Jestem czarownicą.
Ale nie taką z bajek, co straszy dzieci, chowa się pod łóżkiem. Nie mam miotły ani wielkiego kotła i spiżarni pełnej pajęczyn. Jestem studentką na uniwersytecie w małej wiosce w centralnej Anglii, Keele. Czarownicą, tak, ale tą dobrą.
Chociaż, szczerze mówiąc, nie mam prawa, by oceniać swoje dobro. Bo sięgając po tę moc, już z samej definicji występuję przeciw naturze. Choć od dziecka mama uczyła mnie wszystkich tajników magii runicznej, gestowej, umysłowej, telekinezy, zaklinania w przedmiotach ułamkach dusz, nigdy nie uważałam tego za coś oczywistego. Jak nikt inny zdawałam sobie z grożących mi konsekwencji. Bo przecież właśnie ignorancja, ta przeklęta ignorancja w połączeniu z ogromną mocą zabiła moją matkę.
Pierwszy raz zakochałam się rok temu.
Studiowałam fotografię. Ciemna była moim królestwem. Przesiadywałam tam godzinami, tworząc fotografie w setkach różnych klimatów, w zależności od mojego nastroju. Zmiany były niemal niedostrzegalne, niektórzy faktycznie ich nie widzieli. Szczególiki łatwo przegapić: wygięcie brwi, kącik ust, błysk z oku, cień w tle.
Zobaczyłam go na dyskotece, tańczył, wyginając się jak wąż. Chociaż koleżanek godzinami uczyłam, jak przykuć do siebie uwagę tego wymarzonego, do Jacka podeszłam czysta.
Studiował prawo, jak większość prawników był przesądny. Wiele razy prosił, żebym mu powróżyła z kart. Pierwszy i ostatni raz uległam dnia, gdy zdjął ze mnie powłóczystą spódnicę i ciemny sweter. Siedzieliśmy przy stoliku w akademickiej sypialni, na parapecie paliły się świeczki. O nastrój zadbał Jacek, ja nigdy nie przywiązywałam do tego wagi.
Rozłożyłam karty, przełożyłam, rozsypałam. Nigdy nie odczytywałam tarota tak, jak to robiły "czarodziejki" z telewizji. Dla mnie on był tylko latarnią, pokazującą drogę. Resztę musiałam sama sobie dodać.
Zamiast siedmiu, odsłoniłam sześć kart. I już wiedziałam, że tej jednej decyzji będę żałować do końca życia.
Kłamałam. Kłamałam jak nigdy w życiu, bezwstydnie, uparcie. Mówiłam fehu (bogactwo), choć widziałam thurisaz (cierń). Widziałam naudhiz (przymus, potrzeba), mówiłam wunjo (rozkosz). I wreszcie eihwaz. Symbol cisu, magii i śmierci.
Przewiązując czerwoną wstążkę na ręce Jacka, wyszeptałam mu prosto w oczy, że będzie szczęśliwy.
Prawdy zdradzić mu nie mogłam. Nie wolno przeciąć drogi śmierci, nawet gdy jakimś cudem się ją zobaczy. Taka ingerencja w siły, nad którymi nie mamy władzy zawsze wiedzie do tragedii. To właśnie pewność, że ona jest silniejsza, zabiła mi matkę. Zanim umarła, wymogła jeszcze na mnie przyrzeczenie, że nigdy, przenigdy nie będę probowała przeciwdziałać śmierci.
Zgasiłam świeczki, zapaliłam kadzidła i usiadłam przed nim na podłodze. Kazałam mu uklęknąć. Posłuchał bez słowa.
Zamknęłam oczy. Nigdy nie wymawiałam dziwnych zaklęć, nie krzyczałam. Na jego czole, starannie, by się nie zorientował, Wyrysowałam paznokciem pentagram, symbol prawdy i doskonałości.
Pocałował mnie i powiedział, że nigdy nie było mu tak dobrze. Uśmiechałam się wtedy i nawet później, gdy już wyszedł.
Jacek zginął dwa dni później, w wypadku samochodowym.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
lina_91 · dnia 26.12.2008 15:48 · Czytań: 763 · Średnia ocena: 3,11 · Komentarzy: 10
Inne artykuły tego autora: