Ancora imparo.
Michał Anioł
Skrzydła
Podszedł do mnie pewnego wieczoru, gdy beznadziejnie zrezygnowany przysiadłem na obmurówce oddzielającej skraj dachu mojego wieżowca od końca świata poniżej…
Nie, nie miałem zamiaru skoczyć. Nie dla mnie takie popisy. Chciałem jedynie odetchnąć świeżym powietrzem i zastanowić się trochę nad sobą, a przynajmniej spróbować to zrobić, ponieważ tego rodzaju myślowa ekwilibrystyka nigdy nie przychodziła mi łatwo i zwyczajnie.
No i podszedł do mnie. Majacząca w mroku sylwetka o ciemnej plamie twarzy, w czymś, co do złudzenia przypominało wystrzępione po brzegach brudnobiałe futerko. Zbliżył się powoli i ostrożnie, a potem bez słowa kucnął nieopodal, podgarniając pod siebie poły tego czegoś, co miało być płaszczem.
Jeszcze jeden bezdomny – pomyślałem bez zainteresowania i chociaż nie czułem strachu, to jednak przesunąłem się na murku, by nie tracić go z oczu. Ponownie spróbowałem skupić myśli na własnych problemach, ale już nie mogłem. Lewe oko bez przerwy uciekało w bok, kontrolując, czy nie ma zamiaru się zbliżyć, a prawe zaczęło oceniać odległość, jaką miałbym do przebycia, gdybym musiał uciekać.
Owszem, mogłem po prostu wstać i odejść, znaleźć miejsce z drugiej strony dachu, ale nie chciało mi się. Przyszedłem tu pierwszy, a poza tym stąd był najładniejszy widok. Przesunąłem się więc tylko, żeby przynajmniej zwiększyć odległość między nami, no i najzwyczajniej w świecie postanowiłem faceta przeczekać.
Upłynęło w ten sposób trochę czasu, gość się nie ruszał, ja też nie, w głowie mi niespodziewanie pojaśniało i zacząłem myśleć. A miałem o czym.
To, że poprzedniego wieczoru rzuciła mnie żona, było tylko drobną częścią owej łamigłówki i nie przejmowałem się aż tak bardzo, bo potrafiła nieraz całkiem nieźle obrzydzić mi życie. Ale tego dnia odeszła również przyjaciółka, co stało się już znacznie bardziej przykre i skomplikowane.
Kolizja interesów, jaka zaistniała w tym naszym, pracowicie przeze mnie ukrywanym trójkącie, była nie do rozwiązania. Żona wprawdzie nie wiedziała o przyjaciółce, ale przyjaciółka nie miała również pojęcia o żonie, stąd argument, że nie mogę się żenić, za każdym razem trafiał w próżnię, narażając mnie na potok wyrzutów. Przyjaciółki, oczywiście, bo żona od pewnego momentu zaczęła zachowywać kamienne milczenie.
Miotałem się więc, w zależności od ich humorów, między jedną a drugą, i w rezultacie nigdzie nie mogłem znaleźć spokojnego miejsca. A spokój to było wszystko, czego pragnąłem. I o ten właśnie spokój rozbiły się oba związki.
Żona chciała dziecka. Ja – nie. Przekonywałem, tłumaczyłem, prosiłem… Nie dawała się przekonać. Nic do niej nie trafiało. A ja czułem coraz większe obrzydzenie. Dzieciak?! Nigdy w życiu! Wiedziałem, czym to się kończy. Sam byłem tego najlepszym przykładem.
Matka miała bzika na moim punkcie. Nie, nie czuję żalu, wręcz przeciwnie. Tylko że stary nie wytrzymał i bardzo szybko wyniósł się z domu. Do innej, jak sądzę. Nie chcąc, by w ten sam sposób usunął mnie jakiś bachor, przestałem współżyć z żoną i stąd owa przyjaciółka. Lecz kiedy wyszło, jakiego użyła sposobu, zatkała mnie jej perfidia. Po zorientowaniu się bowiem, że z małżeństwa nici, z lodowatą twarzą ogołociła z pieniędzy całe moje konto.
– Albo forsa, albo spokój. Wybieraj – powiedziała zimno.
Wybrałem spokój, a ona wzięła pieniądze i poszła na zabieg.
No i tkwiłem teraz tutaj – porzucony przez żonę, kochankę i forsę. Mieszkanie świeciło pustkami i daleko mi było do spokoju. W dodatku ten palant w pobliżu…
Poczułem nagłą złość. Część tej złości widocznie zaczęła się przelewać, gdyż w odruchu niekontrolowanej agresji odwróciłem głowę, chcąc zwymyślać faceta, a tymczasem… faceta nie było. Patrzyłem na pusty dach i wbrew logice, zamiast ulgi, narosło jeszcze większe rozdrażnienie. Teraz nawet nie miałem jak się wyładować.
– Przepraszam – zabrzmiało niespodziewanie tuż obok. – Nie chciałem przeszkadzać…
Podskoczyłem jak oparzony, omal nie spadając z murku, a potem, resztką woli nakazując spokój, obróciłem się w stronę głosu.
Siedział tam, w odległości pół metra zaledwie, i z zakłopotaniem spuszczając wzrok, machał nerwowo nogą nad czeluścią studni. Jakim cudem potrafił przenieść się niezauważenie, nie mogłem zrozumieć. Przecież dopiero co był w innym miejscu!
Patrzyłem na niego, patrzyłem, aż facet zaczął kręcić się nerwowo, tymczasem ślepa furia przycichła nieco i znowu mogłem myśleć normalnie.
– Przepraszam – powtórzył, a potem dodał niepewnie: – Słyszałem, co myślałeś i wpadło mi do głowy, że może mógłbym się przydać.
– Słyszałeś?! – Zatkało mnie. – A kim ty, do diabła, jesteś?!
– Anioł Stróż – przedstawił się nieśmiało.
– Mój? – zakpiłem.
Wiem, to była kompletna bzdura, ale nie mogłem się powstrzymać. Coś mnie podkusiło i podjąłem grę, czując, że wszystko będzie lepsze od tamtych zmagań z myślami i pustką pozostałą po kończącej się wypalać wściekłości i frustracji.
– Nie – sprostował. – Emerytowany. Albo prawie… – I westchnął.
To było coś nowego. Zlustrowałem go badawczo, ale facet siedział spokojnie i spokojnie też poddawał się tym zupełnie jawnym oględzinom, kierując ku mnie ciemną plamę twarzy, na której niewyraźnie odznaczały się rysy podświetlone pulsowaniem świateł.
Milczałem. Wzrok, jakby niezależnie ode mnie, ześlizgnął się w dół na ów wystrzępiony po brzegach brudnobiały płaszcz i nagle z niezmiernym zdziwieniem stwierdziłem, że to, co wziąłem za wyszarzałe futerko, było masą piór zachodzących nieporządnie na siebie. Pióra? Kto nosi futro z piór?! Karnawał dawno się skończył!
Trzeba przyznać, że choć widziałem w życiu różne rzeczy, coś takiego jeszcze mi się nie zdarzyło. Oczywiście pióra nie mogły stanowić żadnego dowodu, tym niemniej pewna myśl zaświtała mi w głowie.
– Udowodnij! – zażądałem z naciskiem.
Anioł westchnął powtórnie.
– Skrzydła nie wystarczą? – zapytał niechętnie.
Spojrzałem jeszcze raz. Fakt. To były skrzydła.
Zachichotałem i nagle poczułem się miło. Już nie byłem sam ze swoimi myślami, problemem i brakiem pieniędzy. Obok tkwił ktoś najwidoczniej w jeszcze gorszym położeniu i w dodatku wariat.
– No dobrze. Wierzę ci – stwierdziłem podstępnie. – A co tu robisz?
– Szukałem… – zaczął.
– Mnie? – zdziwiłem się szczerze, bo nie mogłem sobie wyobrazić, dlaczego taki ktoś miałby uganiać się za mną.
– Kogokolwiek – wyjaśnił ze znużeniem. – Kogoś, kto mógłby mi pomóc. Kto chciałby, przede wszystkim. Kto by uwierzył! – dokończył z rozpaczą.
– Spokojnie… – wtrąciłem. – Przecież wierzę. Więc w czym tkwi problem?
Nie wyczuł mnie. Pewnie był zbyt zatroskany, żeby zgłębiać myśli. Zresztą nie wierzyłem, by umiał to robić.
– Dzisiaj mija termin – wyznał z rezygnacją. – Miałem trzy dni na zamianę i nie znalazłem nikogo. Wszystko przepadnie. A czas się kończy. I wtedy zobaczyłem ciebie na dachu i pomyślałem, że to może być ostatnia okazja. Więc zacząłem czekać…
– Żebym skoczył? – zapytałem wrogo.
Anioł obruszył się. – Ależ skąd! Wiedziałem, że tego nie zrobisz. Czekałem, aż będziesz gotów do rozmowy. I wtedy podszedłem…
– W porządku – uciąłem. – A co to za zamiana?
– Takie prawo, że możesz się wycofać, jeśli zechcesz, ale musisz znaleźć kogoś za siebie. I to powinna być dobrowolna i w pełni świadoma decyzja. Nie wolno kłamać, oszukiwać ani stosować żadnych cudów.
– Nie wolno kłamać ani oszukiwać? – powtórzyłem powoli. – Chcesz powiedzieć, że anioły potrafią…
– Skądże! – przerwał pospiesznie. – Ale dlatego to takie trudne, że bez cudów nikt nie chce uwierzyć.
– Nikt nie chce być aniołem? – Nie mogłem zrozumieć. – To chyba niemożliwe.
– Ja też tak myślałem – westchnął. – Do przedwczoraj… Właściwie jesteś pierwszym człowiekiem, który wziął mnie serio.
Uśmiechnąłem się w duchu.
– Wziąłeś? – spytał z niepokojem.
– Jasne – odparłem.
– Więc może byś zechciał… – szepnął błagalnie.
Roześmiałem się. Zdążyłem już zrozumieć, do czego prowadzi rozmowa.
– Czemu nie – stwierdziłem beztrosko.
Absurdalność sytuacji zaczęła napawać mnie jakimś przewrotnym zachwytem i poczuciem siły.
– A czy to trudne? – zadałem pytanie.
– Och, nie, wcale nie – zaprzeczył z przejęciem. – Nawet bardzo łatwe.
– A ty? Co zrobisz potem? Skoczysz z dachu i znikniesz? – zacząłem go podpuszczać.
– Wrócę do domu – powiedział z radością. – Nowy, inny, lepszy…
– Mowy nie ma! – stwierdziłem ponuro. – Jak to się ma tak kończyć, to bardzo dziękuję.
Rzecz jasna, wszystko, co plotłem, i tak nie miało żadnego znaczenia, przynajmniej dla mnie. Bo on, ożywiony i wyraźnie szczęśliwy, zdawał się nie wątpić w moją dobrą wolę. Naiwniak.
– O, nie! – powtórzyłem perfidnie. – Nie wrócę do domu.
– Nie musisz – uspokoił mnie szybko. – Masz prawo wyboru.
– Jakiego wyboru? – Zaciekawiło mnie, co jeszcze wymyśli.
– Każdego – odparł z przekonaniem. – Możesz wrócić w ten sam czas i miejsce albo gdziekolwiek indziej. Urodzić się na nowo lub też zostać w Górze. To rodzaj zapłaty za twoją służebność.
Do licha – pomyślałem, udając wahanie. – Nieźle to wykombinował.
– Przecież nie na zawsze – powiedział prosząco. – Możesz zrezygnować…
– Czekaj – przerwałem. – A jak wygląda zamiana?
Zacząłem podejrzewać, że w tym właśnie tkwi haczyk.
– Całkiem prosto – wyjaśnił z zachętą. – Składasz ślubowanie, a ja ci symbolicznie przekazuję skrzydła.
– I to wszystko? – Roześmiałem się. – Nie bujasz, aniołku?
– Nie wolno mi – przypomniał.
– No więc, co się mówi? – zagadnąłem uprzejmie.
– Mówisz – powiedział uroczyście – przysięgam być aniołem, dobrym aniołem i tylko aniołem. Podnosząc oczywiście rękę. A potem zakładam ci skrzydła i tyle.
– Pcheł nie masz? – zażartowałem, szczerze ubawiony.
Niespodziewanie roześmiał się głośno. Pogłaskał te swoje rozwichrzone pióra, strzepnął jakiś pyłek i rzekł pobłażliwie: – To przecież tylko symbol. Ty dostaniesz nowe. Śnieżnobiałe.
– No to daj przymierzyć – zgodziłem się kpiąco.
Obraz siebie w śnieżnobiałych skrzydłach omal nie przyprawił mnie o atak śmiechu.
Ja i anioł!
– Najpierw słowa – przypomniał.
Wyciągnął dłoń.
– Połóż tu lewą rękę…
Co mi zależało. Położyłem.
– Podnieś prawą…
Co mi tam. Podniosłem.
– A teraz powtarzaj…
Niech ci będzie, ty wariacie – pomyślałem.
I powtórzyłem.
Wstał powoli i zdejmując z siebie owo zdezelowane ptasie okrycie, zarzucił mi je na plecy jakimś patriarchalnym, pełnym namaszczenia gestem.
– Dziękuję – wyszeptał z wdzięcznością, a potem uścisnął mnie lekko i dodał z rozjaśnioną twarzą: – Będziesz wspaniałym aniołem. Jestem tego pewien.
Poczułem nagłe zmieszanie. On najwidoczniej w to wierzył. Ta zabawa zaszła za daleko.
Ale tego, co się stało, nie mogłem przewidzieć. Nie pozwoliłbym mu przecież… Tak przynajmniej myślałem jeszcze w chwilę po tym, gdy zbliżył się powoli do krawędzi dachu. Nawet zażartowałem, by pokryć zmieszanie.
– A co z moim aniołem? Pójdzie na zasiłek?
Zatrzymał się na moment.
– Och, nie! Anioła Stróża mają tylko dzieci. Dorośli powinni sami się pilnować.
Rozpostarł ramiona i odetchnął głęboko.
– Wracam do domu – powiedział z radością.
________________________________________________________
– I… skoczył? – na poły pytająco, na poły twierdząco wtrącił mój psychiatra.
Podniosłem powieki.
– Skoczył – powiedziałem cicho. – A ja zostałem jak idiota na tym pustym dachu, otulony w jego brudne skrzydła. I od tamtej pory je czuję na plecach. Muszę się ich pozbyć, panie doktorze. Naprawdę muszę!
– Spokojnie… – zareagował lekarz, podnosząc się z miejsca. – Zaradzimy temu. Przecież to dopiero drugi seans. Owszem, kuracja może potrwać, bo taki przypadek jest odosobniony, ale musi pan zrozumieć, że gdyby pana nie było, też by skoczył. Nie mógł go pan uratować, lecz przynajmniej sprawił, że w ostatnim momencie poczuł się szczęśliwy. A problem winy to sprawa przeszłości. Pańska matka, dorastanie pod jej nadopiekuńczymi skrzydłami, szok, jakim było odejście ojca… Tak, tak… człowiek bierze odpowiedzialność na siebie. Potem matka umiera, a pan nadal czuje skrzydła; chce pan dorosnąć i nie może… Z tego się trzeba po prostu wyzwolić, z tej zależności, symbolicznych skrzydeł, które pana krępują, nie pozwalając na rozwój. Musi pan w siebie uwierzyć, we własną wartość, niezależność, wyzwolić dobroć, która w panu drzemie. To ona właśnie sprawia, że pan cierpi, bo w głębi duszy chciał pan przecież pomóc… Tak, tak – powtórzył psychiatra i dodał z namysłem:
– Przypuszczam, że pan wciąż je ma… te skrzydła… Ma pan? – zapytał.
– Mam – potwierdziłem z rezygnacją.
– Niech je pan przyniesie – zdecydował doktor. – Przeprowadzimy ceremonię i zdejmę z pana to psychiczne brzemię. Zostanę po prostu pańskim aniołem – zażartował jeszcze.
A mnie aż łzy napłynęły do oczu.
– I pan… pan naprawdę…?
– Oczywiście – powiedział psychiatra. – Po to właśnie jestem.
Wyszedłem i łzy radości nadal wierciły mnie w nosie.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt