I znowu uciekam w sen. Przed strachem i odwagą, przed nudą i życiem w ciągłym pędzie. Wyrywam się szarości, czerni i bieli i pstrokaciźnie tęczy. Szalonym, rozpaczliwym slalomem lawiruję między chorobą, bólem i zdrową siłą, która nie potrzebuje współczucia. Pijany obijam się o skrajności miłości, nienawiści i zupełnej obojętności. Chcę krzyczeć.
A już miało być dobrze, miało być pięknie. Bóg gdzieś mi umknął, a szatan stanął w gardle nim wypowiedziałem jego imię. Nieosiągalna wolność pochłonęła mnie i przygniotła krępując mocniej niż żelazne kajdany. Znalazłem swój osobisty okruch w chlebie życia, ale okazał się dla mnie za mały. Z drugiej strony, był ogromny. Zadławiłem się nim, nie mogłem złapać tchu, a z oczu płynęły potoki bezradności.
Złamano mi kręgosłup, a mimo to stałem i walczyłem. Z brawurą i bez nadziei. Oddawałem kolejne przyczółki, kolejne obozy i zamki. Twierdze chroniące prywatność mojego świata waliły się w gruzy, jedna po drugiej. Stawiałem nowe, lecz zbudowane naprędce nie miały tej siły, tej wytrzymałości, której potrzebowałem.
Przecudny wszechświat marzeń i dobra, który stworzyłem z pietyzmem i wytrwałością płonął i płakał deptany ciężkimi butami rzeczywistości.
Stanąłem na froncie z białą flagą. Chciałem skończyć ten nierówny pojedynek, pozwolić, by wszystko ogarnęła ciemność. Spuściłem głowę, wydałem - jak mi się zdawało - ostatnie tchnienie, lecz dzikość, która umierała razem ze mną przemieniła się w ryk desperacji. Poderwała opadające ręce i kazała wbić drzewce znaku pokoju prosto w serce zbliżającego się potwora.
Jeszcze raz się podniosłem. Rozerwałem ściany więzień i odbiłem część mojego ja. Miałem swoje kolejne sto dni. Oczy płonęły mi wściekłością, a wrogowie - prawdziwi i wyimaginowani - rozbiegali się w popłochu.
Rozproszyłem wojska pomiędzy mrocznymi puszczami, pod tęczą, po zimnych szczytach gór i gorących plażach. Wszystko było moje.
Udało mi się nawet zdobyć tę część przestrzeni i życia, która dotąd była dla mnie niedostępna. Schwytałem w klatkę białego gołębia. Gruchał co dzień, a moja dusza kochała go, bo leczył jej rany. Był wyrozumiały, ciepły, szlachetny i był dobry.
Za gołębiem przyleciał z nieba kruk. Magiczny połysk jego czarnych piór przysiadł na oknie i pozwolił się dotknąć. Namalował mi czarodziejską poezję idei i jego też pokochałem. Mimo, że cały składał się z chaosu, on też był dobry.
Cieszyłem się wiktorią i tym, że byłem szczęśliwy. Nie zauważyłem, że lustro, w którym nigdy nie było mojego oblicza pękło, a jego okruchy rozorały niebo. Z powstałych szczelin wdarł się smród i brzydota. Gołąb i kruk poderwały się do lotu. Chciały mnie zabrać, porwać, uratować, lecz bagno złapało mnie już za mocno. Widziałem, jak odlatują, szukając słońca i księżyca.
Wszystko się zapadało, ginęło i cierpiało. Sto dni skończyło się na zawsze. Wyrwałem się z bagna i z mieczem w dłoni cofałem, patrząc niepewnie, czy mam jeszcze gdzie postawić kolejny krok.
(...)
To już jest kres. Przede mną jest przepaść, a plecami opieram się o bramę. Krypta za nią, jest ostatnią. Zbudowałem ją wieki temu myśląc, że nigdy nie będzie mi potrzebna. Nic jej nie zburzy, nie dopadną mnie w niej hieny przyziemności... ale raz zatrzaśnięta zamknie mnie na zawsze.
Nie mam białej flagi, lecz gdybym miał i tak oplułbym ją i zdeptał. Słyszałem już jej łopot i wiem, że nie jest nic wart. Lepiej już stać do ostatniej kropli krwi, do końca rażąc wroga piorunem, mieczem i wiarą w niemożliwe.
Krawędź się zbliża. Brama za mną jest chłodna. Gruchanie i krakanie słyszę tylko we wspomnieniach.
Jeszcze stoję. Krypta wiecznego snu nadal nie jest zamknięta. Nie wiem, jak długo jeszcze, ale póki, co, wciąż jestem...
2006
LCF
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
bury_wilk · dnia 13.12.2008 15:58 · Czytań: 1117 · Średnia ocena: 3,6 · Komentarzy: 12
Inne artykuły tego autora: