- Pamiętasz go? – spytał staruszek, nasuwając kapelusik na tył głowy. – Siwawa szczecina zadrgała od stłumionego śmiechu. - Tak. Gustek. On ciebie nie pozna. Wtedy byłeś taki mały.
Przyjrzałem mu się uważnie. Był taki, jaki miał być. Jakiego pamiętałem. Okrągłe, ciągle zdziwione oczy. Wilgotne usta tworzące dziubek jakby pytające: – Naprawdę? Wojskowa marynarka, z zerwanymi dystynkcjami, o przykrótkich rękawach. I ta czapka. Rogatywka. Zawadiacko opuszczona na prawe ucho. Nad daszkiem, poszarpana czasem, zielona, obdrapana klamra spinająca nauszniki i podtrzymująca orła… jeszcze bez korony.
Siedział na długiej ławce przypartej do ściany z szalówek, przeszklonej od połowy szeregiem okienek osadzonych w spłowiałych ramach. Co jakiś czas uderzał się najpierw jedną, a potem drugą ręką po plecach. Jakby się oganiał. Od much. Pamiętam.
- To te muchy. Ciągle latajom i latajom, i srajom – wreszcie mnie zauważył.
- Nie gadaj głupot Gustek. Wstawaj i bierz dzieciaka nad rzekę. Schowajcie się pod łopiany. Później was poszukam – miękko powiedział staruszek, sięgając po sierp zawieszony na kołku nad drzwiami. – Robotę mam.
- Ale on jest stary! Co ja z nim bede robił?
- Jaki stary? Toż to Marecuś, ten od porucznika. – Dziadzio zdjął kapelusik i musnął mnie nim nieznacznie.
Gustek przypatrzył mi się badawczo. Jakieś światełko błysnęło w jego oczach.
- Marecuś?
- No! A kto inny? Chodźmy nad rzekę?
Gustek był wszechwiedzący. Silny był też. Zauważył, że boję się przejść przez wąską kładkę, przerzuconą nad rowem wypełnionym wodą. Złapał mnie wpół, oparł na biodrze i przeniósł bez wysiłku niczym worek siana. A właśnie? Dlaczego jestem taki lekki, przecież ze mnie jest kawał chłopa?
- Marecuś, patrzaj na brzeg – wyszeptał Gustek, brodząc środkiem strumienia.
- Tam, gdzie trawa zwisa nad wodom, tam pewno siedzi łon.
- Kto?
- No lon. Pstrąg. Kucnij i złap go.
- Ale go nie widzę.
- Wyczuj.
- Mam.
- Piękny. Patrzaj na te kółka.
Wyszedłem na próg domu. Na podwórzu, w cieniu olbrzymiej lipy, coś leżało. Serce zabiło mocniej, usta wyschły mi ze strachu na wiór. Czego się bałem? Nie wiem. Przeczucie jakieś. Dziadzio stał obok tej kupki. W skrzyżowanych na brzuchu rękach trzymał niewielką siekierkę częściowo zakrytą filcowym kapeluszem. Wiatr rozwiewał siwe włosy. Modre zazwyczaj oczy pociemniały. Podszedłem bliżej, mimo że Gustek usiłował mnie powstrzymać. Spod liści łopianu wystawały dwie biało-czarne nóżki cielaczka.
- Nienawidzę cię. Dlaczego to zrobiłeś?!
Dziadzio włożył kapelusz na głowę, machnął siekierką i bez słowa odwrócił się na pięcie i odszedł.
- To nie łon. – Złożona rogatywka posłużyła za chustkę do nosa.
- A kto?
- Przyszedł czas na cielaczka. Łon go tylko przeprowadził
Wiedział, że nie chcę go oglądać. Długo nie przychodził.
Pokój, w którym spałem, był pomalowany na różowo. Nie… na łososiowo raczej. Wchodziło się do niego po skrzypiących, częściowo zbutwiałych schodach. Zapach pleśni mieszał się z zapachem słomy, którą wypchany był siennik. Pod lustrem leżały maleńkie skrzypki, a obok nich smyk. Pokaleczony. Część włosia wysmyknęła się z hebanowej żabki i rzeczywiście przypominała schwaszczony koński ogon. Małe okienko wyglądało na ogródek warzywny pełen pokrzyw, ziela jaskółczego i łopianu. Wrośnięty w róg chałupy czarny bez uszlachetniał zapach dobiegający z łąk. Lubiłem widok z tego okna. Wczesnym rankiem budziło mnie miękkie pochrapywanie Baśki. Stawała pod oknem i czochrała się o chropowatą ścianę. Czekała cierpliwie, aż przecisnę się przez okienko i wskoczę na jej grzbiet. Mknęliśmy w dół doliny, przeskakując kolczaste druty rozpięte między wierzbami. Pędziliśmy, dopóki nie dogoniliśmy wstającego słońca na horyzoncie. Dziadzio już czekał. Z sierpem w dłoni.
- No. Nareszcie. Bierz kosę. – Ruchem głowy wskazał drzewo wyrastające z morza pszenicy.
Tak jak łódź pchana silnym wiatrem, wyrzeźbiłem w zbożu ciemny ślad. Sięgnąłem po kosę. W koronie drzewa począł się szelest. Jakby białych piór.
- Ech, wydawało mi się – mruknąłem, obserwując jak dziadzio, rytmicznie żął sierpem.
Pierwszy, niedbale związany snopek został ozdobiony dziadkowym kapelusikiem.
- Ja zrobiłem swoje. Teraz ty!
Krok za krokiem, świst za świstem wycinałem złote korytarze. Za mną szli: siwy jak gołąb Kruk, czerwony na gębie Bocian i wiecznie uśmiechnięty Gustek. Na polu zaroiło się od chochołów. Z blaszanych kubków, na zakończenie, popiliśmy perłowego samogonu.
- Z drogi! – Bocian krzyczał w amoku, biegając między snopkami, roztrącając je i podciągając opadające, co chwila, parciane gacie.
Świtem, niespokojna Baśka obwąchała nas niczym pies. Żaden z nas nie mógł się poruszyć. Leżeliśmy ze szklistymi oczyma wpatrzonymi w siwe niebo pozbawione już gwiazd. Umarliśmy. Białopióra dziewczyna zeszła z drzewa. Schwyciła Baśkę za uzdę i przytulając się do wilgotnych chrap, wyszeptała:
- Ich już nie ma. Wracamy.
Kruk przemówił pierwszy:
- Obraziliśmy ich.
- Kogo?
- Ich – wskazał na słomiane, stojące niemo w polu postacie.
Jesień nadeszła szybko. Zapach świeżo przeoranej ziemi uniósł się ku chmurom. Bocian oparł zmęczoną głowę na mym ramieniu. Jego młodsi bracia, sunąc wzdłuż bruzd, delektowali się bożymi darami.
- O! To, to – mamrotał do siebie siwy Kruk.
- Czekają na ciebie. – Czerwony nochal Bociana wskazał na rozłożyste drzewo tkwiące tu od zawsze.
Roztarłem ciemną, wilgotną ziemię między palcami.
- Tu chcę leżeć… a wy nade mną.
Kruk, zirytowany dziabnął mnie brudnym paluchem w rękę i zakrakał:
- Idź do diabła!
Rogaty łeb natychmiast wychylił się zza pnia.
- No chodź, chodź. Nie wstydź się! – Szarobury ogon pokiwał na mnie zachęcająco.
Podetkałem roztartą glebę pod nos. Zaciągnąłem się jak tabaką. Nic tak pięknie nie pachnie, jak… chociaż może siano?
- No, pachnie tak słodko – wtrąciła rozmarzona, wdzięcznie upozowana na gałęzi drzewa, skrzydlata dziewczyna.
Z mgły za drzewem wyszedł dziadek, niosąc oburącz sfatygowany kapelusik pełen upapranych wilgotną gliną kartofli. Podniosłem się i powoli powlokłem pod drzewo.
- Ej! Koziołek! Skrzesz ognia, będziem pyrki piekli. – Dziadek ułożył uschłe gałęzie na czarnej zeszłorocznej plamie po ognisku.
- Kim jesteś? – zapytałem nieznajomą, wsadzając nos między pióra skrzydeł.
- Chmury tłumaczę.
- A ty? – Schwyciłem rogatego za ogon.
- Znaczę.
- Co znaczysz?
- Piętno wypala… tym tutaj… wszystkim – wymamrotał tak jakoś niechętnie dziadek, wysypując kartofle na pole.
Obejrzałem się cały. Ręce, nogi, brzuch. Ściągnąłem koszulę i spojrzałem pytająco na Bociana. Ten pokręcił przecząco głową.
- Na duszy. – Dziadek zawahał się, międląc niepewnie róg brudnawej kapotki. - Nie widać.
Przytuliłem się do dziewczyny. Objęła mnie mocno i spojrzała w niebo.
- Widzisz ten postrzępiony obłok? To ty. Obejmuje cię błękit. Idziesz ku niemu. – Białe skrzydła wypchnęły mnie z objęć.
- Co robisz?
- Tłumaczę. Chmury tłumaczę.
- A ten drugi obłok? Ten, co się oddala?
- To ona.
- Co robi?
- Ona cię woła.
- Śnił mi się Gustek.
- Ten od Marecusia?
- Tak. I wiesz, on mnie poznał.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt