9. Auto - wyrrostek
Proza » Obyczajowe » 9. Auto
A A A
Dziewiąte opowiadanie z tomu "Czerwona gondola".
Nazwiska i imiona występujących osób zostały wymyślone.



Rodzic mój nie miał nigdy roweru, a co dziwniejsze, nigdy nie nauczył się jeździć na dwóch kółkach. Jego wielką namiętnością była woda. W czasie dalekich podróży, pływając po morzach i oceanach, docierać chciał do nieznanych brzegów.
Służbę w Marynarce Wojennej przerwał dramatyczny wypadek, zakończony trepanacją czaszki. Następnie z przyjaciółmi wybudował potężny, pełnomorski jacht, na którym z przyczyn finansowych, do dużej przygody nigdy nie doszło. Pozostały mu tylko fale marzeń, kierujące całą życiową pasję na tory czterech kółek.
Pierwszymi były szprychowe, z fabryki Audi, przemierzające przedwojenne, polskie bezdroża.
Zaraz po wojnie kupił opla-olimpię; poniemiecki, zdewastowany gruchot, na którym wyżywali się nieprzerwanie znajomi mechanicy. To auto, mimo wszystkich jego wad, jeździło, dzięki czemu cała rodzina przeżywała niezapomniane, nieraz bardzo mocne, wrażenia.
A w ogóle samochód, w tamtych czasach, stanowił rzadkość, nie mówiąc już, że samo poruszanie się obwarowano wieloma administracyjnymi przepisami.

Raz, wieczorem wracaliśmy z meczu bokserskiego w Ołdrzychowicach, gdzie ojciec, dorywczo, pełnił funkcje lekarza sportowego. Zatrzymało nas dwóch milicjantów; zażądali okazania dokumentów. Podany im przedwojenny, mocno zniszczony pożółkły papier obracali ze zdziwieniem na wszystkie strony.

- Obywatel nieupoważniony jest do prowadzenia pojazdu! To prawo jazdy jest nieważne!

Rodzic zaczął tłumaczyć, że nie wiedział, że nie przypuszczał, ale na milicjantach nie robiło to żadnego wrażenia. Wprost przeciwnie - ich twarze stawały się coraz bardziej kamienne.

- Może panowie pojedziecie ze mną do domu i tam wyjaśnimy tę sprawę.

Mundurowi wyrazili zgodę - wsiedli do auta zmieniając, na nieoficjalny, temat rozmowy.

Mama szybko przygotowała uroczystą kolację. Spiżarnia nie świeciła u nas nigdy pustkami - wdzięczni pacjenci rewanżowali się w naturze, a gdy zbliżała się Wielkanoc, wypełniona była po brzegi.
Stół ugiął się pod półmiskami z szynką, polędwicą, kiełbasami, sosami, przyprawami... Oczywiście nie zabrakło kieliszków. Goście smacznie zajadali, ani na chwile nie zapominając o toastach wznoszonych na cześć zdrowia.
Na koniec imprezy ojciec pomógł wsiąść do samochodu biesiadnikom, a matka przygotowała pożegnalny kosz wypełniony wyrobami masarskimi i makownikami własnego wypieku.

Na taką wyrozumiałość stróżów porządku nie zawsze mogliśmy liczyć, choć gościnność pielęgnowano w naszym domu nieustannie.

Chcąc pojechać autem do innego województwa, musiało się załatwić specjalne pozwolenie, w którym przyznawano limit kilometrów, potrzebny do pokonania określonej trasy w najkrótszy sposób. Na specjalnym formularzu należało prowadzić aktualny stan pokonanej drogi. A cóż zrobić, jeżeli chciało się zobaczyć coś innego, co nie leżało na oficjalnie wyznaczonej marszrucie? Całkiem proste - powinno się mieć zapas kilometrów.
Ojciec miał na to dwa sposoby:
Przy zaplanowanym z góry ekstra wypadzie - odkręcaliśmy linkę szybkościomierza. Gdy jednak spontanicznie zjeżdżaliśmy z trasy, trzeba było później cofać kilometry. Tę żmudną pracę, po uprzednim wymontowaniu szybkościomierza, najlepiej wykonywało koło zamachowe maszyny do szycia; ręczne kręcenie, trybikami do tyłu, trwałoby wiecznie.
Tak w jednym czy drugim przypadku, ojciec musiał prowadzić urzędowe formularze. Była to najnieprzyjemniejsza czynność; gdy w wydrapywanej wielokrotnie rubryce wypadała dziura, nie pozostawało nic innego jak podklejanie i ponowne poprawianie.

W drodze powrotnej z nad morza dokument ten przedstawiał opłakany stan. Na Śląsku, w okolicach Mikołowa, zatrzymał nas milicjant; sprawdził dokumenty, po czym z ironicznym uśmiechem, przystąpił do kontroli przejechanych kilometrów. Bezceremonialnie wyciągnął kredę i na dachu naszego auta zaczął podsumowywać kolumny cyfr. Wynik zgadzał się ze stanem licznika, również limit, uwzględniający odległość dzielącą nas od domu, nie został przekroczony.
Milicjant zmazał rękawem obliczenia i pozwolił sobie na spoufalenie:

- Oj!..., cwanyś doktorku..., cwanyś doktorku!

Mogliśmy jechać dalej i..., jeździliśmy tak dalej.

Targi Poznańskie stanowiły jedyną okazję umożliwiająca kontakt ze światem; ze światem odizolowanym - z zachodem. Jednocześnie były pretekstem do wycieczki w Polskę. Tak więc czerwiec, miesiąc urodzinowych uroczystości, kojarzył się głównie z wyczekiwaną, poznańską imprezą.
W czasie jednej z pierwszych wypraw, nic w aucie nie zakłócało wspaniałego nastroju. Opelek spisywał się dzielnie; na początku podróży wykazał wybitną formę - dojechał na trójce do połowy jurandowskiej górki - miejsce to, oznaczone kamienną studzienką, było zawsze miernikiem technicznego stanu pojazdu.
Rodzic nie miał powodów do zmartwień, a mamie żaden czarny kot nie zmącił nastroju; mogliśmy więc z Krysią dowoli rozrabiać na tylnym siedzeniu.
Do Poznania pozostało kilka kilometrów. Poranna mgła jeszcze całkiem nie opadła. W perspektywie klonowej alei, tuż za zakrętem, widać zmianę nawierzchni; asfalt przechodzi w kostkę.
Za chwilę, paraliżuje nas gardłowe, przerażająco głośne "Jezusmaria!". Opelek wpada w poślizg. Ojciec gwałtownie kręci kierownicą; lecimy najpierw na drzewo z prawej, potem z lewej strony. Wyczuwam już bezwładny ruch pojazdu i czuję, że nieuniknione staje się spotkanie z następnym klonem. Na szczęście ocieramy się tylko o niego! Za nami pozostaje obdarta kora drzewa, a na nas ląduje cała zawartość bagażnika. Jesteśmy w rowie. Czuć intensywny zapach benzyny. Widzę zalaną krwią twarz mamy. Panuje straszna cisza. Ojciec nie może złapać powietrza. Jacyś ludzie podnoszą nas i stawiają na koła. Wychodzę przez rozbitą szybę.

Przygodni podróżni zabierają do swojego samochodu rodziców i odjeżdżają.
Siedzimy z Krysią na trawie, rozcieramy obolałe miejsca, a z naszych gardeł nie może wydobyć się nawet łkanie. Siedzimy tak długo, strasznie długo.
Nie wiadomo kiedy podjeżdża gazik; pierwszy raz spotykam miłych milicjantów. Zawożą nas do hotelu w mieście. Są już tam rodzice; mama ma zszyty nos, ojcu zabandażowano połamane żebra. Wpadamy w objęcia; nie przeżyłem jeszcze nigdy tak serdecznego powitania.

Następnego dnia, na terenach targowych, oglądaliśmy wspaniałe samochody. Przy amerykańskich krążownikach mogliśmy tylko wzdychać z tęsknotą, ale przy czeskiej skodzie rodzic się zadumał - melancholijnie wyszeptał:

- Nie chciałbym żyć, gdybym nie mógł jeździć takim autem.


Przypuszczam, że nie ma chłopców, którzy nie marzą o prowadzeniu samochodu. Jedni niestety, z tych czy innych powodów, nieraz przez całe swoje życie nie potrafią zrealizować tych pragnień. Ja należałem do tych szczęśliwych, którzy, choć nie bez trudności, wcześnie zrobili prawo jazdy.
Nie rozpoczynałem jak inni na ojcowskich kolanach - rodzic mój na to był za dumny, choć w tym wypadku usprawiedliwiony - między jego brzuchem a kierownica nie było miejsca nawet na przysłowiową sprzączkę od paska.

Na Szajbie, samochód stał zamknięty w garażu, w mieście odpoczywał na placu, przed domem, "pod chmurką". Włączenie zapłonu nie nastręczało żadnych trudności; od zarania, zamiast kluczyka, używało się śrubokrętu.
Któregoś popołudnia, telepiąc kierownicą i wydając dźwięki silnika, zapragnąłem usłyszeć prawdziwy warkot; załączyłem stacyjkę, nacisnąłem starter i..., jakie to było proste, motor pracował. Następny krok był oczywistością; sprzęgło i pierwszy bieg. Teoretycznie do jeżdżenia byłem przygotowany, niemniej ogarnęło mnie uczucie zachwytu, gdy samochód posłusznie ruszył.
Od tej chwili nie zmarnowałem żadnej okazji, by zamęczać silnik; dziesięć metrów do przodu, dziesięć metrów do tyłu. Potrafiłem w nieskończoność tak się zabawiać.
Robiłem to w pełnej tajemnicy przed rodzicami. Po jakimś czasie, zmartwiony ojciec stwierdził, że trzeba motor znowu oddać do remontu, gdyż spalał niesamowicie dużo benzyny. Nie było wyjścia - musiałem ograniczyć codzienne samokształcenie.

Jedną z męskich pasji profesora Maleckiego - uczył nas Przysposobienia Wojskowego - były samochody. Doprowadził do stanu używalności starego jeepa, pamiętającego czasy wojny. Jeżdżąc nim wzbudzał zachwyt wszystkich chłopców. Nie wiem ile było w tym zamierzonego działania, w każdym razie, właśnie dzięki grupie zapaleńców, zorganizował kurs prawa jazdy, który sam zresztą poprowadził. Nauka była praktycznie bezpłatna; rodzice pokrywali tylko koszty benzyny, a symbolicznych parę złotych kosztował państwowy egzamin. Nauka jazdy, samochodem i motorem, nie nastręczała żadnych kłopotów, a przepisy ruchu, łącznie z kodeksem drogowym tak samo nie stanowiły problemu. Natomiast znajomość budowy pojazdu i działania wszystkich jego zespołów, to już było coś; tu stawaliśmy się pomału ekspertami i to nie tylko w teorii. Pomógł nam w tym wspaniały eksponat - pomoc naukowa. Był nim, stojący na ostatnim piętrze gimnazjum, na korytarzu przed klasą PW, skonstruowany przez samego profesora, prawdziwy samochód. Jego ażurowa konstrukcja, podwozia i nadwozia, umożliwiały podglądanie każdego zespołu.

Nikt, spośród uczestników kursu, nie miał takich podwórkowo-treningowych możliwości, jak ja. Dzięki temu za kółkiem czułem się bardzo dobrze. Nie uszło to uwadze uczącego nas profesora; zostałem wyróżniony w sposób dość nietypowy:
Do gimnazjum przyjechały praktykantki po studiach. W związku z tym, pan profesor Malecki, ze znaną sobie energią, postanowił zorganizować wycieczkę po Kotlinie Kłodzkiej. Dysponował warszawą i jeepem, ale spomiędzy całego grona nauczycielskiego, tylko on jeden posiadał prawo jazdy. I właśnie w tej sytuacji nie kto inny, tylko ja zostałem wytypowany do prowadzenia jednego z aut.

Nie muszę chyba wspomnieć, z jaką satysfakcją w pogodny, niedzielny ranek usiadłem za kierownicą jeepa.
Przodem jechał profesor ze starszą częścią wycieczki, a ja z pozostałymi, podążać miałem, "krok w krok". Posłuszny nakazowi upajałem się jazdą. Jeep jednak pracował na pół gwizdka, gdyż warszawa, "wioząca" na swoich barkach ciężar odpowiedzialności, strasznie uważała. Wpadłem na pomysł, aby z górki zjeżdżać dużo wolniej od prowadzącego mnie pilota, a potem, gdy ten znikał za zakrętem naciskać gaz do dechy. Jakież to było wspaniałe, gdy jeep na wirażu, lub pokonując wzniesienie, mógł wykorzystywać swoją pełną moc. Powtarzające się szaleństwo przerwane zostało na najbliższym postoju. Pobladła cześć wycieczki, którą wiozłem, nie doceniła moich rajdowych umiejętności, a profesor nakazał w dalszej drodze, dokładne zachowywanie dystansu.

Wszyscy uczestnicy gimnazjalnego kursu, w tym gronie znalazła się również moja mama, bez problemu, zdali egzamin przed Państwową Komisją. Prowadziliśmy pojazdy doskonale, z przepisów ruchu mogliśmy zagiąć gliniarza, a jeżeli chodziło o stronę mechaniczną - nie byłoby problemu z podjęciem pracy w warsztacie samochodowym.
Wyjątkowym perfekcjonistą był Jacek, on zresztą we wszystkim nie miał sobie równych. Jazdę na motorze doprowadził do cyrkowej precyzji; jego kółko przy zablokowanym przednim hamulcu posiadało idealny kształt i nikt, kto w ogóle potrafił to robić, nie mógł się z nim równać.
Tak więc, w szesnastym roku życia otrzymałem prawo jazdy. Do czasów pełnoletniości rodzice prawnie odpowiadali za moje czyny. Posiadanie prawa jazdy nie oznaczało oczywiście, że mogłem prowadzić samochód ojca; takie pozwolenie wymagało wiele cierpliwości, próśb, podchodów i... dyplomacji. Zdarzało się to bardzo rzadko, a przyjętą forma podziękowania było całowanie rodzica w rękę.


Prof. med. M.Krass lubił, szczególnie w porze obiadowej, odwiedzać swojego byłego asystenta. Znajomość sięgała kontaktów w Akademii Lwowskiej, pogłębionej później w Katowickiej.
Przyjechał kiedyś nową warszawą, i zabrał nas na wycieczkę. To niby zwyczajne wydarzenie miało istotne skutki; na poczciwego opelka podpisany został wyrok skazujący.

Aby wejść w posiadanie nowego samochodu nie wystarczało uzbieranie odpowiedniej kwoty pieniężnej. Wymogiem stawało się posiadanie przydziału na kupno, a żeby takowe uzyskać trzeba było mieć znajomości.
Rodzicom udało się pokonać jedną i drugą barierę i w deszczowy, jesienny dzień odbieraliśmy, bezpośrednio z fabryki na Żeraniu, wymarzoną warszawę. Wszystko pachniało świeżością, motor pracował majestatycznie. Po błyszczącej, jasno-beżowej powierzchni lakieru ślizgały się krople deszczu. Siedzieliśmy komfortowo w trójkę na przedniej kanapie i tylko szum kół, rozbryzgujących na jezdni wodę, uświadamiał nam, że nie szybujemy w powietrzu.

Opelek - kochany maluch; potrafił jeździć bez oleju, luzy w panewkach korygowały żyletki. Zasług nie można mu było odebrać - nie wytrzymał jednak konkurencji z nową warszawą.

Za tylną szybą zapomnienia, oddalał się stary samochód, a z nim odchodziło moje dzieciństwo.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
wyrrostek · dnia 23.12.2008 16:10 · Czytań: 637 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 2
Komentarze
Miladora dnia 07.01.2009 00:56 Ocena: Bardzo dobre
Przeczytałam z przyjemnością - dobrze opowiedziane, z nutą nostalgii w głosie - podobało mi się na bdb. :yes:
Sprawdź przecinki, niektóre nie są tam, gdzie powinny, ale chyba tylko dwa, czy trzy. ;)
wyrrostek dnia 07.01.2009 16:13
:):):)
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty