Jesús Alfonso Morales Cuarón,
Kawowym Jezusem zwany
Przy barze czekał na dwie caramby.
Ziarnka przegryzał z Hawany.
Słuchał muzyki, jak z wolna przyspiesza.
Urywki pamięci chciwie
Łapał i w kupę zebrać próbował,
Co tu się stało właściwie?
Był czas huraganów, a Jose szalał.
Polecieć i skończyć w grobie
Nie chciał, lecz „dziś otwarte granice”
– El Jefe wymyślił sobie.
I stało się to, co stać się musiało
Wiatry zdmuchnęły mu Cessnę
Przebiła dziurę w chmurach i w obcą
Wnet zanurkowała wyspę.
Skrzydła na palmach zostawił, próbując
W dżungli posadzić maszynę
Kadłub wirował, potem toczył się.
Tak szarpał leśną gęstwinę.
Ach, nie wytrzymały worki w ładowni
I teraz bombardowały
Czarnej kawy ziarnkami, a spod nich
Proszek też sypał się biały.
Kawą to właśnie usłana kabina,
uratowała mu życie.
A krew na czole dawno już zaschła,
kiedy się zbudził o świcie.
Burza szalała bez mała dzień cały,
Blokując kontakt radiowy.
Jesús ledwo powłóczył nogami
- To efekt strzaskanej głowy
W nocy rozpalił ognisko pod skrzydłem.
Gorącej kawy ciut liznął.
Zakrztusił się, gdy coś człowieczego
nieludzko z cienia wylizło.
Podążył śladem do wraku. Odnóża
Jak palce wielgachne miało,
Korpus okrągły i zarośnięty.
Uwagi nań nie zwracało.
Potwór próbował się dobrać do kawy.
Trzydziestkę ósemkę ścisnął.
Kreatura prysnęła przed kulą,
Radionadajnik rozprysnął.
Jesús drugiego dnia tratwę budował,
Lecz w nocy zaprzestał dzieła.
Więcej dziwadeł przyszło po kawę,
Jefe brak kawy rozgniewa.
Bielą prószone przegryzał ziarenka,
Już trzeciej czając się nocy.
Gdy odchodziły, wynosząc worki,
Skoczył za nimi jak z procy.
Do starożytnej tak dotarł budowli.
Kształt głowy jak jego własny.
Wnet z oczodołu wyjął pochodnię,
Ząb minął i wlazł do paszczy.
Tunel się ciągnął jak kiszki giganta,
Niosło echem pulsowanie.
Jesús przełykał ślinę w przestrachu,
gdy dotarł na skrzyżowanie.
Wielka komora otwarła się przed nim,
w niej poczwar trwało zebranie.
Tysiąc włochatych cielsk tu się wiło
i palców grzmiało stukanie.
Tańczyły w rytmie zdało się prostym,
Choć zmiennie przyspieszał i zwalniał.
Jak dżin na filmach z Ameryki,
Co go z kaset w dzieciństwie uwalniał.
A robotnice na sufit właziły,
Z futer wyciągały skrzydła.
Skuwały przy tym narzędziami pra-
Stare ludzkie malowidła.
Tłum pokonywał w pobliżu tunelu,
Który się ciągnął bez końca.
Do Ameryki podkop, by wygryźć
Jesúsa z posady gońca.
Oblana oliwą i światłem, czarnym
Na scenie ciałem wywija.
Gdy twarzą się wreszcie odwróciła,
zobaczył, że to Marija.
Dziewczyna, która mu kiedyś nie dała.
Szef sklął, że miała ochotę:
„Nie ma darmochy!”. Dlatego Jesús
Kartelu został pilotem.
Skinął na chic’ę, czy jego poznała?
Schyliła się doń przymilnie.
„Uważaj, mała, będzie się działo.
Zawołam cię przez drzwi tylne”.
Odpowiedziała mu jeno uśmiechem
Śliskim od potu z jej ciała,
Kiedy tymczasem drugą połową
Stwory w hipnozie bujała.
Przy stole paskudy dwie pogrywały
w kości, co jemu ukradły.
Na jednej szkice brzydkich pozycji,
Na drugiej miejsca zabawne.
W kościele i w kuchni i w samolocie.
W piwnicy, na szczycie skały.
Z jego portfela ciągnęły kasę
i właśnie ją przegrywały.
Nareszcie się dostał Jesús do lady.
Stwór tworzył drinki pomału.
I tak to w krótkiej chwili wytchnienia
Do niego wszystko wracało.
Bierze caramby i idzie do wnęki.
Tą liczne smalą pochodnie.
A oprócz tego stoją na warcie
Dwa łyse monstra, krwi głodne.
„Idź, bo szef czeka już” – rzekną mu tylko
I odsłaniają kotarę.
Wchodzi więc do przybytku mrocznego,
Gdzie król ma swoją pieczarę.
Tu tłuste i wielkie cielsko wylewa
Na fotel własną istotę.
Olbrzymie palce miast kończyn sterczą
I nawet one włochate.
Już siada naprzeciw Jesús Cuarón.
Alkohol stawia na stole.
Spogląda w ślipia, których ozdobą
Patrzałki jego skradzione.
„Szkła ciemne zakłada w ciemnej pieczarze?
Wariat jakowyś” – pomyśli.
Wtem z paszczy długi wyciąga język.
Nań ziarnko kawy zabłyśnie.
„Potwór tym samym więc dialektem gada”
– tak się mężczyźnie wydało.
„Interes pewien” – zaraz mu rzecze
– „Zarobić można niemało”.
Lecz król nie słucha i trzydzieści osiem
Ciągnie spod fałdy, co leży.
Kości słoniowe zdobią rękojeść.
To do Jesúsa należy!
Król poczwar z wolna wychyla bębenek,
Z języka zdejmuje ziarnko.
Włożywszy w komorę miast naboju,
Kręci ruletką koszmarną.
Do pyska swojego potem przykłada
Lufę, co błyska złowieszczo.
„Klik” – słyszy Jesús i oczy mruży.
Kawa nie parzy się jeszcze.
Rewolwer dostaje wreszcie w swe ręce.
Ten, który kiedyś był jego.
Lekko z boku o czoło opiera,
Nie bojąc się już niczego.
W ostatniej chwili broń szybko odwraca
I w kreaturę celuje.
Wystrzał, błysk i ciemność i huk jeszcze!
Uczynku nie pożałuje.
Piszczy mu w uszach przeciągle,
Niczym maszyna, co mierzy konanie
W kryminale z Ameryki
W Cali widzianym na srebrnym ekranie.
***
Słońce w jaskrawym przybyło potopie.
Swym blaskiem jaskinię oświetlało.
Promykiem jednym przez dziurę w stopie
Na twarz zmęczoną, ale żywą, powoli się przewiercało.
Kawy już nie pił, nogę opatrzył, lecz nie założył buta.
Powrócił do tratwy budowania
– Lepsza robota, niż siedzieć tutaj
I bez odpowiedzi mnożyć zagadki.
Do swoich wracać najwyższy czas, gdzie świat jest w chaosu rowie,
Gdzie sens niełatwo odnaleźć, a rytmu nie zna to, co żyje.
Dziurawa noga ratunkiem mu, bajkę El Jefe opowie.
Gdy sprawa już trochę przycichnie, może odszuka kogoś.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt