>>>>>>>>>>>>>>>>
Rozdział X - Roszady
<<<<<<<<<<<<<<<<
W końcu musiał ich dopuścić do głosu, a Baronowa natychmiast wykorzystała zamieszanie, a także i lekką konsternację innych.
— Służbę należy poinstruować, że to nieporozumienie. Że mój bratanek przyszedł w dobrej wierze z wiadomością od Ildona. A tę kobietę... Trzeba wyekspediować do męża. A co do pana, panie Tager, szerzenie podobnych historii może się nie spodobać wielu ludziom... Także kanclerzowi!
James rozważał przez chwilę jej słowa.
— Dom Nathley postąpi według swoich zasad. — Nie był zły, bo i takiej postawy się po tej kobiecie spodziewał. — Moja rola w nim zakończona, to właśnie miałem ustalić.
— To znaczy...?! — Nachmurzyła się Kira.
— Co zagraża domowi — wyjaśnił hrabinie, zaraz wracając do Barton. — Ze swojej, żołnierskiej strony, zapowiadam zaś pani, że albo baronet wróci do chlewa, z którego nieopatrznie wypuściła go pani na salony, albo urwę tej gnidzie jaja osobiście!
— James!!! — wykrzyknęły hrabiny.
— Jak widać, pan je ma, żołnierzu! — Baronowa wstała. — Ale sugeruję więcej taktu, bo takim tonem w naszych kręgach niczego się nie załatwi! — Patrzyła na niego wyczekująco.
— Przepraszam. — Uśmiechnął się do niej przyjaźnie, bez odrobiny kpiny. — Nie miałem na myśli domu pani, lecz ten po sąsiedzku...
— To także nie jest w dobrym tonie.
— Może go pani zabrać gdzieś, gdzie cywilizowani i — uśmiechnął się, wskazując siebie — pół cywilizowani ludzie, nie będą musieli go oglądać? Na przykład do Australii?
— Jeszcze nieodkryta.
— Chodzą słuchy, że Cook jest w drodze?
— Zastanowię się... Może pan Tytusa rozwiązać i nas teraz zostawić...?
Tym razem to Kira jemu przesłała uspokajające spojrzenie. Zastosował się, ukłonił i zniknął.
>>><><<<
W kuchni panował istny rwetes i podekscytowanie. Jedynie Mai milczała, mnąc w niepewności fartuszek i Barry, łypiący na nią dyskretnie. Gdy James wszedł, zamilkli wyczekująco, w zniecierpliwieniu oczekując postanowień. Albo wyroku. Albo nadziei.
— Wychodzi na to, że całe to zajście jest zwykłym nieporozumieniem... — Oburzenie było tak głośne, że musiał przerwać i ich uciszyć. — Tak będzie lepiej dla domu, a przynajmniej oni tak sądzą, a ja ich rozumiem i w tym popieram...
— A Hartley?! Ta menda...! I Mickey?! I John?! — Nie było mowy o podzielonych zdaniach, wszyscy uważali tamtych za kanalie. Gwar niezadowolenia się wzmagał.
— Więc po co on tutaj przyszedł? — uciszyła wszystkich, spokojnym pytaniem Mai.
— Do pani, z wiadomością od jej męża. — James publicznie wolał być oficjalny.
— To się nie utrzyma! — uważała większość. I mieli rację, a to nie było dobre dla Mai. Ani dla domu.
James miał zrobić porządek, a właśnie zdawał sobie sprawę, że wyszedł mu niezły bajzel. I nieważne, że to nie on był tym złym.
>>><><<<
Barry musiał wracać, a widać było na pierwszy rzut oka, że nie chciał. Jamesowi zaczął się w związku z tym kołatać po głowie pewien pomysł.
Do jego realizacji potrzebował jednak nie tylko własnej woli i zgody Barry'ego, ale hrabiny Nathley i wszystkich innych splotów bądź wymuszeń okoliczności, w tym pozostawienia na posadzie Mai. Na tym zresztą najbardziej mu zależało, gdyż jej obraz, przybitej i zrezygnowanej, go najzwyczajniej prześladował i intrygował. Skrywała jakąś tajemnicę, bała się jej, a on chciał wiedzieć: jaką i dlaczego?
>>><><<<
Baronowa z baronetem wyjechali z pałacu po godzinie. Przy czym kobieta wyglądała zwyczajnie, jak zawsze niezadowolona ze wszystkiego, a jej towarzysz z kolei, nieszczególnie ukontentowany ustaleniami. James pomyślał, że może i nie Australia, lecz baronet jakieś konsekwencje poniesie. Do gabinetu wezwano go zaraz później.
Niczego się nie dowiedział. Powtórzono mu tylko to, co sugerowała baronowa i co wypowiedział on sam w kuchni, a chciano zasięgnąć jego rady na temat potraktowania wspólników baroneta.
— John z referencjami, chociaż ja bym mu swego dzieciaka nie powierzył. Pozostałych dwóch wywalić na zbity pysk! — Niemal zazionął nienawiścią. — Zrobią zaś panie, jak uważają za słuszne.
— A Mai?
— Jeśli wyrzuci pani Mai, hrabino — odpowiadał Kirze. — Zrobi pani dokładnie to, po co ta łachudra Barton tutaj przychodziła...!
>>><><<<
Barry odjechał. Bez wiedzy, dotyczącej statusu Mai i niepocieszony. James jednak poinformował go, że w majątku jest wakat dla koniuszego i że jak tylko sytuacja się wyklaruje, ma się go w Five spodziewać z propozycją. Albo i bez a za to jego samego, z zamieszkaniem w stadninie.
— Na jesień odprowadzam konie i zostaję już w kawalerii — odparł Barry.
— Jeżeli Mai zostanie w tym domu, to mnie nie rozśmieszaj — odpowiedział mu James. — Za mało jeździłem konno. Ty uczyć mnie będziesz koni, a ja ciebie władania bronią.
— Umiem szablą.
— Może i umiesz — zgodził się James, nie chcąc się zbytnio puszyć. — Ale trening z kimś, kto walczył i zabijał, może ci się przydać.
Barry się zgodził z tym zdaniem i tylko coś mruknął o Mai, żeby James nie wymyślał głupot, bo ta jest mężatką.
— Jak ci będzie przychylna na zabój, to zabijemy obwiesia — zapewnił James tak naturalnie, że Barry przez całą drogę się zastanawiał, czy aby nie mówił poważnie i jest przy zdrowych zmysłach.
>>><><<<
Rano okazało się, że dom jednak wyszedł zwycięsko z batalii. Tyle że najważniejszym w tym punktem nie było wywalenie z roboty trójki nielojalnych pracowników, czy pozostawienie, ciągle niewiele mówiącej Mai na posadzie. Rzeczywistą wygraną były decyzje Kiry, w stu procentach poparte przez Natalie. James zaproponował w związku z tym, żeby zatrudniono Barry'ego Whatesa. Odpowiedziała Natalie.
— Pracę dla mnie zakończyłeś — oznajmiła. — Majątek Five obejmiesz oficjalnie w styczniu...?
Potwierdził skinieniem głowy. Wprawdzie przypuszczał, że może ten objąć w każdej chwili, gdyż posiadał stosowne uprawnienia, jednak całkowitą pewność mogła przynieść dopiero odpowiedź kanclerza, na zaistniałe w stadninie wydarzenia.
— Potrzebuję kogoś do pokierowania domem — wtrąciła się Kira. James zrozumiał.
— Mam być majordomusem...?! — Nie uważał stanowiska za degradację, ale odebrał propozycję jako zrównanie go z kimś pokroju Hartleya.
— Jeżeli taki tytuł cię denerwuje... — zaczęła Natalie. Kira szybko jednak to sprostowała.
— Majordomus to za mało. Chcę, żebyś miał pieczę nad domem, jako całością, a nawet pomógł mi w relacjach z dzierżawcami — wyjaśniała. — Z kilkoma z nich mamy wspólne interesy, a Jenny odkryła kilka spraw, co do których mamy pewne zastrzeżenia...
— Nie ma pani zarządcy?
— Nie mam — odpowiedziała. — Widzisz, James, taki ktoś nie był nam potrzebny, gdyż nasze działania polegały wyłącznie na dzierżawieniu gruntów, a potem... — Uśmiechnęła się przepraszająco. — Cóż, nudziłam się... Żadna ze mnie hrabina...
— Jesteś doskonałą hrabiną! — zaprotestowała oburzona Natalie. — Nie mogłam sobie wymarzyć lepszej!
— Po co więc ja? — James, widząc reakcję Kiry na słowa Natalie, nie chciał być świadkiem tkliwych sytuacji.
— Masz p e w n ą opinię i gdy rozniesie się, że pomagasz mi w zarządzaniu...
— No, wie pani, hrabino...?! — udał idealnie oburzenie. Nie dały się zwieść.
— Potrafisz sobie poradzić i bez obijania ludzi trzonkami — zauważyła Kira. — I nie będziesz pracą znudzony... Korzyści są obopólne.
— Zgoda! — Ani myślał się krygować. — Ale zamierzam przygotowywać się na wszelki wypadek do kariery wojskowej i potrzebny mi tutaj Barry Whates...? — Obie wyraziły zgodę gestami. — Czasami będę także zaglądał do Five...
— I przyjmiesz nowych pracowników na miejsca starych — wpadła mu w słowo Kira.
Pokręcił przecząco głową.
— Pani ich przyjmie. — Był nadzwyczaj jak na siebie poważny. — Mogę wyrażać swoje zdanie, ale tego na moje barki zwalać pani nie wolno — i natychmiast, żeby zawstydzenie hrabiny nie okazało się zbyt czytelne, wesoło dorzucił: — Po koniuszego wybiorę się samodzielnie i jeszcze dziś.
>>><><<<
Wyjechał godzinę później, oświadczając przedtem w kuchni, że w domu nic się na razie nie zmienia. Mai pozostaje na posadzie, Marc będzie przyuczany do zawodu majordomusa, a Lola niech się obudzi w końcu, bo zamieni jej rolę w domu z rolą Suzi.
Już po dojechaniu do karczmy, która konno znajdowała się w odległości dziesięciu minut drogi, przypomniał sobie o niewydaniu dyspozycji, dotyczącej umieszczenia w jego pokoju drugiego łóżka. Pomieszczenie było wystarczająco obszerne, aby koniuszy nie musiał szukać lokum poza pałacem, czy też zamieszkać w stajni. Zawrócił więc, a że zaschło mu w gardle, wstąpił do kuchni.
Zastał jedynie kucharkę, a gdy zapytał o inne, odpowiedziało mu wzruszenie ramionami. Tknięty nagłym przeczuciem, udał się prosto do siebie.
Przy drzwiach zastał śpiącą królewnę, na której obliczu objawiło się przerażenie. Podszedł do niej, struchlałej i zajrzał do środka. Mai, która spostrzegła wyraz twarzy Loli, stała teraz na baczność z nie mniejszym przestrachem na twarzy, ręce trzymając za plecami.
James wepchnął Lolę do środka i zamykając drzwi, rzucił okiem na swoją otwartą walizeczkę. Spojrzał wymownie na Mai.
— To, co chowasz za plecami, raczej nie nadaje się do zabawy — poinformował.
Ostrożnie wysunęła ręce do przodu i patrząc na niego z pomieszaniem złości, zawstydzenia i przestrachu, odłożyła sztylet Rudobrodego do walizeczki. James wskazał dziewczynom łóżko, samemu siadając na krześle.
— Zanim porozmawiamy o tym z Hrabiną... A porozmawiamy! — zapewnił, pomimo ich błagalnych spojrzeń. — Sam chciałbym się dowiedzieć, co wy, do cholery, wyprawiacie...?! — Milczały, więc zaczął wstawać. — Jak sobie chcecie...
— Panie James! — zatrzymywała go Lola. — Proszę, nie! To tylko...!
— I tak nas wyrzuci! — przerwała jej błaganie Mai. — Tylko czekał na pretekst! Od samego początku! — Zdumiała go swoim rozżaleniem. Do tego stopnia, że aż oklapł na krzesło i rozparłszy się na nim wygodnie, nie przerywał. — Od początku! Od samego początku, chce rządzić w tym domu...! A panu nowemu majordomusowi, nie podoba się cała służba! — zawołała z goryczą. — Wszystkich wywalisz?! — Zadygotała, hamując łkanie, podczas gdy Lola, pociągnięta absurdalnymi oskarżeniami, pochlipywała już w najlepsze. — Taki ułożony! Taki pomocny dla domu...! Biedna Suzi...! — zacięła się, po czym zakończyła, krzycząc: — Wszyscy jesteśmy biedni! Wiesz?! Wszyscy, James...!
— No coś ty? — zaprotestował beztrosko. — Ja nie...
— I jeszcze sobie kpi! — wrzasnęła, by zaraz się rozbeczeć.
James cierpliwie odczekał, dopóki się choć trochę nie uspokoją.
— Ciągle nie wyjaśniłyście mi, co tutaj robiłyście?! — zauważył oschle.
— Byłyśmy ciekawe... — Mai wytarła rękawem nos, wzbudzając w nim stłumioną wesołość. Dziewczyna zwykle sprawiała wrażenie szczytu wdzięku i elegancji. Posiadała zresztą te cechy, jako naturalny dar. — Jesteś dziwny. Tajemniczy marynarz nie wiadomo skąd... I przyjechałeś z Londynu... — Przyglądała mu się badawczo spod rzęs. — Chciałam się dowiedzieć i Lola niczemu tu nie jest winna — zapewniała. — Ta walizeczka... Taka stara... Taka zniszczona... No wiesz...?
— Chyba byłem dosyć lubiany w sierocińcu — rzucił. — Gdy odchodziłem, dali mi najlepszą, jaką mieli... — Widywał przedtem rumieńce na twarzach. Ale takich jak u tych dziewcząt jeszcze nigdy. Patrzyły na niego zalęknione i purpurowe od upokorzenia. Pomyślał, że uczucia się w nich malujące, są szczere.
— O Boże, James! Wybacz! — Mai załamywała ręce. — Przepraszam...! — Lola nie była w stanie wykrztusić słowa. — Ale ten sztylet...?! Do czego ci on...?! I ta podwiązka...?! — zaatakowała, patrząc znowu spod oka, próbując oceniać sytuację. Napotykając jednak jego kpiące spojrzenie, zamilkła.
— Sztylet jest pamiątką i nie służy do czynności kuchennych — odpowiedział. — Z tego, co mi wiadomo, spenetrował kilka... Hmm, przyszłych zwłok... — Nie czerpał satysfakcji z ich twarzy, obleczonych w zgrozę. — A dostałem go na pamiątkę — prawie nie skłamał.
— A ta... Podwiązka...?! — Mai popatrzyła na niego ze smutkiem i żałością.
— Historyjka, tak jakby, ciut romantyczna.
— A ona...? Ta dziewczyna...? Boże kochany! Tym sztyletem...?! — Obie wyglądały na rzeczywiście przejęte. Postanowił, że nieco nagnie fakty.
— Podobno posłużył jako wytrych, żeby wejść do pewnej sypialni...
— I zginęła...?!
— Kiedy już odchodziłem, miała się całkiem dobrze — palnął zniecierpliwiony, dodając już tonem nieprzyjaznym. — A wy jesteście wścibskimi babskami!
— Może i tak... — Mai wstała, odważniej patrząc mu w twarz. — Ale chyba nie umywamy się do ciebie...?
— Podarowała mi ją na pamiątkę pewna dama... — Mai aż zbladła z przerażenia, gdy na swoją kpinę, otrzymała spojrzenie pełne pogardy, zmieszanej z wręcz nienawiścią. — A że ja wam w majtkach nie grzebię i nie zamierzam, nie życzę sobie wchodzenia do mego pokoju! — I nagle się zaśmiał. — Lola, wynocha do roboty! A ty, Mai, za swoje wścibstwo, jak już wrócę z Five, wyspowiadasz mi się dogłębniej ze swoich grzeszków! — Uniósł groźnie palec, gdy chciała zaprotestować. — A gdy jeszcze raz usłyszę insynuację, że mam coś wspólnego z twoim mężusiem...! — nie dokończył. — Wynocha mi stąd...!
Dziewczyny podeszły do drzwi. Mai się na chwilę zatrzymała.
— Jesteś dziwny, James... Czy nie powinieneś nosić tego... No wiesz... Przy sobie, czy coś...?
James sięgnął po sztylet. Ujął go za ostrze i przytknął twarz, do oplatającej rękojeść podwiązki.
— Nie, Mai — odpowiedział, nabierając nosem powietrza. — Ja uważam, że nie...
>>><><<<
George Whates nie tylko nie miał nic przeciwko, ale był wręcz szczęśliwy, że Barry do wojska nie idzie, a James nie miał sumienia wyprowadzać go z błędu stwierdzeniem, że do tego będą obaj się z Barrym przygotowywać.
Koniuszy się pakował, a on wpadł na chwilę do dworku, gdzie ciągle jeszcze oczekiwano, zapowiedzianej przez Jamesa decyzji kanclerza, dotyczącej Magnusa Terbreeka.
Przywitał się zdawkowo, zapowiedział systematyczne odwiedziny, pożyczył im zdrowia i po wypiciu herbaty, zabrał do odjazdu. Przed wyjściem, zatrzymała go na chwilę pani Princer.
— Zawsze pan rejteruje przy pierwszej przeszkodzie? — zapytała cicho. Nie odpowiedział, zatkało go.
Do domu Whatesów musiał się przespacerować obok konia, żeby jakoś pozbierać myśli, zdominowane natychmiast poszukiwaniami sposobów i miejsc na schadzkę, a gdy doszedł, Barry już czekał na koniu. W jego skromnym dobytku dominował jeden, błyszczący przedmiot.
— Co to właściwie jest? — James wskazał wielką, dziwacznie pokręconą, chyba-trąbę.
— Moja konstrukcja — odparł Barry z dumą, lekko zakłopotany. — Jeszcze jej nie nazwałem... Myślę o pewnej dziewczynie. Może nazwę to jej imieniem...?
— Powiesz mi, jakim?
— No właśnie... Nie do końca pamiętam... — Barry łgał jak najęty, a James doskonale o tym wiedział.
— A chociaż, co-kol-wiek pamiętasz? — zakpił.
— No, wiesz...
— To nazwij to sexy. Sexy coś tam... Fansex albo coś takiego...
— Zwariowałeś!? — Barry zaczął się śmiać. — Że niby jestem miłośnikiem sexu?! Dziewczyny nie dadzą mi żyć...!
— To jakoś zniekształcić odrobinę... Wymyśl coś...
I Barry wymyślił. Jakoś tak po tygodniu.
— Sakso-fan! — oznajmił z dumą. — Ale bez myślnika! — O drugiej nad ranem. Wrzeszcząc radośnie i zaraz ponownie zasypiając.
>>><><<<
Wstąpili do karczmy na obiad, gdzie James uzupełnił zapasy cygaretek i wina, i usłyszał podziękowania z przeprosinami od Lulu. Ponownie też ujrzał właścicielkę złotej koronki i znów dowiedział się, tym razem od Gordona, żeby się trzymał od tych ludzi z daleka. Posłuchał i trzymał się więc, ale nie odwrócił wzroku, nawet pomimo wyraźnie „zabójczego” spojrzenia jednego z pięciu towarzyszy kobiety, traktowanej przez otoczenie z wyraźną atencją.
Karczmarz zaraz do tamtych dołączył, a James doczekał się od nieznajomej jedynie przelotnego obrzucenia go wzrokiem, oznajmiającego mu, że jest nieistotnym pyłkiem, widzianym po raz pierwszy na oczy.
Kiedy Barry, już w drodze powrotnej, zaczął zwyczajnie chichotać z jego zamyślonej postawy, James poczuł się tym wszystkim dotknięty.
— Z czego rżysz? — warknął.
— Nie masz gdzie wsadzać oczu? — Barry się śmiał, ale wyglądał na zaskoczonego. — Nie wiesz, kto to?
— Ależ wiem! — zawołał James. — Pani nazywa się: „Nie dla psa kiełbasa” i „Trzymaj się od niej z daleka".
— Jezu! — Barry nie dowierzał. — Ty jej naprawdę nie znasz! Ale te imiona, które wypowiedziałeś, do niej pasują... — Barry czekał na pytania, ale James potrafił bywać cierpliwy, mówił więc dalej: — Rebeka Daren, nieoficjalna królowa przemytników... — Popatrzył na towarzysza, próbując odgadnąć, jakie ta wiadomość zrobiła na nim wrażenie. Nie dostrzegł niczego. — Tak przynajmniej wszyscy mówią, ale że zdarzały się już sytuacje, w których jej chłopcy dawali za nią wyrwać sobie flaki... Lepiej omijać tę babę z daleka. Radzę ci, James, daj sobie spokój... — James milczał i była to sytuacja o tyle znamienna, że to Barry w swych kręgach, uważany był za małomównego, a James, o czym wiedzieli wszyscy, słowa lubił. — Mówi się, że sporo ma na sumieniu. Jest niebezpieczna...
— Widziałem, jak celnicy przechodzili obok niej i jej nie „zauważyli” — wtrącił wreszcie James.
— To królowa, ale nic na nią nie mają — uważał Barry. — Pewnie się bali zaczepić.
Obok nich, zmuszając ich konie do jazdy jeden za drugim, przemknął zakryty powóz.
— Londyńskie blachy — zauważył Barry na głos i obaj, jednocześnie i myśląc o tym samym, spięli wierzchowce. Droga, którą jechali już od kilku chwil, prowadziła wyłącznie do pałacu Nathley.
<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<
Cdn.
Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt