Właściwie w życiu ze wszystkich ludzi na świecie miłość najlepiej okazywały mi Nuka i Żujka.
Zasypiałam zwykle z dala od Nuki. Najczęściej na drugim końcu pokoju. Pytałam, czy śpi, kiedy było mi smutno, w odpowiedzi padał pomruk, lub chrapnięcie i wracała do poprzedniego tempa oddychania. Nie lubiła ciepła, tak jak ja wtedy. Zima to była NASZA pora roku, wspólna pasja. Łapanie śniegu na języki, przedzieranie się przez ośnieżony las, nigdy jednakową ścieżką. Szła pierwsza, tam gdzie chciała, nie pytałam o nic, to ona odwracała się czasem z pytaniem w oczach, ja tylko ogólnie wskazywałam kierunek trasy, zresztą - ona słów nie potrzebowała. Nie szłam jej śladem, nie o to chodzi w miłości, żeby podążać wiernie za sobą. Zresztą - może to nie była miłość z mojej strony, skoro zawsze znajdywałam wytłumaczenie, dlaczego nie byłam przy niej. A ja po prosu lubiłam świeży, nienaruszony śnieg. Lubiłam zaznaczać swoje tereny, wtedy ten śnieg staje się tylko i wyłącznie mój.
Żujka nie lubi śniegu i zimy. Marzną jej łapy, futerko ma krótkie, jest chuda i młoda. Pobiega trochę i wraca do domu. Za to jej pasją jest deszcz. Kałuże. Goni krople, kąpie się w wodzie, po czym wpada na mnie, zostawiając "kwiatuszki" na ubraniu. Każda pora jest dla niej dobra na radość, każdy gość jest jej przyjacielem.
Nuka nie biegała. Spacerowała dostojnie, z pióropuszem ogona (to określenie jest stare jak świat i tak samo zużyte, ale też doskonałe do opisu jej najbardziej imponującej części ciała), wyglądała jak dobrze "zakonserwowana", stara tancerka rewiowa przed ostatnim występem. Bardzo stara tancerka po wielu kontuzjach. Jej tylne łapy miały skłonność do sztywnienia na zimnie. Kiedy przygarnęłam ją, było najgorzej, prawie wcale ich nie zginała. Z powodu reumatyzmu nie wychodziła nigdy z domu w deszczowe dni. Nie chciałam jej zmuszać, może to błąd, może psa powinno się traktować jak zwierzę, ale nie umiałam. Nie potrafię wyobrazić sobie, że nie miała rozumu i duszy. Nawet potrafiła z nami rozmawiać.
Za to Żujka śpiewa. Jest wesoła, ufna i pełna życia. W pierwszej chwili zaczyna ujadać, potem atakuje, na koniec się przytula. Na imprezach siedzi pod stołem i kładzie łeb na kolana wszystkich obecnych, po kolei. Na spacerze zaczepia wszystkie psy i wszystkie dzieci.
Nuka miała je w nosie, w najlepszym wypadku, bo czasem się na nie rzucała, dlatego z takim strachem myślałam o moim własnym, które już było w drodze. Na psy nie reagowała w ogóle. Teraz wiem, dlaczego - psina o wyglądzie szczeniaka i króliczym futerku była starą, cierpiącą istotą po przejściach, ale jak większość zwierząt - nie okazywała tego.
Żujka jest iskrą radości. Podobno podobna do mnie. Że niby zgrabna, drobna, wybiegana i zawsze do niej musi należeć ostanie słowo. Wciska mi się pod kołdrę, gdy tylko uniosę jej róg. Jej ogonek jest wiecznie ruchomą antenką do okazywania uczuć. Urocza, jak mówią ludzie przechodzący pod oknem, gdzie zwykle przesiaduje. Pomogła mi. Dlatego boję się, że za to, że ją skrzywdziłam, zostanę ukarana. Kiedy płaczę, przychodzi do mnie i przytula się. Kładzie mi na kolana zabawki i karmę. I kiedy siedzę, uwalona od pasa w dół papką z mielonego mięsa, nie mogę się nie uśmiechać ze świadomością, że ktoś o mnie dba.
Nuka mnie nie pocieszała. Raz nawet warknęła, kiedy się do niej przytuliłam. Spytałam: "Dlaczego?" i sama sobie odpowiedziałam. Byłam taka sama. Przed cudzym cierpieniem łatwiej mi było uciec, niż zaradzić.
Kiedy zobaczyłam Żujkę na allegro.pl, w połowie listopada'07, wiedziałam, że jest moja, zwłaszcza, że roboczo na imię miała Nuka. Niechciany piesek, którego pani oddała, bo była w ciąży i lekarz zabronił jej kontaktów ze zwierzętami. Prawie płakałam, kiedy pytali mnie: "Znowu?". Adrian zrozumiał pierwszy, a może nawet tego się spodziewał, że pies będzie pierwszą cegiełką, która pomoże mi wyjść spod wody na brzeg. Zaakceptował. Za to go kocham, za tą psią akceptację.
Nie myślałam już o tym, jak dwa miesiące wcześniej, z siedmiomiesięcznym brzuchem klęczałam na podłodze i wpuszczałam strzykawką nutridrinki po kropelce do pyska Nuki i błagałam, żeby łykała, żeby mi tego nie robiła teraz, bo to będzie koniec. Wmawiałam jej i sobie, że przecież wszystko musi być dobrze, wyniki ma całkiem niezłe i kilka lat życia przed sobą. Kiedy wróciła ze "spaceru", czyli wyniesienia na trawnik w celu załatwienia potrzeb, poczułam zapach moczu i zobaczyłam kałużę i wiedziałam, że to JEST koniec. Jeszcze oddychała, kiedy ją głaskałam, jeszcze warknęła na Tatę, kiedy chciał ją pogłaskać i uśmiechnęliśmy się, bo wszystkim przyszło do głowy, że może przejdzie jej ten stan, ale potem zaszkliły jej się oczy i nagle w pokoju zostało czworo ludzi i kawałek futerka.
Żujka wpadła do mojego mieszkania i życia. Zakochaliśmy się w niej wszyscy. Nawet, kiedy zeżarła nam sześć par butów (w tym jedne skórzane), płaszcz, koc, kołdrę, łóżko i na koniec drzwi, nikt nie mógł mnie zmusić do wyrzucenia jej.
Żyjemy teraz razem. Ona - wysterylizowana, my - ironicznie - starający się o dziecko. Drugie Święta razem, choinka na stole, żeby pies jej nie dosięgnął, jest spokój, jest radość. I nikt mi nie powie, że pies nie jest członkiem rodziny. Bez niego dom byłby pusty.
I na Święta tego życzę wszystkim - żeby mieli przy sobie psa, bo nikt tak się nie uzależnia od człowieka, nikt tak nie kocha, nikomu nie można być tak potrzebnym. A jak człowiek czuje się potrzebny, to dopiero wtedy czuje, że żyje.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
soczewica · dnia 27.12.2008 15:57 · Czytań: 762 · Średnia ocena: 3,75 · Komentarzy: 6
Inne artykuły tego autora: