2
"I jak lud nakazał, tak pasterze uczynić musieli. W pohańbieniu i wstydzie opuszczali siedzibę swą, kryjąc się pod osłoną nocy. A gdy rankiem wkroczono na teren zakonny, nikogo już tam nie było."
Postanowił wrócić do ruin klasztoru. Zbyt wiele śladów, odcisków palców i kodu genetycznego pozostało w wieży. Był pewien, że poszukiwania dziewczyny rozpoczną się już rano, więc musiał wrócić i pozbyć się zwłok, by przynajmniej przez jakiś czas nie zostały odnalezione. Pomimo, że prawie całkowicie już wytrzeźwiał, trudno było mu utrzymać równowagę. Na dodatek musiał przedzierać się pomiędzy drzewami, potykając się o fragmenty budowli. Często podpierał się łopatą przytaszczoną z pobliskiej budowy. Szedł w kierunku ruin, a konkretnie wieży, gdyż tam właśnie, wraz z dwoma wspólnikami, ukrył zwłoki. Noc była jasna. Pogodne niebo rozświetlały gwiazdy oraz okrągły niczym wielka złotówka księżyc. Był już blisko, gdy wydało mu się, że za jednym z drzew widzi cień, jakby ludzką sylwetkę. Zatrzymał się sparaliżowany strachem. Usiłował odnaleźć obiekt, który owo zjawisko wywołał, nie udało się jednak. Uznał więc, że wyobraźnia płata mu figle. Postanowił to zignorować. Nim jednak ruszył dalej, za plecami usłyszał trzask gałęzi; potem podobne dwa, czy trzy odgłosy. Chciał się odwrócić, lecz strach mu na to nie pozwalał. Dał krok do przodu, potem drugi i trzeci, wreszcie popędził na złamanie karku, potykając się co rusz o kamienie i kawały muru. Chwilę później zatrzymał się tuż pod murami klasztoru. Tu nie było aż tylu drzew. Poczuł się bezpieczniej, tym bardziej, że wokół panowała idealna cisza. Podążył ku wieży, oglądając się co chwilę nerwowo - to w lewo, to w prawo, to znów za siebie. Wreszcie znalazł się w środku. Ona leżała tam naga i zimna. Miała wielką ranę na głowie i mnóstwo sińców na całym ciele. Widok był przerażający, a w połączeniu z odorem panującym w tej części budowli, natychmiast spowodował odruch wymiotny. Z trudem udało mu się powstrzymać ten skurcz żołądka. Podszedł do zwłok, odłożył łopatę i nachylił się, chcąc je unieść. Wtedy ponownie usłyszał czyjeś kroki, tym razem tuż przed wejściem do wieży. Odruchowo odwrócił głowę. Zobaczył przesuwający się po ścianie cień - cień człowieka przyodzianego w długi płaszcz z kapturem. We wpadającym do środka świetle księżyca widział go wyraźnie. Znów zamarł. Chcąc dać krok do tyłu, potknął się o zwłoki. Przewrócił się. Poczuł, że uderza potylicą o coś twardego i ostrego. "Łopata" - zdążyło przejść mu przez myśl. Przed oczyma zawirowały mu czerwone plamy, poczuł ból. Stracił świadomość.
O godzinie piątej trzydzieści kościół świecił pustkami. Tylko jedna Alicja zasiadła w ostatniej ławie, na zmianę modląc się i płacząc. Rodzice już wracali. Policja i straż pożarna przeszukiwały okolice ruin. Alicji proponowano pomoc psychologa, jednak dziewczyna wolała przyjść właśnie tu. Ten kościół był jedynym miejscem, w którym czuła się teraz bezpiecznie. Gdyby tylko wyszła na zewnątrz, za każdym zakrętem, w każdym zakamarku, szukałaby twarzy trzech oprawców swojej ukochanej siostry. Zresztą i tu cały czas miała ich przed oczami. Jej dłonie co rusz zaciskały się w pięści - myślała o zemście. Potem znów rozluźniały się na jakiś czas i składały do modlitwy - pojawiała się nadzieja. Następnie otulały twarz, wycierając łzy - to oznaczało moment rozpaczy. Tak w kółko.
Było chłodno. Policjantka, którą wyznaczono do opieki, okryła ją ciepłym kocem. Przez cały czas przebywała w radiowozie, w pobliżu, nie chcąc zakłócać spokoju dziewczyny. Tylko od czasu do czasu zaglądała do środka, by sprawdzić, czy jej podopieczna niczego nie potrzebuje. Niecierpliwie oczekiwała informacji o powrocie rodziców. Jak na złość pojawiły się jakieś problemy po drodze. Pod policyjne auto, które miało ich przywieźć, wpadł jakiś pijany rowerzysta. Trzeba było zawołać pogotowie i spisać protokół. Konieczne było wysłanie kolejnego samochodu.
Niewielkie drzwi w drewnianej, okutej czarną stalą bramie kościoła, zatrzasnęły się, pchnięte silnym uderzeniem. Alicja spojrzała w ich kierunku, spodziewając się, że to kobieta z policji sprawdza, co się z nią dzieje. Nie było tam jednak nikogo. Zrobiło się jej gorąco i poczuła mrowienie na karku. Postanowiła iść do radiowozu. Gdy się uniosła, od strony ołtarza dobiegł ją dźwięk niewielkiego, spadającego przedmiotu. Starała się przypatrzeć, co to takiego. W pierwszej chwili nie spostrzegła niczego. Nie mogła oprzeć się ciekawości, musiała podejść bliżej. Szła powoli, krok za krokiem, jak zahipnotyzowana. Zaskrzypiała jedna z ław z tyłu kościoła, jakby jakiś widz spektaklu odbywającego się w tym religijnym teatrze zasiadł cichutko, nie chcąc przeszkadzać aktorce znajdującej się tuż przed ołtarzem. Alicja nie zareagowała. Wpatrywała się w ołtarz, usiłując wypatrzeć przedmiot, który spadł. Wreszcie dostrzegła go, to był gwóźdź. Zwykły gwóźdź, na jakim wiesza się na przykład obrazek. Alicja odetchnęła z ulgą. Obawiała się, że zobaczy coś przerażającego, strasznego - "znak". Tymczasem to taki drobiazg. "Ciekawe, że nic nie spadło razem z nim" - pomyślała, wędrując wzrokiem po ścianie. Nagle strach powrócił ze zdwojoną siłą. Na ścianie, tuż powyżej, wisiał krzyż. Nie spadł, więc Alicja w pierwszej chwili nie spostrzegła w nim nic nadzwyczajnego. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jest odwrócony. Powróciła wzrokiem do leżącego na podłodze drobiazgu, po czym znów spojrzała na ścianę. Rzeczywiście, krzyż był pierwotnie przybity do ściany dwoma takimi ćwiekami - jednym z góry, drugim z dołu. Teraz ten górny, nie wiedzieć czemu, spadł, więc krucyfiks opadł, wykonując złowieszczy półokrąg. Odwróciła się i energicznym krokiem ruszyła ku wyjściu. Szła nie rozglądając się. Unikała wzrokiem miejsca, z którego dobiegło skrzypnięcie ławy. Czuła na sobie czyjś wzrok i za nic nie miała odwagi spojrzeć w tamtym kierunku. Szła więc zdeterminowana. Cokolwiek miało się stać, nie zamierzała się zatrzymywać. Jej cel był już blisko - niewielka bramka, która przed chwilą z wielkim szczękiem, bez żadnego powodu, zatrzasnęła się; znajdowała się tuż przed nią.
- Alu! - dobiegł ją zza pleców głos Marty. Teraz nie mogła już się powstrzymać. Odwróciła się. Nie było tu jednak nikogo.
- Marta? -wyszeptała blada z przerażenia. - Marta, jesteś tu? - Powtórzyła.
Zamiast siostry, przerażająco skrzypiąc, odezwały się drzwi. Poczuła powiew wiatru. Świeże powietrze oszołomiło ją. Upadła na posadzkę.
- Alicja? - krzyknęła policjantka, która weszła właśnie do środka. - Alicjo, to tylko ja - podbiegła do leżącej dziewczyny, usiłując ją ocucić. Trwało to kilka minut. Alicja nie odzyskiwała jednak przytomności. Kobieta powiadomiła posterunek policji i pogotowie, po czym powróciła do reanimacji. Dziewczyna była blada jak ściana i zimna jak trup. Jej oczy były szklane i puste. Ciało nie reagowało na żadne zabiegi. Po kilkunastu minutach przyjechała karetka. Lekarz dotknął czoła dziewczyny, następnie sprawdził puls.
- Ona nie żyje oświadczył. - Jest martwa.
Uniosłam głowę. Ból był olbrzymi. Dotknęłam ręką czoła. Jak się spodziewałam, było tam rozcięcie na co najmniej dziesięć centymetrów. Na myśl o uderzeniu butelką, jakie otrzymałam, zrobiło mi się niedobrze. W dodatku ten smród i ból. Spróbowałam wstać. Na szczęście nie połamali mi nóg ani rąk. Byłam w stanie się podnieść, choć kosztowało mnie to tyle wysiłku i cierpienia, że wolałabym chyba umrzeć ponownie. Nie zrobiłam tego tylko z jednego powodu - żądzy zemsty. Spojrzałam na przegub lewej dłoni, chcąc sprawdzić, która jest godzina. Nie było tam jednak zegarka. Na zewnątrz było już jasno, więc czas naglił. "Na pewno już mnie szukają" - pomyślałam, po czym rozejrzałam się wokół, w nadziei, że może ci trzej wrzucili tu jakieś moje ciuchy. Ubrań nie znalazłam. Odkryłam jednak coś o wiele bardziej interesującego. To był on - jeden z nich. Leżał tu zakrwawiony. Był dosłownie dwa lub trzy metry ode mnie. Moje serce zaczęło łomotać niczym dzwon. Po chwili krew trysnęła mi z nosa. Uniosłam głowę, by powstrzymać krwotok, a jednocześnie nacieszyć się chwilą. On był tu i grzecznie na mnie czekał! Podeszłam; pochyliłam się; zbliżyłam otwartą dłoń do jego ust. Oddychał! Jakie to szczęście, że jeszcze żył. Miałam ochotę zacząć tańczyć, jak mała dziewczynka. Tuż obok niego leżała zakrwawiona łopata. Uśmiechnęłam się szeroko na jej widok. Dotknęłam dłonią jego czoła. Drgnął. Odzyskiwał świadomość. Zbliżyłam twarz do jego twarzy i wpatrywałam się. Nie przegapić momentu, gdy otworzy oczy, to było dla mnie najważniejsze. Trwałam tak chyba kilka minut. Wreszcie się doczekałam. Uniósł powoli lewą powiekę, następnie prawą, a gdy świadomość, że nie jest sam dotarła do niego, odruchowo usiłował zerwać się i odskoczyć. Pchnęłam go jednak tak, że upadł ponownie. Jak wiele sił może mieścić się w kruchym, kobiecym ciele... Roześmiałam się, po czym uderzyłam go raz i drugi. To była tylko zabawa, gra wstępna. Wstałam, chwytając trzonek łopaty. On patrzył na mnie oczyma bez wyrazu. Zbyt mało czuł; pewnie jeszcze wierzył, że to sen. Zamachnęłam się i uderzyłam go w kolano. Trzasnęła kość. Ból najwyraźniej był tak potworny, że nie miał siły nawet krzyknąć. Wił się tylko jak dżdżownica przecięta na pół. Teraz klatka piersiowa - płaskie uderzenie metalu o żebra wydało głuchy dźwięk. Wreszcie przyszła kolej na drugą nogę, rękę, głowę, głowę, głowę! Gdy pozostała z niego już tylko krwawa miazga, odrzuciłam narzędzie, otarłam krew z twarzy. Byłam szczęśliwa. Nie czułam już bólu ani chłodu. Czułam się jak nowo narodzona. Nie było czasu na świętowanie. Musiałam uciekać. Wydostałam się z wieży klasztornej i pędząc od drzewa do drzewa, ruszyłam na poszukiwanie miejsca, gdzie nie odnajdzie mnie policja.
Alicja otworzyła oczy, jednak ciemność wcale nie zniknęła. Było jej zimno, bardzo zimno. Dopiero, gdy poruszyła głową, zdała sobie sprawę, że jest przykryta nie kocem, a czymś plastikowym - jakby ceratą, w dodatku aż po czubek głowy. Nerwowo podniosła się. Przez chwilę oczy przezwyciężały mrok. Gdy wreszcie mogła zobaczyć zarysy tego, co znajduje się w pomieszczeniu, od razu rozpoznała, że znajduje się w szpitalu. Rząd ustawionych pod jedną ścianą łóżek kłaniał się rzędowi łóżek przyległych przeciwnej ścianie. Nie było tu okna, co czyniło to pomieszczenie o wiele bardziej przytłaczającym i ciemnym. Alicja wypatrzyła drzwi, były zamknięte. "Gdzieś tu powinien być przycisk" - pomyślała, szukając po omacku alarmu, którym wzywa się pielęgniarkę. Niczego takiego jednak nie było. Wstała. Podeszła do drzwi i chwyciła klamkę. Drzwi jednak nie ustąpiły; były zamknięte na klucz.
- Jezu! - wyrwało jej się, jednak natychmiast zamilkła, nie chcąc obudzić innych pacjentów.
Chwilę trwała w bezruchu, zastanawiając się, co ma zrobić. Najrozsądniej byłoby wrócić do łóżka i poczekać do rana. Nie potrafiła jednak, nie wytrzymałaby tu całej nocy. Musiała się wydostać. Postanowiła włączyć światło, jednak poszukiwania włącznika również skończyły się fiaskiem. Usiadła pod drzwiami, zastanawiając się, co począć.
- Nie wytrzymam tu - szeptała, a łzy napływały jej do oczu. - Muszę stąd wyjść. Muszę!
Wreszcie postanowiła poprosić o pomoc któregoś ze śpiących. Liczyła, że wiedzą, jak się wydostać, choćby do toalety. Podeszła do jednego z nich. Przez chłodny, plastikowy koc, lekko dotknęła jego ramienia. Potem pchnęła je mocniej i jeszcze mocniej. Pacjent jednak nie zareagował. Jedynie jego ręka zsunęła się, uderzając bezwładnie o podłogę. "Ale śpioch", pomyślała, po czym chwyciła go za nadgarstek, by ułożyć ramię ponownie na skraju łóżka. Ciarki przeszły jej po plecach a serce zaczęło walić z siłą młota. Jego ręka była zimna, martwa. Odskoczyła odruchowo, wpadając na kolejne szpitalne legowisko. Człowiek, który na nim leżał, spadł na podłogę, jakby był workiem ziemniaków.
- Ratunkuuuuuuu! - przerażona zaczęła krzyczeć, ile sił w płucach. - Pomoooocy! Podbiegła do drzwi. Zaczęła walić w nie pięściami i kopać tak mocno, jak tylko potrafiła.
Wreszcie zazgrzytał klucz w zamku. Drzwi otworzyły się. Stały w nich cztery pielęgniarki i lekarz. Cała piątka patrzyła na nią tak, jakby była duchem.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
mahuss · dnia 01.01.2009 14:35 · Czytań: 964 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 10
Inne artykuły tego autora: