1
Nieczęsto i mało komu zdarza się to, co pewnego pogodnego lipcowego popołudnia przytrafiło się panu Walentemu Dyrmie. Ów łysiejący, czterdziestoletni mężczyzna, posturą przypominający nieco kangura, wracał właśnie ze spaceru z psem rasy york (wyboru rasy psa, podobnie jak wszelkich decyzji dotyczących ich rodzinnego życia, dokonała Julia - małżonka Walentego) kiedy zza jednego z drzew dobiegło go ciche:
- psssst... Panie Walenty!
Przytłumiony damski głos dał się słyszeć wyraźnie, gdyż ciszę przerywało jedynie cykanie koników polnych i od czasu do czasu świergot ptaków. Dzielny york również dosłyszał głos, co natychmiast ogłosił światu kanonadą piskliwych szczeknięć. Walenty przez dłuższą chwilę walczył z pokusą, by kopnąć znienawidzonego psiaka. Zwierzę było chyba największą krzywdą wyrządzoną mu przez żonę. Podczas, gdy on od wielu lat marzył o kupnie dumnego owczarka niemieckiego, bądź choćby sznaucera olbrzymiego, ona przyniosła któregoś dnia do domu tego kudłatego królika z kokardą w grzywie, oświadczając na dodatek, że wreszcie postanowiła przychylić się do sugestii, by powiększyć rodzinę o czworonoga. Od tego czasu Pysio - bo tak ochrzciła zwierzę, z każdym wyjściem na spacer odbierał Walentemu kawałek tego, co pozostało z jego dawnej męskości. Mężczyzna przestał spoglądać w oczy przechodzącym młodym kobietom, a na widok znajomych skręcał zazwyczaj w jakąś boczną alejkę. O ile unikanie dorosłych było czymś stosunkowo prostym, o tyle przed dziećmi nie tak łatwo uciec. Na widok Pysia całe gromady pędziły na złamanie karku, by głaskać, dotykać, nosić na rękach, śmiać się z zabawnej kokardy, tarmosić za uszy i pytać jak się wabi oraz czy jest chłopcem czy dziewczynką. Walenty zatem, mimo swego uwielbienia dla psów, każdego dnia walczył z przemożną chęcią dokonania brutalnego mordu na tym, którego uczyniono jego pupilem. Po raz kolejny powstrzymał się jednak, usiłując uspokoić Pysia delikatnym pociągnięciem za smycz. Gdy to nie dało rezultatu, wziął zwierzę na ręce.
- Panie Walenty - powtórzyła kobieta. - Czy mógłby pan tu podejść?
Walenty przeszedł niepewnie kilka kroków, próbując wypatrzyć wśród drzew wzywającą go po imieniu osobę. Nikogo jednak nie zobaczył. Trochę nerwowo rozejrzał się wokół, po czym zagłębił się w zagajniku. Czuł się niepewnie. Oczywiście fakt, że głos należał do kobiety, zdecydowanie go uspokajał, niemniej nietypowość sytuacji i fakt, że nieznajoma mogła znajdować się praktycznie za każdym z otaczających go drzew, przyśpieszyły nieco krążenie krwi w jego żyłach. Przez chwilę stał bez ruchu, przyciskając do piersi wyrywającego mu się Pysia. Za jego plecami ciszę zakłócił trzask gałązki. Walenty podskoczył nerwowo, tymczasem ktoś, wyskoczywszy zza drzewa przebiegł kilkanaście metrów i skrył się za innym - nieco bardziej w głębi zagajnika. Po chwili dało się stamtąd usłyszeć słowa:
- Panie Walenty, niech pan idzie za mną, śmiało!
Nie bacząc na ryzyko pokąsania przez węże, jaszczurki, kleszcze, komary czy pająki, jak również nieco większego kalibru leśnych morderców, mianowicie przeżarte wścieklizną wiewiórki, których bał się wręcz panicznie, Walenty, jak zahipnotyzowany, ruszył za wzywającym go głosem. Za każdym razem, gdy dochodził do miejsca, z którego tenże dobiegał, kobieta odbiegała o kolejnych kilka drzew dalej, nie ukazując się mężczyźnie nawet na króciutką chwilę. Wciąż tylko nawoływała go z coraz to nowszych kryjówek. Wreszcie zagajnik zaczął się przerzedzać, a spomiędzy drzew prześwitywała porośnięta jedynie trawą i gdzieniegdzie niewielkimi krzewami, polana. Zziajany wybiegł na nią, po czym delikatnie ustawił Pysia na ziemi; ten, wlokąc za sobą smycz, pomknął czym prędzej zapoznać się z nowym miejscem i oznaczyć terytorium jako własne.
- Jesteśmy na miejscu, panie Walenty.
Odwrócił się i ujrzał stojącą za nim kobietę.
- To... Pani? - niemal zachłysnął się własną śliną, rozpoznając ekspedientkę ze sklepu spożywczego, sąsiadującego z blokiem, w którym mieszkał. - Co pani?... Jak to?! - bełkotał, zaskoczony tak zaistniałą sytuacją, jak i faktem, że kobieta była całkiem naga.
Ona stała tymczasem naprzeciw niego, uśmiechając się łagodnie w oczekiwaniu na moment, kiedy odzyska zdolność komunikowania się. Najwyraźniej nie dziwiła jej taka reakcja. Równie oczywiste było dla niej to, że w kolejnym etapie oswajania się z dość nietypową sytuacją, umysł Walentego zinterpretuje zdarzenie jako potwierdzenie swej męskości.
- Ach, rozumiem... Natalio - wyartykułował wreszcie, zgodnie z przewidywaniami - niskim, pewnym siebie głosem, mierząc kobietę wzrokiem od góry do dołu, a następnie w odwrotnym kierunku; koniec końców hipnotyzując ją głębokim, uwodzicielskim spojrzeniem. Wysoka szatynka o długich, spiętych w koński ogon włosach, krągłych biodrach i kształtnych piersiach, byłaby szalenie atrakcyjną osobą, gdyby nie zbyt szeroki rozstaw brązowych oczu oraz nieforemny nos, przypominający nieco wielką, przyklejoną do twarzy truskawkę. Walentemu nie przeszkadzały jednak te mankamenty, dawno już zwrócił na nią uwagę. Każdej nocy, tuż przed zaśnięciem, wyobrażał sobie wyczyniane z nią na zapleczu sklepu spożywczego, najbardziej perwersyjne i wyuzdane harce. Zazwyczaj dodatkowym elementem czyniącym te fantazje jeszcze bardziej pikantnymi, była gromadząca się kolejka niecierpliwych klientów, pragnących zrobić zakupy i wywołujących co rusz Natalię z jaskini rozkoszy ( jak zwykła w tych fantazjach nazywać zaplecze sklepu).
- Kochana Pani - mawiał zazwyczaj gruby, łysiejący acz wąsaty sąsiad Walentego, mieszkający na drugim piętrze. - Jak długo mamy czekać?!
- Za dziesięć minut muszę być w szkole - dodawała niska i chuda, choć nie mniej wąsata nauczycielka geografii z pobliskiej szkoły średniej.
- Już!... Juuuuuuż! ... Zaaaaaraaaaz! - odpowiadała skrajnie podniecona Natalia.
Walenty poczuł, że jego najskrytsze marzenia wreszcie zaczynają się urzeczywistniać. Kobieta najwyraźniej za nim szalała. Mimo, że nie znajdowali się na zapleczu sklepu, tylko w lesie pełnym kleszczy i chorych na wściekliznę wiewiórek, uznał to jednak za świetny początek namiętnego romansu. Zbliżył się o krok do dziewczyny, nie przestając świdrować jej wzrokiem. Już wyciągnął ramię, by ująć jej dłoń, gdy ta niespodziewanie parsknęła śmiechem.
- Z pana to żartowniś, panie Walenty - powiedziała, nie przestając chichotać. - Wszyscy mężczyźni są tacy sami. Zawsze pan myśli sobie nie wiadomo co, gdy naga kobieta wabi pana do lasu?! - kręciła z pożałowaniem głową.
Mężczyzna poczuł się, jakby Natalia wbiła mu w serce sztylet. Właśnie teraz, gdy na chwilę uwierzył, że może go spotkać w życiu coś pięknego, szalonego i podniecającego, ona zdecydowała się zbyć go śmiechem. Jak mogła to zrobić? Odsunął się machinalnie, tracąc całą pewność siebie.
- Nic sobie nie myślałem - wymamrotał. - Źle pani to odebrała.
Następnie zaczął nerwowo rozglądać się za Pysiem. Psiak dostał wreszcie swą szansę - po raz pierwszy w swym dwuletnim życiu miał przyjść właścicielowi z pomocą i wybawić go z niezręcznej sytuacji. Najwyraźniej jednak nie miał na to ochoty, gdyż znikł gdzieś wśród drzew; zapewne w celu zarażenia się jakąś, nieznaną jeszcze medycynie, odmianą wścieklizny.
- Pysio! - warknął Walenty, rozglądając się nerwowo. - Pyyyysiooo! - Wrzasnął po chwili.
- Ćśśśśśś - w uciszającym geście Natalia położyła wskazujący palec na ustach mężczyzny. - On jest już na pokładzie.
Walenty zamilkł. Słowa "na pokładzie" zrobiły na nim tak wielkie wrażenie, że zamiast dopytywać się o ich sens, wykonał po prostu polecenie. Stał posłusznie, w milczeniu, w postawie "na baczność".
Nie bez powodu słowo "pokład" zadziałało na niego niczym zaklęcie. Już jako dziecko marzył o założeniu munduru marynarki wojennej; jako nastolatek o służbie na morzu wiedział wszystko, czego tylko można było dowiedzieć się z przygodowych książek oraz telewizji. Gdy skończył szkołę średnią, nie zważając na niezadowolenie ojca, który pragnął, by chłopak zajął się produkcją bojlerów w rodzinnej firmie, Walenty zdał egzaminy do szkoły morskiej. Niestety komisja lekarska odrzuciła jego kandydaturę, orzekając niedobór błędnika w uchu środkowym. Trzeba powiedzieć, że Walentemu nie brakowało błędnika ani jakiejkolwiek substancji niezbędnej do bycia oficerem marynarki wojennej. Jego ojciec dał po prostu łapówkę przewodniczącemu komisji. Była to jedyna w historii szkoły łapówka wzięta za odrzucenie kandydata na studenta. Walenty, ze spuszczoną głową powrócił więc do rodzinnego Płóczyna, gdzie zgodnie z wolą ojca zajął się handlem bojlerami. Jednak miłość do czarnego munduru oficera marynarki wojennej nie zgasła, a słowa takie "pokład" w dalszym ciągu działały na Walentego wręcz magicznie. Tak więc stał teraz wyprostowany jak struna, a krew w żyłach pulsowała dwukrotnie szybciej niż jeszcze kilka sekund temu. Przez chwilę trwał tak w oczekiwaniu na jakieś wyjaśnienie.
- Na jakim pokładzie? - zapytał, gdy oczekiwanie to stało się dlań krępujące.
- Na pokładzie statku kosmicznego - bez namysłu odparła Natalia, ujmując pewnym ruchem jego dłoń. Ruszyła lekkim, wręcz "rusałkowatym" pląsem ku jednemu z krańców polany, ciągnąc za sobą potykającego się co rusz mężczyznę. Nieszczęśnik usiłował wczuć się w rolę mknącego przez łąki kochanka, jednak jego pantofle jak na złość trafiały na wystające z ziemi korzenie lub kępy traw. Przeszło mu nawet przez myśl, że mickiewiczowscy kochankowie, biegający za różnorakimi świteziankami i nimfami, byli z pewnością wyposażeni w wojskowe obuwie.
Zanurzyli się między drzewa, po to tylko, by już kilka chwil później ponownie znaleźć się na otwartej przestrzeni. Krajobraz był tu jednak zupełnie inny niż na leśnej polance, na której, jeszcze przed chwilą, Natalia po raz pierwszy ukazała Walentemu swoje ponętności. Miejsce to wyglądało jak upstrzona sporymi kamieniami pustynia. Piasek miał kolor czerwonej cegły, gdzieniegdzie dało się zauważyć wypalone resztki pni drzew. Uwaga Walentego skupiła się jednak nie na nietypowości miejsca, w którym się znalazł, lecz na tym, co znajdowało się kilkadziesiąt metrów przed nim. Wielka, metalowa konstrukcja, przypominająca nieco olbrzymi elektryczny prodiż, migotała tysiącami różnokolorowych świateł. Walenty poczuł się, jakby trafił na wieczerzę wigilijną do wyznawców jakiegoś szalonego odłamu chrześcijaństwa, w którym na Boże Narodzenie, zamiast choinki, stroi się lampkami wielkie, elektryczne prodiże.
- Co to? - zapytał wreszcie stojącej tuż obok Natalii, która najwyraźniej zachwycona wielobarwną iluminacją, zapominając, że jest dorosłą kobietą, włożyła kciuk do ust i ssała go z dziecięcą pasją.
- To statek kosmiczny... - odparła w zadumie.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
mahuss · dnia 30.12.2008 10:05 · Czytań: 1012 · Średnia ocena: 4,33 · Komentarzy: 11
Inne artykuły tego autora: