EPILOG
Gdzieś w układzie Atomów Większych, w spirali czternaście, w rozjaśnionej sieci gromad galatyk, a dokładnie w galaktyce Beta 40, a jeszcze dokładniej w układzie Pięciosłońcowym czterdzieści osiem, a tak już bardzo dokładnie to na pewnej planecie o nazwie Hiniris, a tak naprawdę naprawdę dokładnie to w skórze gatunku Firnisa, a raczej w atomach skóry gatunku Firnisa, znajdował się mikroskopijny, wręcz niewidzialny, umieszczony wewnątrz jąder kwarkowych wieloświat. W tym wieloświecie zaś istniał taki wszechświat. A w tym wszechświecie, gdzieś wśród pajęczyn galaktycznych można było dostrzec, tylko jeśli miało się oko większe od jowisza, malutką gromadę galaktyk o nazwie Mon Trunonin, co z Hydroberiańskiego oznacza ,,Czarne Zadupie’’.
Wśród tej gromady galatyk dryfował malutki, wykonany ze stali i przypominający łódeczkę pokonującą głębiny oceanu, stateczek. Nie był to byle jaki stateczek. Co to, to nie. Był bardzo biednym stateczkiem.
A wnętrze tego stateczku zamieszkiwał pewien równie biedny, Stalowy Gnom, którego rodzice obdarzyli tak okropnym imieniem, że omijał szerokim łukiem Meriasonów i Hydroberianów, którzy pytali go, jak się nazywa. Chociaż, tak naprawdę to raz powiedział je swojej ukochanej. Ale wtedy niefortunnie zmarła, wijąc się w konwulsjach.
Poza tym większość członków marko-cywilizacji Meriasonów darzyła go nienawiścią. Oprócz jednej istotki, której nie dostrzegło nawet oko Jowisza.
Oboje parli w głąb układu słonecznego Tolinusa, wśród którego krążyła planeta, zwana Planetą Pustki. A to dlatego, że nikt nie wiedział, co znajduje się w jej wnętrzu, ukryte poza gęstą atmosferą, a kontakt z zasiedlającą ją cywilizacją zamarł miliony lat temu. Tak samo, jak z każdym, kto do owej planety wstąpił. Może brzmi to prostacko - takich planet było wiele, wliczając w to prawdawnego Heriosa (jedyny we wszechświecie umysł, który objął wielkość planety - badający go neurologowie, wkraczając w tunele jego aksonów przerazili się na widok eksplozji impulsów elektrochemicznych, które rozprzestrzeniały się po neuronalnych kontynentach, niczym fale tsunami), wspominając o osobliwym Solarisie i kończąć na Trinodii, planecie, która, pod postacią żywego organizmu (choć jak na rozmiar mózgu była niezmiernie głupia) opanowała mowę, lecz z punktu widzenia fizyków zawsze wydawało się to trochę ukantowanym zagraniem.
Zaś planeta, do której zmierzał Stalowy Gnom razem ze swoim niewidocznym kompanem tak bardzo różniła się od wymienionych wyjątków, że niektórzy astronomowie nawet bali się określić ją planetą. Jednak tylko niektórzy, bo reszta, jak mawiał naukowy żargon, trochę przesadziła z magnetyczną nalewką.
Stalowy Gnom westchnął, choć zabrzmiało to bardziej jak uderzenia młotem o klawisze zestrojonego fortepianu.
Stalowy Gnom przestał mieszać metalową łyżką i odłożył próbówkę na podłużny, wykonany ze szkła stoliczek.
Próbując rozbudzić w sobie zachwyt egzystencjonalny, albo chociaż tę odrobinę ciekawości, zapatrzył się w odległą, rozciągającą się i przygniatającą ich statek, przestrzeń. A potem uświadomił sobie, że to wszystko znaczy tyle, co dmuchana różowretka z hot dogiem w odbycie.
Światła okalające wnętrze przygasły, a w tle popłynęła muzyka Kletomenna. Uważano ją za tak brzydką, że nawet pozbawione talentu wymiotujące algi jakoś nie potrafiły skomponować gorszej. Jeśli wogóle można to tak nazwać, krytycy byli zachwyceni jego brakiem talentu. Jego obrzydliwymi kompozycjami, okropnymi i pełnymi fałszów mazurkami, od których przychodziła ochota, by wyrwać sobie uszy a następnie zamarynować w kwasie solnym. Płakali na dźwięk symfonii, które natomiast przyczyniały się do drgawek połączonych z nudnościami i natychmiastowym rozwolniem.
Dla Stalowego Gnoma równało się to z brzęczeniem starego odkurzacza. Dopatrzył się w tym jedynie szumu, i nawet mimo wielogodzinnego słuchania, zachowywał czystość umysłu i świadomość, co, według badaczy umysłu świadczyło o niezwykłym błędzie ewolucji. Rodzice Gnoma stworzyli potwora, potrafiącego znieść każdą torturę psychiczną, jaką tylko mu zadano. Miało to swoje plusy i minusy.
Minusem okazała się ta podróż.
Gdyby teraz autor napisał, że zapadła cisza, byłby w ogromnym błędzie. Bo tak naprawdę, w głębi statku wciąż tliła się symfonia Kletommena, brzydka i jakże odrażająca. Jednak poza nią panowała, by tak rzec, dźwiękowa pustka.
Kiedy opuściłoby się statek, dźwiękowa pustka przerodziłaby się w dźwiękową ciszę. Choć Dźwiękolodzy określali ją nieco bardziej fachowo: Cichą ciszę.
Niektórzy z nich śmieli twierdzić, że ta stworzenia żyjące w próżni, otoczeni Cichą ciszą, potrzebują jakiś specjalnych głośników organicznych, albo iluzorycznego słuchu, z prostej przyczyny, z której tak samo nie słucha się muzyki Kletomenna w słoneczne popołudnia.
I rzeczywiście udowodniono to za pomocą ciekawego eksperymentu. Otóż pewnemu gatunkowi, z rodziny Gazopromienistych wszczepiono sztuczny mózg, który rejestrował dźwięk na tym samym poziomie, co mózg Gazopromienistego Gryzonia. Początki tego eksperymentu jednak odsłaniały przed sobą trudne wyzwania - Gazopromieści posiadają gazowy mózg, który złączony w całość przypomina skupisko około trzydziestu czterech bloków mieszkalnych. Ten mózg jest zaś rozrzucony na powierzchi...powiedzmy trzystu czterdziestu tysięcy lat świetlnych. Więc, by wszczepić taki móżdżek musieli skorzystać z conajmniej siedemdziesięciu sześciu pojazdów, których niestety nie nazwano kosmicznymi z pewnych oczywistych powodów. Choćby prędkości. Poruszały się zaledwie trzy lata świetlne dziennie
Projekt Cicha Cisza zajął im sporo czasu. Czasu, żeby było jasne, świetlnego. I nie powiódł się. Oczywiście, na początku i pierwsze sto trzydzieści osiem lat tak sądzono. Potem niejaki, a tak naprawdę jakiś robot z układu Czerwonego Olbrzyma dowiódł, iż naukowcy, którzy wtedy przeprowadzali badania związane z ,,Cichą Ciszą’’ są bandą pozbawionych wyobraźni, analitycznego myślenia, kreatywności, wiedzy, umiejętności równoległego kodowania informacji i snucia wielowymiarowych, logicznie opracowanych domysłów, oraz wielu innych zdolności poznawczo-zmysłowych, Moli z gatunku Tiran-Frisur.
I jego przypuszczenia o dziwo się sprawdziły. Esperyment ponowiono, tym razem uważnie dobierając uczestników zespołów badawczych. Okazało się, że w mózgu jednego osobnika z rodziny Gazopromienistych bez przerwy powtarzany jest utwór Johna Lennona ,,Let it Be’’. Potem papiery wyrzucono do śmietnika, spalono i z czystą złością skrytykowano cały system nauki, ponieważ tamtejszym naukowcom bardzo nie pasował zespół The Beatels.
A robot, który był wszystkiemu winień, skończył tutaj. Sam, z jakimś głupim, bezuczuciowym, pozbawionym choćby kszty ciekawości i rozumu, błędem doboru naturalnego.
Razem, jak dwoje Moli z gatunku Tiran Sur, otoczeni Czarnym Zadupiem, pędząc poprzez Cichą Ciszę, zmierzali w stronę Planety. Planety, która miała odmienić losy wszechświata.
Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt