Dzień pierwszy z nowego
Morda w kubeł i czekać - wrzasnął, trzaskając brudnymi drzwiami w kolorze starego złota. Usiadłem. Z siłą wyższą się nie dyskutuje. W korytarzu nie było nikogo. Kiedy spojrzałem w bok, nie mogłem dostrzec końca pomieszczenia. Dziwne światło, przypominające świetlówki, wydawało charakterystyczny brzęk. Niektóre oprawy oświetlenia zionęły czernią, w innych światło udawało zepsutą latarnie, mrugając nierówno. Z dogłębnej analizy sekwencji błysków w jednej z opraw wyrwał mnie ten sam obleśny gość - Następny - Spojrzałem po korytarzu by się upewnić, czy jest ktoś jeszcze oprócz mnie. Dudnienie słów, odbijające się od ścian pamiętających dawną świetność, nie pozostawiło żadnych wątpliwości. To do mnie. Kompletnie zdezorientowany ruszyłem w stronę drzwi, mając nadzieję że coś uda się wyjaśnić.
- Zamknąć drzwi - burknął grubas za biurkiem, nie podnosząc oczu znad kilogramów akt walających się po blacie. Obleśne indywiduum, które raczyło mnie tu zaprosić, okazała się odźwiernym. Jednym, wprawnym ruchem kopnął w moim kierunku zdezelowany taboret bez oparcia.
- Siadaj pan - odezwała się twarz z za papierzysk. Usiadłem. Zacząłem majstrować przy taborecie by zwiększyć jego wysokość. W pozycji siedzącej mój nos znalazł się na wysokości blatu. Niestety stary mebel w żaden sposób nie dał się wyregulować.
- Czy mogę spytać?
- Nie! Ja tu pytam! - zadudnił facet za biurkiem na moment podnosząc oczy.
- Synu - zaczął oficjalnie - skąd się tu wziąłeś? - mówiąc to lekko podniósł się by spojrzeć na mnie z za papierzysk. Wielki czerwony nos okupował mu trzy czwarte twarzy.
- Chciałem spytać o to samo - wypaliłem bez zastanowienia - co to za miejsce?
- Ja tu pytam - wrzasnął a jego twarz nabrała bardziej czerwonego koloru. Miał chyba ze sto pięćdziesiąt kilo wagi.
- Jakiś wypadek? - pytał dalej.
- Nieee. Byłem w domu. Właśnie miałem robić kolację gdy cała sceneria się zmieniła, że tak to ujmę.
- Kuna flak - wysyczał - znów te pacany z operacyjnego namieszali.
Gość zaczął grzebać w stosie papierów. Sięgnął po stojącą na rogu biurka parującą szklankę z herbatą i nie wyciągając łyżeczki siorbnął dwa razy, szybko odstawiając szklankę.
- Cholera, tu nic nie stygnie - burknął pod nosem.
Moją uwagę zwrócił dziwny dźwięk dochodzący od strony drzwi. Odźwierny, nie zwracając uwagi na to co dzieje się w pokoju, w pełnym skupieniu wyjadał zupę ze słoika, dzwoniąc łyżką o szkło.
- Nie żryj w robocie - warknął urzędas zza biurka.
Spłoszony odźwierny, odstawił słoik i zaczął pieczołowicie wycierać łyżkę w poły swej szaty.
- To mój drugi dyżur - zaczął tłumaczyć się z pełnymi ustami - kiedyś muszę zjeść.
- Dobra, dobra. Wiesz dobrze, że nie musisz tylko chcesz. Schowaj żarcie i skocz po tych pacanów z operacyjnego i nich się wytłumaczą skąd się wziął ten gość u nas.
- Mówicie obywatelu, że nic nie wiecie? Taaa? - Urzędas podłubał tłustym paluchem w uchu i z uwagą spojrzał na urobek.
- No ja nic nie zrobiłem. Nawet nie doszedłem do kuchni.
- Może, żeście coś powiedzieli czy cóś? - Urzędas nie odpuszczał.
- Noooo - zacząłem niepewnie - zawsze coś mamrotam pod nosem, tak już mam, ale to takie tam złorzeczenia i dyrdymały.
- No tak. Musiał obywatel cóś palnąć a ci z operacyjnego spiepszyli robotę - solidnie pociągnął nosem i wytarł rękawem długiej, poszarzałej szaty.
- I co ja mam z wami zrobić? Wysłać z powrotem procedura zakazuje, boś pan w śmierci klinicznej nie był. - Urzędas się zadumał - A może przynajmniej żeście się w co walnęli? - w głosie biurokraty obudziła się nadzieja.
- Nie przypominam sobie - odparłem zgodnie z prawdą.
- Dobra, zrobimy tak - sięgnął pod biurko i wyciągnął czystą, lekko pogniecioną kartkę - napiszecie oświadczenie, żeście walnęli we framugę i straciliście przytomność. W aktach to przejdzie.
- Ale ja w nic nie uderzyłem.
- A kogo to obchodzi. Bądźcie mądrzy. Chcecie wrócić do siebie czy nie?
- Nooo, chcę.
- To bierzcie ołówek i piszcie oświadczenie.
Urzędas z wysiłkiem wstał z za biurka. Na oparciu fotela zauważyłem parciane szelki na których wisiały ufajdane i mocno sfatygowane skrzydła.
- Gdzie - zacząłem niepewnie - Gdzie ja jestem? O co tu chodzi? Co to za teatrzyk?
- Żaden teatrzyk - nie wytrzymał urzędas - tylko markownia. Solidna markownia, na miarę naszych czasów.
- Marr co?
- Markownia. Takie miejsce gdzie trafiacie jak już skończycie marudzić na tamtym, ziemskim padole.
- Że niby jestem w niebie? - spytałem z ironią.
- W jakim tam kuna niebie. Mówię, że w markowni. Do nieba to ja was mogę zakwalifikować jak będę miał na to ochotę - z wyższością w głosie, urzędas poprawił brudną szatę.
Napisałem. Zwykle nie miałem problemów z pisaniem fikcyjnych historyjek.
- No widzicie. Można? Można. - urzędas wyraźnie się rozluźnił.
- Wystarczy odrobina dobrej woli i wszystko można załatwić. Teraz tylko operacyjni muszą was przetransportować na dół.
- Nie boicie się, że wszystkim powiem jak to tu wygląda?
- A mówcie ile chcecie. I tak wam nikt nie uwierzy. - Urzędas rechotał jak nażarty krokodyl.
- Dobra. Teraz pójdziecie z tym kwitem do pokoju 1034B a tam się już wami zajmą. Mam tylko nadzieję, że znów czegoś nie spieprzą i traficie do tego waszego domu. Tylko pamiętajcie, że od teraz będziemy mieć na was oko - mówiąc to urzędas pokiwał grubym palcem, wręczył mi kwitek i kompletnie przestał zwracać na mnie uwagę.
- Przepraszam – rzuciłem niepewnie – ale pana kolega właśnie poszedł po tych z operacyjnego.
- To jeszcze tu jesteście? – ze zdziwienie stwierdził grubas – Poszedł to i wróci, już wy tym sobie głowy nie zajmujcie. Jak mówię, że macie iść do 1034B to to róbcie i nie zawracajcie dupy.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Sim69 · dnia 18.12.2008 22:56 · Czytań: 885 · Średnia ocena: 4,25 · Komentarzy: 6
Inne artykuły tego autora: