie widziałem. Domyślił się mojej ingerencji w jego ohydne rozważania, ale czekał na potwierdzenie. Zrobiłem to wprost – wszedłem w jego umysł i tchnąłem optymistycznie: obejrzałem twoje myśli. Mój przełożony zawył z radości i wykrzyknął: jesteś uczonym, musisz nam pomóc.

 

            Mylił się. Przestałem być uczonym. Już dawno. Teraz uświadomiłem sobie, że nigdy nie byłem uczonym. Uczony! Cała ludzka nauka była głupstwem, pyłkiem, niczym. Wiedziałem to teraz. Wszystko. Wszystko wiedziałem. Wiedziałem więcej. Znałem lekarstwo na AIDS. Rozwiązanie było dziecinnie proste, ale przestał nurtować żartobliwy problem, zostawiłem go ludziom, bo ja nie byłem już człowiekiem. Nie wiem, kim byłem, ale nie byłem już człowiekiem. Jedynie zewnętrzna powłoka przypominała osobnika rodzaju ludzkiego.

 

            Jak usiłował trafić do mnie słowami, mówił, potrząsał mnie, ale był niczym komar dla człowieka: dokuczliwy, ale totalnie bzdurny.  A jego zachowanie pokazywało jedynie jak bezdennie głupie były nasze badania. Dopiero mój przypadek ożywił upiornie mojego wiecznie skrzywionego i niezadowolonego przełożonego.

 

            Poznawałem siebie, nowego i nieznanego. Moje ciało jawiło się fascynacją, ale ja nie byłem ciałem. Wszystkie systemy swojego organizmu widziałem a raczej czułem a tak naprawdę było to coś pomiędzy oglądaniem a odczuwaniem a może to i to równocześnie. System nerwowy, krwioobieg – zachwycały prostym a jednocześnie genialnym rozwiązaniem. Niezwykle krzyżówki. Człowiek był majstersztykiem w swoim gatunku. Ale z drugiej strony zauważyłem wiele zaniedbań z winy człowieka. Lecz te problemy przestały nurtować. Mogłem udzielić kilku wskazówek, zepchnąć ludzi z błędnych ścieżek. I wtedy poczułem, że to byłoby … wykroczeniem.

 

            Przyszła Ewelin. Stanęła w drzwiach wystraszona i blada. Wyglądała na biedną, nieszczęśliwą, zagubioną. Chciałem jej pomóc pamiętałem jeszcze, że kiedyś ta istota znaczyła tak wiele w moim życiu. Ale należała do innego obozu – nie wrogiego, ale jakby zakazanego, co uświadomiono mi. Ta wiedza mieszkała we mnie, ale do tej pory drzemała pod pokładami śmieci. Podobnie jak próba pomocy ludziom i chęć ulżenia Ewelin spotkała się z protestem. Protestem nałożonym wewnętrznie i wyjątkowo skutecznym blokującym niczym tama wodę. Tylko, że nie zamierzałem niczego łamać czy rozrywać. Uznałem, że tak jest i tak ma być i należy przestać nad tym nawet się zastanawiać.

 

- Jak powiedział, … że … potrafisz, … ale … proszę cię nie czytaj moich myśli.

 

            Nie miałem takiego zamiaru. Po próbie z Jakiem czułem, że każdy człowiek jest mniej więcej taki sam. Muszę być szczery do końca i powiedzieć, że w sobie znalazłem to samo paskudztwo. Zwinięte w kłębek, zepchnięte leżało i czekało na uaktywnienie.

 

- Dobrze się czujesz – spytała Ewelin.

 

            Kiwnąłem głową i w tym samym momencie uzmysłowiłem sobie kolejne zaniki mego człowieczeństwa. Nie oddychałem a mimo tego żyłem. Mój system oddechowy stracił rację bytu. Również wyłączyły się dwa zmysły: słuch i wzrok. To znaczy czułem, że tak jest, chociaż nie mogłem sprawdzić. Jedynie wzrok. Miałem oczy zamknięte. Ale i tak wszystko widziałem. Postrzeganie odbywało się bez oczu … tak niby ważny pośrednik został wyeliminowany.

            Moje wrażenia i odczuwania odłączyły się od ciała.

 

- Czemu na mnie nie patrzysz … kochany – spytała Ewelin. Stała blisko drzwi. Emanował z niej strach. Przeraźliwie cuchnąca trwoga. Przypominała wielkie zagubione zwierzątko umieszczone w obcym środowisku, jak myszka zaczajona w rogu olbrzymiego pudła. Powinna wzbudzać litość, ale była daleka i obojętna.

 

-Widzę cię – tchnąłem w jej umysł i wówczas uciekła.

 

            Jeszcze z daleka czułem odór jej strachu. Ale fakt bezpowrotnej straty Ewelin przyjąłem z obojętnością. Nie potrzebowałem niczyjej obecności. Każdy wchodzący osobnik i naruszający spokój jawił się intruzem. Słuchałem Jaka, innych znajomych ludzi i czekałem, kiedy wreszcie się wyniosą. Leżałem niczym zmarły i reagowałem niczym trup. Jedynie oczy pokazywały, że wewnątrz tli się, resztka życia.

 

            Ich wizyty zaczęły się nasilać. Któregoś razu chciałem ich wygonić i stwierdziłem, że nie mogę się ruszać. Nie mogłem ani się ruszyć ani chodzić. Próbowałem, ale nie byłem w stanie. Pomyślałem jeszcze, że jest tak wiele miejsc, które chciałem obejrzeć i których już nigdy nie zobaczę. Ale nie czułem z tego powodu przykrości. I wówczas stało się. Zobaczyłem.

 

            Zobaczyłem Luwr. Luwr znajdował się na pierwszym miejscu listy miejsc do oglądania. Nie wiem jak to się stało, bo cały czas leżałem. Miałem wrażenie, że obraz galerii został ściągnięty do małego pokoiku nieznaną, ale potężną siłą. Może siłą wyobraźni? Leżałem a obrazy poszczególnych sal przesuwały się przed oczami, ale jednocześnie czułem się jakbym tam przebywał. Gdy nad jakimś eksponatem chciałem się dłużej zatrzymać, obraz przystawał albo ja przed nim. Pomyślałem o innych miejscach godnych zobaczenia i pojawiały się. I muzeum w Leningradzie i park. Pobieżnie przejrzałem siedem cudów świata i wiele innych atrakcji. I poczułem rozczarowanie.

 

            Kultura ludzka wydała się nagle marnym pyłkiem i straciłem zainteresowanie nią. Jedyną rzeczą godną wzmianki stało się moje ciało, powłoka, z którą co stwierdziłem właśnie mogę się rozdzielić, ale, z którą czułem nadal zwierzęcy związek. Wykorzystałem wewnętrzną esencję i zabalsamowałem i zabezpieczyłem cielesną powłokę na zawsze. Nadal nawiedzały mnie istoty ludzkie, ale powoli zatracały tożsamość. Jawiły się niczym kiedyś dla mnie zwierzęta wyróżniające się wielkością i małymi instynktownie wyłapywanymi różnicami zauważalnymi po pewny czasie. Istoty nachylały się, dotykały powłoki różnymi narzędziami, usiłowały ją przebić, porozumiewały się dźwiękami. Czułem, że mają w sobie zalążki pierwotnej inteligencji wartej zainteresowania, pokierowania a może kiedyś …?

 

            Lecz nie miałem na to ochoty. Rozkoszowałem się sobą, bogatym jestestwem, które poznawałem od początku niczym nowo narodzone dziecko świat. Niektóre sprawy stawały się z miejsca normalne akceptowane a priori a inne wymagały głębszego poznania, wgryzienia się i zrozumienia. Nad niektórymi nie mogłem zapanować. Mogłem wyjść z siebie i patrzeć na siebie a właściwie moją powłokę. Czułem fantastyczne wrażenia szybując w małym pokoiku a po jakimś czasie, gdy przekonałem się, że mogę przenikać bariery wykonane przez istoty z początkującą inteligencją stało się to przyjemną zabawą.

 

            Muszę przyznać, że nadal pozostawałem materią zmetamorfizowaną, niewidzialną i skondensowaną. Czułem to. Zajmowałem pewną przestrzeń widzialną dla samego siebie. Materią prawie doskonałą. Dla istot uwijających się wokół mnie pozostawałem niewidzialny. Byłem odbiciem istot, które opuściłem, ale odbiciem wybornym. Po ludzku można by było określić, że świadomość pozbyła się cech fizycznych.

 

            Postanowiłem ruszyć w przestrzeń. I ruszyłem. To było fascynujące przeżycie. Ocierałem się światło gwiazd, ich tchnienie, doznawałem niezmierzonych pieszczot rozpoczynających się jak delikatne brzmienie dzwoneczków kończących orgiastycznym wsysaniem w czarną dziurę. Ruch galaktyk opasywał przyjemnym chłodem. Czułem stłumione bicie serca wszechświata, łagodne dźwięki rodzących się światów, bolesne skurcze zamierających. Łabędzi śpiew wyłaniających się gwiazd i kojące barwy kosmosu. Balsamistyczne oddziaływanie nieskończonej przestrzeni niczym nieograniczonej. I wiecznego czasu bez początku i końca. Współuczestniczyłem w ekstazie. Czas zmieszał się z przestrzenią i stali się jednością a ja dryfowałem w nich.

 

            Poczułem się panem samego siebie. Wrażenie bycia nieśmiertelnym. Wiedziałem, że nie ma nieśmiertelności. Nieśmiertelność wymyślił prymitywny intelekt uwięziony w koszmarnie małym odcinku czasu, wymarzył z tęsknoty za dłuższym życiem. Jeżeli coś się rodzi to musi umrzeć. Życiu nieodłącznie towarzyszy śmierć. A śmierć to niebyt, nieistnienie, koniec trwania. Ale życie może być krótkie bądź długie, eony lat, niewyobrażalnie rozciągnięte w czasie, trwanie prawie wieczne z przerwami na metamorfozę w kolejne drzwi, w następne życie na wyższym poziomie. Miałem świadomość, że mój byt kiedyś się skończy a mimo to poczułem się nieśmiertelny.

 

            Odniosłem wrażenie, że dla mnie czas zatrzymał się a może pędził z potwornym przyspieszeniem, iż wydało się, że stoi. I nagle zrozumiałem. Czas jest pojęciem względnym. Przyzwyczajenie, że posuwa się do przodu jest tylko wrażeniem intelektów banalnych, które nie mają wyobraźni by wyrwać się z kokonu. I wtedy stało się …

 

            Poczułem obecność, czyjąś obecność, nieśmiałej inteligencji, hen gdzieś w niezmierzonej odległości. Sygnały, jakie odbierałem wskazywały na zaciekawienie podszyte strachem. Więc nie byłem sam. Ucieszyłem się. I chociaż wrażenie obecności kogoś drugiego zniknęła ucieszyłem się. Wierzyłem w bliski kontakt, spotkanie, porozumienie. Musiałem jednakże zachować ostrożność, by pochopnym zachowaniem nie spłoszyć obcego. Czekanie w przyjaznym środowisku jest rozkoszą. Zająłem się pogłębianiem nowych doznań. Na kontakt musiałem poczekać by inteligencja nie zniknęła w bezmiarze nieskończoności. Lecz nie bałem się. Miałem mnóstwo czasu.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Miyo · dnia 25.09.2017 14:37 · Czytań: 593 · Średnia ocena: 3,5 · Komentarzy: 4
Komentarze
JOLA S. dnia 25.09.2017 17:47
Jestem świeżo po lekturze tej mikstury, dziwacznej, momentami przerażającej, niesmacznej. Może przyjdzie mi do głowy jakaś refleksja, gdy nabiorę do tekstu dystansu.

Odniosłam wrażenie jakbym czytała studium rodzącej się, a może już zaawansowanej paranoi - coś jak w filmie "Wstręt" Polańskiego.

Zastanawiam się, czy opowiadanie zasługuje na wyróżnienie, czy jest to dzieło wybitne?
Warsztat ogólnie może i nienaganny, zawiera kilka nużących opisów.

Pozytywnie oceniam Cię Autorze, ale kłamałabym, zachwycając się.

Ciekawa jestem innych komentarzy?

Pozdrawiam :)
genek dnia 25.09.2017 20:08 Ocena: Bardzo dobre
Temat wyśmienity. Pięknie stopniujesz klimat, aż widać to przed oczyma i czuć całym sobą. Dawno nie czytałem czegoś tak dobrego - w sensie tematycznym. Natomiast przyczepiłbym się do stylu... Przecinki... Powtórzenia... Zbyt często wymieniasz choćby imiona. Kilka razu się zdarzyło, że musiałem przystanąć, aby złapać sens, bo styl go burzył. Tym niemniej mocna rzecz.
violka dnia 25.09.2017 23:43 Ocena: Dobre
Opowiadanie kojarzy mi się z pewnym filmem Luca Bessona. Jak zauważył genek, powtórzenia i stylistyka psują odbiór treści. Język opowiadania jest cięzki, charakterystyka sytuacji, jak dla mnie, jest zbyt długa, zbyt szczegółowa i nużąca. Pomijając mankamenty warsztatowe, tekst wydaje się interesujący i wywołujący pewien niepokój, który skłania do zadumy nad strukturą psychologiczną człowieka.
Pozdrawiam.
Miyo dnia 26.09.2017 19:35
witam

podziękówa za wytknięcie błędów stylistycznych i innych
pracuję nad nimi
cieszy mnie że tekst się Wam podoba
i wywołuje uczucia
nie ważne jakie

pozdrawiam
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
Gabriel G.
14/04/2024 12:34
Bardzo fajny odcinek jak również cała historia. Klimacik… »
valeria
13/04/2024 23:16
Hej miki, zawsze się cieszę, gdy oceniasz :) z tobą to jest… »
mike17
13/04/2024 19:20
Skóra lgnie do skóry i tworzą się namiętności góry :)»
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty