Kolejne opowiadanie z tomu "Czerwona gondola".
Nazwiska i imiona występujących osób zostały wymyślone.
Od dzieciństwa lubiłem towarzyszyć dorosłym przy brydżu, ale gdyby nie wujek Wilu, na pewno nie wiedziałbym, co oznacza namiętna gra w karty.
Na okres Świat Bożego Narodzenia i Nowego Roku zjeżdżała do nas cała rodzina. Główną postacią był wujo Wilu, zarażający wszystkich swoją pasją. W Czarniowcach odnosił sukcesy jako piłkarz, później oczarowywał niewieście serca ogładą salonową i wytwornym tańcem. W małżeńskie sidła nie dał się złapać i choć całe życie spędzał samotnie, nie nabył cech starego kawalera.
Oczekiwane, przez nas wszystkich, wyjście wuja z łazienki, dokładnie ogolonego i pachnącego wodą kolońską, dawało hasło do rozpoczęcia karciarskiego maratonu, trwającego do późnego wieczora, a przerywanego z konieczności jedynie posiłkami.
Rano graliśmy w kierki i to zawsze na pieniądze. Ustalona przez wuja, młodzieżowa stawka, wynosiła dziesięć groszy. W ciągu jednej partii, przy maksymalnym niepowodzeniu, przegrać można było osiem złotych, co stanowiło niemałą część mojego szczupłego budżetu.
Wujek, urodzony hazardzista, grę traktował niesamowicie serio i od wszystkich tego samego wymagał.
"Karta stół"! - krzyczał i po takim poważnym ostrzeżeniu, nawet w sytuacjach mało istotnych, nie pozwalał na cofnięcie zagrania. Wywołane napięcie, rozładowywał dowcipem lub powiedzonkiem.
"W Pińczowie dnieje" - Ponaglana Krysia nie mogła zdecydować się, jaką kartę powinna wyciągnąć i wyrzuciła na chybił-trafił, jakąś blotkę.
"Zagrałaś jak Mendelssohn" - policzki siostry pokrył rumieniec.
Tylko ciocia Bumcia potrafiła zachować zimną krew i odcinać się.
- Wilu nie cygań! Przecież wiem, że masz jeszcze jednego pika.
A Wilu jednego bardzo nie lubił - przegrywać.
- Bumka!... Przestań nareszcie zaglądać w karty! Idź lepiej do kuchni coś pomóc!
- Dobrze, dobrze... Połóż tylko tę dziewiątkę pik.
Po obiedzie do gry przystępowali wszyscy domownicy - bywało, że karty rozdawano przy dwóch stolikach. Najczęściej gościł na nich brydż, a dopiero, gdy istniały trudności z zebraniem "wykwalifikowanej" czwórki, przechodziliśmy na kierki. W skrajnym wypadku, wujek stawiał pasjansa lub przygotowywał nas do labeta.
Największa uroczystość rodzinna przypadała na pierwszy dzień stycznia. Nowy Rok łączył się nierozerwalnie z imieniem ojca. W tym dniu, od niepamiętnych czasów, dom pękał w szwach; zjeżdżała bliższa i dalsza rodzina, przyjaciele, znajomi. Zgodnie z polską tradycją wszyscy zasiadali do dużego stołu, którego ustawienie, w obrębie dwóch pokoi, przysparzało zawsze niemałych trudności. Trudności sprawiało również usadowienie dostojnych gości; rodzice przywiązywali duże znaczenie do honorowania wieku, stanowiska tudzież majętności.
Jadło się obficie. Stół zastawiano kiełbasami i szynkami, pieczeniami, domowym pasztetem. Pomieszczenia wypełniał zapach polędwicy w sosie własnym i gołąbków ze skwarkami. Przystawkę stanowiły zawsze zimne nóżki, a po północy serwowano bigos i czerwony barszcz.
Piło się jeszcze więcej. Płynęła rzeka wódki z mniejszymi dopływami koniaku i dżinu. Coraz dostojniejsi goście wznosili coraz wspanialsze toasty, coraz częściej rozbrzmiewało "100 lat", coraz szybciej kursowała mama między pokojami a kuchnią, coraz intensywniejszy stawał się rumieniec zadowolenia na obliczu solenizanta.
Promień szczęścia ogarniał również mnie i nie było już ważne, że nie dostanę wymarzonych butów narciarskich.
Ale za to raz, po sprzedaniu wszystkich butelek, mogłem sobie kupić tenisową rakietę.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
wyrrostek · dnia 26.12.2008 11:18 · Czytań: 744 · Średnia ocena: 3,75 · Komentarzy: 5
Inne artykuły tego autora: