Nie lubię takich dni. Takich, jak dzisiaj, kiedy wszystko idzie świetnie. Wiem z doświadczenia, że to oznacza tylko tyle, że wszystko co złe, zwali się na samym końcu. A dzisiejszy dzień jest naprawdę wspaniały.
Na niebie od samego rana nie było widać ani jednej gęstej, szarej i deszczowej chmury. Słońce bez większego problemu przebijało się przez delikatnie szarą warstwę chmur, pyłów i Bóg jeden wie czego jeszcze wiszących gdzieś na granicy atmosfery i kosmosu. Mogłem więc dzisiaj odpuścić sobie znienawidzoną, wojskową pelerynę i założyć tylko ochronne FOO-1 wraz z pełnotwarzową maską z jednym bocznym filtrem. Na ochronnej kurtce miałem niewielki plecak z małym zbiornikiem na wodę pitną i drobne fanty, które udało mi się znaleźć w zrujnowanym mieście. Teraz, przy każdym kroku czułem plastikową rurkę na szyi, ale dzięki temu by się napić, wystarczyło tylko przez maskę docisnąć ją do ust. Pod plecakiem miałem założoną kamizelkę taktyczną z ładownicami do trzymanego w dłoniach ulubionego karabinka FN P90. Nie miałem kamizelki kuloodpornej, przecież nie walczyłem z ludźmi… zazwyczaj. Licznik geigera, wiszący u pasa, zatrzeszczał cichutko, ale niespecjalnie groźnie. Zamarłem na moment, zerkając na niego, ale poziom skażenia był niziutki. Na dobrą sprawę mógłbym nawet zdjąć strój i zostać w samym mundurze bojowym oraz masce, organizm poradziłby sobie z dzisiejszą dawką. Widocznie pogoda na zewnątrz mi sprzyjała. To też mnie drażniło. Naprawdę, tym razem wszystko szło aż za dobrze.
Zrobiłem pełne koło o średnicy kilku kilometrów wokół mojej kryjówki, sprawdzając wszystkie pułapki, potykacze i przeszkody. Niemal wszystkie były nietknięte, chyba nawet Stadionowcy nie byli tak głupi, by ich nie ominąć. Jedynie przy dwóch pułapkach zauważyłem ślady, ale to były zwierzęta, chyba sarniaki, patrząc na ślady. Ja nie zostawiałem żadnych śladów. Nauczyłem poruszać się jak duch. Bo rzeczywiście dla niektórych byłem Duchem. Moja eskapada trwała ponad siedem godzin. Spacerek od pomnika Reksia aż po handlową galerię Gemini bocznymi drogami był niebezpieczną podróżą. Zwłaszcza, że musiałem szeroko omijać pewne miejsca. Teraz już miałem przed sobą ostatnią prostą wzdłuż ulicy nazwanej od autora wierszyka o Lokomotywie. Przy tej ulicy znajdowała się moja kryjówka, mój dom.
Była nią stara, dawno nie używana hali elektrowni, w której żołnierze stacjonujący w Moim Mieście na stałe zorganizował polowy szpital. Tworząc go, zaspawali większość okien, uszczelnili je maksymalnie, zamknęli na stałe wszystkie wejścia do środka poza jednym, w którym utworzyli śluzę do czyszczenia ubrań i powietrza. A wcześniej w wewnątrz hali zaparkowali… Rosomaka. Wojskowego, pancernego Rosomaka, w wersji przeznaczonej do ewakuacji medycznej.
Gdy wróciłem do tego miejsca, było już oczywiście opuszczone i niemal zupełnie rozkradzione, a po jakichkolwiek oddziałach wojskowych w całym mieście nie było śladu. Jedynie Rosomak był nietknięty, z jakiegoś powodu został zignorowany, być może dlatego, że osypał się na niego fragment ściany i jakieś stare instalacje, ale ja przecież wiedziałem, że to pojazd pancerny! Wątpiłem, by kilkadziesiąt kilogramów cegieł na nim w jakikolwiek sposób mu zagrażało. Jedynym problemem było to, że podwozie nie wytrzymało i załamało się, a wóz osiadł na brzuchu. Ale ja przecież nie zamierzałem nigdzie nim odjeżdżać. Myślę teraz, że to on dużej mierze umożliwił mi przeżycie. Ten zaparkowany już na zawsze Rosomak stał się moim domem. Musiałem tylko dobrze się przygotować. W ciągu pół roku dodatkowo ukryłem cały pojazd możliwie najlepiej, korzystając z resztek wyposażenia elektrowni i szeroko pojętego złomu, jaki znalazłem w okolicy. Z racji tego, że Rosomak stał przodem do ściany, poprawiłem również jego tylne drzwi, by były dobrze zabezpieczone i zamykane zarówno od środka, jak i od zewnątrz w tylko mi znany sposób. Dzięki temu mogłem zamykać się na noc i spokojnie wychodzić w miasto, wiedząc, że nikt nie dostanie się do wnętrza pojazdu. Zagraciłem również całą halę, tworząc mały labirynt, a drogę prowadzącą przez niego znałem tylko ja. To była moja kryjówka, mój nowy, bezpieczny dom.
Teraz patrzyłem z daleka na drzwi prowadzące do wnętrza hali i czułem, że coś było nie tak. Nie wiedziałem co, ale instynkt mówił mi, że gdzieś tam czaiło się zagrożenie. Najpierw długo obserwowałem drzwi przez kolimatorowy celownik mojej broni, potem wreszcie sięgnąłem po wojskowe lornetki. Wtedy dostrzegłem, że drzwi prowadzące do wejścia hali były minimalnie uchylone. Niewiele, może ze dwadzieścia centymetrów. Patrzyłem na nie pod takim kątem, że faktycznie nie mogłem tego wcześniej dojrzeć. Zmrużyłem oczy, a potem popatrzyłem na puszkę coca-coli leżącą pod nimi. Leżała na boku, nie stała do góry nogami, to też był sygnał, że została dotknięta. Nie mogła się przewrócić sama pod wpływem wiatru, ani potoczyć, była mocno obciążona - kiedyś do połowy zalałem ją wojskowym, szybkoschnącym betonem właśnie w tym celu, by służyła za prosty znacznik. Wiedziałem, że do mojego domu wdarł się intruz. Odetchnąłem ciężko, sprawdziłem, czy magazynek karabinka jest pełny, czy zabezpieczenie jest odblokowane, po czym powoli podniosłem się zza kupy gruzu po drugiej stronie ulicy. Przemknąłem szybko przez stary, popękany asfalt omijając kilka wypalonych, porośniętych wraków bliżej nie zidentyfikowanych aut i po kilku chwilach byłem przy drzwiach. Tuż przy nich, zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz, leżało sporo piachu. To też był mój system alarmowy. Wychodząc, starałem się go trochę wygładzić, by były widoczne ślady ewentualnych intruzów. Tym razem były. Uklęknąłem na kolano prawym ramieniem blokując otwierane na zewnątrz drzwi i popatrzyłem na ślady. Poczułem, jak moje nerki eksplodowały adrenaliną. Chyba wolałbym mimo wszystko ujrzeć ślady butów. Niestety, na cienkiej warstwie piasku widziałem ślady łap. Przysunąłem lewą dłoń w bojowej rękawiczce do odcisku i porównałem na szybko, po czym zmrużyłem oczy. Wielka bestia. Cztery wyraźne palce z długimi pazurami oraz ślad po środku stopy. Cały odcisk był wielkości mojej dłoni. Przesunąłem się nieco, przyłożyłem karabinek do ramienia i ostrożnie zajrzałem do środka hali. Przede mną miałem śluzę z podwójnymi drzwiami, to było zupełnie puste pomieszczenie o długości trzech i szerokości dwóch metrów. Kiedyś były tutaj prysznice spłukujące skażony pył. Teraz miałem tutaj tylko ubrania na zmianę, gdybym musiał wracać do domu po deszczowej pogodzie. Dzisiaj mnie to nie spotkało, więc szybko tylko zrzuciłem plecak i wślizgnąłem się do środka mojej hali.
Znałem od dawna każdy dźwięk mojego budynku i jestem pewny, że słyszałem dzisiaj coś więcej, niż zwykle. Powoli szedłem wzdłuż ściany, omiatając lufą automatu cały teren przede mną. Wokół mnie piętrzyły się sterty złomu i gruzu. Wiedziałem jednak, że ledwo się trzymały i najlżejszy ciężar na ich szczycie czy chociażby na ostro pochylonej ścianie wywołałby osunięcie elementów i hałas. Atak z góry więc mi nie groził. Na wizjerze maski zaczęła osadzać się już para, przypominając o potrzebie wymiany pochłaniaczy. Ale wiem, że w skrytkach na terenie miasta jest tego naprawdę mnóstwo, a ja tutaj, w Kryjówce, również miałem kilka zapasowych. Ściągnąłem maskę z twarzy na szyję, tutaj, w hali, jej nie potrzebowałem. Nagle gdzieś z boku usłyszałem trzask, jakby ktoś coś potrącił i coś niewielkiego spadło na ziemię. Nawet nie pomyślałem o tym, by się odwrócić w tamtą stronę, moje ciało samo zrobiło to za mnie. Moje odruchy w ciągu tych kilku lat stały się szybkie niczym odruchy pierwotnego myśliwego. Nie zobaczyłem na razie nic, ale na pewno słyszałem. Zmrużyłem gniewnie oczy, wiedziałem, że gdzieś tam, za zalegającym złomem, za resztą instalacji elektrowni coś było. Coś, lub ktoś. Nie, nie ktoś, ślady przecież wyraźnie wskazywały na dzikiego psa. Usłyszałem delikatne dźwięki, ale nie byłem w stanie ich zidentyfikować. Cholerne FOO-1! Zaryzykowałem, docisnąłem prawą ręką broń do ramienia i lewą zerwałem kaptur z gładko ogolonej głowy, by zaraz z powrotem chwycić karabinek dwoma rękami. Teraz słyszałem o wiele lepiej. Słyszałem delikatne węszenie, drapanie pazurów. Tak, jak przypuszczałem, to był dziki pies. Chociaż z tym "prawdziwym" psem nie miał już wiele wspólnego.
Na początku, tuż po Katastrofie, największym zagrożeniem były jedynie psy. "Jedynie", bo zdziczały, przerażony i wściekły z głodu jamnik stawał się bestią, która rzucała się na wszystko, co żyje. Bez najmniejszego problemu mógł poharatać łydkę, pozbawiając ją połowy mięśnia. Jamnik! A co dopiero większy pies. Wbrew pozorom nawet głupie Yorki były groźne, bo małe, wredne i głodne, potrafiły doskonale się przyczaić. I skoczyć do ataku niespodziewanie gdzieś z góry na plecy czy kark. Tak, psy były wielkim problemem. Na początku, gdy żyłem jeszcze w grupie ludzi, którzy przetrwali, organizowaliśmy polowania na te dzikie kundle. Raz, dla naszego bezpieczeństwa, dwa… cóż, my też musieliśmy coś jeść. Tylko że atomowa zima, połączona z ogromną radiacją to aż nadto. Po psach pojawiły się inne… zwierzęta. Z pobliskich gór przyszły wygłodzone wilki. Najpierw, póki w mieście było relatywnie sporo zwierząt, jakoś współistniały ze sobą, nawet się mieszając. Mieszanka ich genów, ze sporym dodatkiem skażonego powietrza, wody i ziemi zrobiła swoje. Powstały dziwaczne hybrydy, niektóre zupełnie nieudane inne - wprost przeciwnie. Potem było gorzej. Zaczęło brakować im pożywienia. Zaczęły więc polować nie tylko na ludzi, ale i na siebie nawzajem. Przez to natura wyeliminowała najsłabsze jednostki. Jakie to wygodne rozwiązanie, prawda? Zostają najlepsi. Teraz dzikie psy są o wiele większe, wzrostem nierzadko przewyższające dawne kuce. Ja tak je nazywam, chociaż przypominają swoich przodków tylko z sylwetki. Są zwykle pozbawione sierści, pokryte szarą, ciemną skórą, która jest tak gruba, że walka nożem jest z góry skazana na porażkę. Fantastycznie przystosowały się do życia w skażonym mieście i boleśnie potrafią pokazać, że ludzie nie są już na szczycie żywieniowej piramidy.
Ostrożnie, powoli, szedłem wzdłuż ściany mojego labiryntu, starając się poruszać bezszelestnie. Nie słyszałem teraz psa, ale instynktownie czułem, że gdzieś tutaj jest. Nagle coś przemknęło szybko po prawej stronie, na samej krawędzi mojego pola widzenia. Potem znów gdzieś usłyszałem jakieś stuknięcie i wreszcie powoli, skradając się niczym pająk, wyszedłem zza osłony. Rozejrzałem się i na moment poczułem dreszcz. Skląłem się w myślach, dałem mu podejść o wiele za blisko. Poprowadził mnie dokładnie tak, jak chciał. Po prostu na mnie czekał! Rosły, potężny dziki pies, mający chyba z metr trzydzieści stanął zaledwie pięć, może sześć metrów ode mnie. Ponad osiemdziesiąt kilogramów mięśni i instynkt zabójcy. Widziałem, że był gotowy do ataku; tylne, potężne łapy miał ugięte, gotowe wypchnąć go w błyskawicznym skoku, przednie rozłożone szeroko a długi, pełny ostrych jak brzytwa, zębów pysk, był częściowo rozwarty. Dostrzegłem wyraźnie pojedyncze krople śliny. Już zdążył poślinić się na mój widok!. Pół roku temu taki pies zaatakował mnie z zaskoczenia i zdążył swoimi zębami złamać ostrze mojego bojowego noża. Tym razem miałem więcej szczęścia - gdyby nie automat przystawiony do ramienia, nie byłoby dla mnie ratunku, nie zdążyłbym niczego zrobić, nawet zdjąć cholernej blokady. Dlatego karabinek zawsze jest odblokowany. Po prostu nauczyłem się tak go nosić, trzymać i używać. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, po czym szybkim, zdecydowanym ruchem zerwałem spust. O ułamek za późno; pocisk, wymierzony prosto w głowę potwora, wszedł tuż za nią, w plecy. Przeszedł przez niego na wylot, a pies niemal nie zwolnił, biegnąc z ujadaniem. Jednak trzy lata to bardzo dużo czasu na naukę przetrwania, szczególnie, gdy jest się na niższym szczeblu pokarmowej drabiny jako ofiara polowań. Moje ciało samo wiedziało co robić, wiedziało, że nieskoordynowane drgnięcie nawet jednego pojedynczego mięśnia można skończyć się tragicznie. Same ręce, niemal bez udziału myśli, zrobiły idealną poprawkę i wielki budynek znów wypełnił huk wystrzału. Tym razem pocisk trafił idealnie, prosto w prawe oko, rozerwał się wewnątrz podłużnej czaszki i swoją energią sprawił, że wilk dosłownie fiknął kozła w tył, lądując na plecach. Co nieprawdopodobne, jeszcze przez kilka chwil drgał w konwulsjach, a ja podszedłem do niego dopiero kilka chwil po tym, jak znieruchomiał całkowicie. Był zdecydowanie martwy, ogromna dziura z tyłu głowy, z wyrzuconą na zewnątrz czerwono-szarą breją jednoznacznie o tym świadczyła. Dobrze, ale jeżeli był jeden, mogło być ich więcej. W moim świecie były tylko potwory i ja. Ruszyłem dobrze znanymi ścieżkami na kontrolę reszty hali. Znów musiałem sprawdzić wszystkie wejścia.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt