Hau, hau. Zapiski z psiarni - jelcz392
Publicystyka » Reportaże » Hau, hau. Zapiski z psiarni
A A A
Klasyfikacja wiekowa: +18

A miało być tak pięknie; blisko domu, tylko trzy miesiące „takiego szkolenia”, częste przepustki i w ogóle prawie, jak na wczasach. No i przede wszystkim inaczej niż w wojsku. Taaaak…  W  Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Rzeszowie umieli pięknie kitować… Prawie jak w piosence Dezertera „…spytaj milicjanta, on ci prawdę powie…”.

Wszystkie formalności załatwiłem w ciągu trzech dni. Był to prawie że ostatni dzwonek. Cieszyłem się, że zamiast do wojska idę odrabiać służbę do ZOMO w Zaczerniu. Znacznie mniej cieszyła mnie perspektywa straconych osiemnastu miesięcy, spędzonych w  koszarach. Mój ojciec był stanowczo przeciwny decyzji, którą powziąłem, ale byłem już dorosły i podświadomie  czułem, że mój wybór jest słuszny. A wszelkie argumenty, że to przecież ZOMO, że bili ludzi w stanie wojennym, a co sąsiedzi powiedzą, jak mnie zobaczą w mundurze zupełnie do mnie nie przemawiały.

Trzeci listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku był ładnym, pogodnym dniem. Jechałem z myślą, że może jakoś to będzie, że dam radę, że najważniejsze, że to blisko domu, nie na drugim końcu Polski. Razem ze mną, autobusem linii „7” jechało jeszcze kilku poborowych, których wówczas jeszcze nie znałem,  mn. Adam Kokoszka. Utkwił mi w pamięci ze względu na charakterystyczny wygląd; jego głowa wydawała się nieproporcjonalnie duża w stosunku do reszty ciała. Kilkadziesiąt metrów przed jednostką stała zaparkowana nysa, własność poborowego Kłeczka. Ponieważ do dziewiątej brakowało jeszcze kilku minut, spędziliśmy  w nysce ostatnie chwile wolności, popijając piwo w niedużych ilościach.

Zachowanie wartowników na bramie nie było może do końca kurtuazyjne, ale nie odbiegało zbytnio od ogólnie przyjętych norm dobrego wychowania. Gdy szliśmy grupką przez plac na kompanię, goniły nas pomiaukiwania starego wojska. To był już widoczny znak, że coś tu jednak nie gra. Resztki złudzeń rozwiały się ostatecznie, gdy weszliśmy do budynku. Rozległ się ryk „bieeeeg!!!” i to był początek horroru. Za cholerę nie mogłem pojąć, dlaczego każą nam biec w ścisku na pierwsze piętro, skoro można wejść normalnie? I dlaczego na piętrze, na wprost schodów siedzi za biurkiem jakiś milicjant w mundurze i biało-czerwoną opaską na lewym rękawie (prawie jak partyzant), podczas gdy wszyscy inni chodzą w moro? I dlaczego drą się wszyscy na raz, jeden przez drugiego, że nic nie można zrozumieć, tak jakby ktoś był głuchy?

Po zapisaniu naszych nazwisk zostaliśmy wysłani do fryzjera, który urzędował w palarni, na drugim końcu korytarza. Oczywiście biegiem, bo „na kompanii  poruszamy się biegiem”. Zostałem ogolony prawie na zero. Potem z powrotem bieg pod stolik podoficera, czyli to śmieszne biurko z milicjantem w niebieskim  mundurze, który był owym podoficerem. Tego dnia służbę pełnił kapral Wiśniewski Tadeusz, wredny, fałszywy skurwysyn, zgrywający twardziela i cwaniaka, a w rzeczywistości dupek i prostak po jakiejś zawodówce i to w dodatku gdzieś z przemyskiego.

Sorty mundurowe przymierzałem w lekkiej panice, żeby nie podpaść za byle gówno. Na szczęście szef kompanii, sierżant Kopeć nie angażował się w bezpośrednie szkolenie (darcie mordy), tylko skupił się na swojej działce i każdemu starał się w miarę możliwości dopasować mundur moro i buty. Moro dostałem trochę za duże, ale za to prawie nówkę. Przebierając się później w sali, usiadłem na łóżku, tak jak to miałem zwyczaj robić w cywilu. Miałem pecha, bo akurat wpadł Wiśniewski i kazał mi zrobić granat i dziesięć pompek. Cholernie mi się to nie spodobało, bo do żadnej winy się nie poczuwałem i w ogóle całe to ZOMO przestawało mnie bawić. Musiałem np. dorobić dziurki w pasie tępym nożem z niezbędnika tylko po to, by mocniej ścisnąć się  w talii tak, że oczy mało nie wyszły na wierzch. A to były dopiero pierwsze godziny mego pobytu…

Miało nas przyjść osiemdziesiąt osób- na tyle było przygotowanych łóżek i szafek- przyszło zaledwie dwudziestu czterech. Zbędne sprzęty trzeba było usunąć, rzecz jasna naszymi siłami. Pracowaliśmy bez przerwy do obiadu. Potem podzielono nas na trzy drużyny. Jako jeden z wyższych wzrostem załapałem się do pierwszej, do kaprala Janeczki Zdzisława.  Dowódcą drugiej został kapral Wiśniewski Tadeusz, a trzeciej kapral Bielamowicz Marek, dość szybko ochrzczony przez nas Taboretem. Janeczko wyglądał na najbardziej zrównoważonego i w miarę normalnego z całej tej trójki. Był żonaty, dziecko w drodze. Później okazało się, że też miał swoje odchyłki, ale bardziej można to było podciągnąć pod chęć przypodobania się czy też dorównania poziomem  żartu i intelektu do kolegów z jego fali.

W mojej drużynie było jeszcze siedmiu gości: Jarek Kozioł, Piotrek Dereń, Marian Abramek, Zbyszek Podolak, Józek Kocur, Tomek Bajor i Krzysiek Momola, pociotek kapitana Momoli, zastępcy dowódcy jednostki d/s wychowawczych.

Pierwszy przemarsz na obiad wyglądał żałośnie, ale mieliśmy mnóstwo czasu na dopracowanie tych cholernych przemarszy. Na pierwsze danie był barszcz czerwony, co na drugie –tego już nie pamiętam. Wiem tylko, że cholernie chciało mi się pić, ale żeby pójść do bufetu, który znajdował się tuż przy wejściu do stołówki, trzeba było prosić kaprala o pozwolenie.

Po obiedzie… Wtedy dopiero się zaczęło. Kadra pojechała do domu i zostaliśmy sami z tymi pojebami. Zaczęli od potopu na całej kompanii. Polegało to na tym, że najpierw musieliśmy przynieść  sprzed budynku kilkanaście wiaderek piasku i rozsypać go po całym, mierzącym dobre pięćdziesiąt metrów korytarzu. Zarówno korytarz jak i nasze izby wyłożone były jasnym linoleum. Wystarczyło celowo przejechać gumowym obcasem buta, żeby na linoleum powstała wyraźna rysa.  Potem przynieśliśmy kilkanaście wiaderek wody i rozlaliśmy ja po całym piasku,  a następnie, przebrani w trampki, szorowaliśmy nogami cały korytarz oraz sale.  Samo szorowanie to było małe miki. Najgorsze było zbieranie szmatami tego całego syfu do wiaderek, a następnie pastowanie tego cholernego linoleum. Wszystko trzeba było robić kucając, bo inaczej całe spodnie byłyby od razu uwalane w tym błocie. Najprzyjemniejsze było froterowanie. Na siedzisku metalowego stołka kładło się stary koc, stołek odwracało do góry nogami, jeden siadał na środku, dwóch z przodu ciągnęło go za ręce, a dwóch z tyłu pchało. Wszyscy mieliśmy nietęgie miny, a szczególnie ci, co się spóźnili albo przyjechali pijani na jednostkę. A taki Bajor to i spóźnił się i był w dodatku podpity.

Gdy sprzątaliśmy salę, to co chwila wpadał jakiś dupek ze starego wojska i jeżeli nikt w porę nie złożył meldunku to zaraz był granat i wszyscy padaliśmy w czystym moro w tę piaskową breję. A że z reguły jeden oglądał się na drugiego i nikt nie kwapił się do okrzyku „uwaga sala! sala baczność!” , to co parę minut lądowaliśmy  na podłodze. Nie tylko mnie przestało podobać się całe to ZOMO, koledzy też mieli nietęgie miny. Doszło do tego, że baliśmy się iść po wodę potrzebną do zmywania podłogi, żeby nie zostać po drodze przejebanym przez któregoś ze trzody. Ryzyko było duże, bo sanitariaty znajdowały się dokładnie na drugim końcu korytarza. A jak już ktoś w końcu przyniósł czystej wody w plastikowym wiaderku po farbie, to piliśmy ją jak najlepszą pepsi-colę.

Kolacja była chwilą oddechu, ale tylko chwilą, bo potem dalej czekała nas harówa. Pod koniec dnia wszyscy mieli już dosyć. Na dodatek każdy był dojebany pasem do oporu, aż się nie dobrze robiło, szczególnie po posiłku. Wreszcie nadeszła długo oczekiwana toaleta wieczorna, apel i cisza nocna. Przez całą noc nie mogłem zasnąć. Byłem w takim szoku i tak potwornie zmęczony, że nie zmrużyłem oka nawet na chwilę. Nie mogłem uwierzyć, że to dopiero minął jeden dzień w tym piekle.

Osiem godzin ustawowego odpoczynku minęło niczym jedna chwila. Poranna zaprawa z Wiśniewskim to dalszy ciąg horroru. Nie dość, że nie miałem kondycji, to jeszcze czułem, że mam gorączkę i jestem chory, co zresztą skwapliwie zgłosiłem. Po śniadaniu pojechałem razem z Drabikiem, któremu puściła się krew z nosa do polikliniki. Pierwszy raz jechałem milicyjną suką. Na szczęście pielęgniarka, siostra Irena, okazała się być zupełnie normalna. Pracowała tu od dawna i niejeden pobór widziała. Złapałem jakąś anginę i  dostałem cztery dni wolnego, ale musiałem leżeć na kompanii, bo izba chorych była nieczynna. Ale i tak się z tego cieszyłem, bo ominęły mnie pierwsze, najgorsze dnie. Na posiłki musiałem jednak chodzić, bo aż tak chory nie byłem. Dużo spałem, korzystając z faktu, że w ciągu dnia kompania była na zajęciach. Z drugiej strony było mi trochę łyso, że inni zapierdzielają, a ja się byczę, ale skoro trafiła się okazja… Najgorsze były te ryki od rana do nocy i niespodziewane wizyty różnych „falowców” z innych kompani, którzy szukali przysłowiowego chuja do dupy. A najgorzej było podpaść któremuś, choćby i za krzywe spojrzenie, to potem przypierdalała się taka menda do człowieka pod byle pretekstem i obrzydzała życie.

Towarzystwo w drużynie było bardzo zróżnicowane.

Jarek Kozioł, flegmatyczny, nawet jak biegł, to wyglądało to tak, jakby robił to w funkcji „replay”, ciągle klął na komunę, niekiedy trudno było się z nim dogadać.

Piotrek Dereń, taryfiarz z Czudca, wesoły, pocieszny typ, ale straszny niechluj. Najlepiej w ogóle by się nie mył i chodził w przepoconych ciuchach, dlatego niekiedy ciągnął się za nim taki typowy zapaszek.

Marian Abramek, pochodził z Jastrzębca, koło Leżajska. Nazwaliśmy go typowym Ukraińcem. Należał do ORMO, lubił się bić, najchętniej nożem, suchy, niepozorny, ale silny. Dręczył go reumatyzm, czasami widać było, jaką trudność sprawia mu chodzenie.

Krzysiek Podolak mieszkał w Mielcu. Taki muminkowaty facio o nieco wyłupiastych oczach i wystraszonym spojrzeniu. Cholerny sęp i sknera. Był żonaty (po ślubie cywilnym) z dziewczyną, która swoim zachowaniem dawała powody do niedwuznacznych komentarzy. Jak przyjeżdżała w odwiedziny, to potem po kompanii chodziły plotki, że nie tylko jego odwiedzała. A planowali ślub kościelny.

Tomek Bajor, chłop jak dąb, ale jak to mówią, granatem od pługa oderwany. Taki typowy wieśniak spod Kolbuszowej, prosty, po podstawówce, zero inteligencji i wychowania, można było mu wmówić każdą bzdurę. Jego jedynym celem w życiu  było „łopić się”. Zresztą w dniu poboru stawił się pijany. Typowy zomowiec, bo był odporny na wiedze i trudny do zajebania. Nawet koledzy z tej samej wsi, którzy byli w innych drużynach, urządzali sobie z niego podśmiechujki.

Krzysiek Momola, pociotek starego Momoli, w cywilu elektryk z Dębicy, wielbiciel Wałęsy i zagorzały antykomunista. Taki poczciwy, pocieszny, miał taki odruch gładzenia swojej grzywki. Chorował na serce i wszyscy się dziwili, jakim cudem wzięli go do służby. Czasami popołudniami kapitan Momola wołał go do siebie, do sztabu na chwilę oddechu i dzięki temu mieliśmy świeże wiadomości.  

Józek Kocur ze wsi Dąbrowa koło Trzciany był chyba najsensowniejszym gościem z całej tej zbieraniny, po przerwanych studiach, co od razu rzucało się w oczy po sposobie wypowiedzi. Wykazywał skłonności przywódcze i niekiedy był apodyktyczny.

Tak ogólnie to na kompanii przeważało prostactwo po zawodówce i mało było ludzi inteligentnych, na poziomie, z którymi można było porozmawiać nie tylko o piciu i dupczeniu.

Po kilkunastu dniach pobytu humory nieco się nam poprawiły. Wiadomo już było o co się rozchodzi, co zrobić, by uniknąć „mulenia” i przejebania. Najgorzej było z rannym wstawaniem. Po szesnastu godzinach codziennego zapierdalania spać się chciało jak cholera. Jeszcze tak pomiędzy pobudką a śniadaniem każdy jakoś się rozruszał. Ale jak zaczęliśmy chodzić na wykłady to oczy same się zamykały z nudów, a przede wszystkim ze zmęczenia. Bo ileż można było słuchać takiego Antoniego Paczochy co ciągle wtrącał słówko „towarzysze” czy też Gwidona Piotrowicza i jego powiedzonka „babka umarła i nic się nie dzieje”.

Najpiękniejsze były niedziele, ale tylko w czasie odwiedzin, do obiadu, bo potem to się człowiek tylko rozklejał i tęsknił za domem i normalnym światem. Ale jeszcze gorzej było jak nikt nie przyjechał w odwiedziny. Wtedy naprawdę nie było co z sobą zrobić. Czasami, w przypływie litości dla kotów bydło puszczało nam video albo pozwalało oglądnąć film po dzienniku, bo dziennik oglądaliśmy obowiązkowo.

Oprócz Janeczki, Wiśniewskiego i Bielamowicza opiekowali się nami: Frańczak Waldemar- wielki sportowiec, suchy jak szczapa, wcinający ciągle serki topione; Pazdan Florian- taki niby śmieszek o piszczącym glosie, co nawet komendy nie potrafił dobrze wydać; Pieszko Wojciech- pisarz kompanii, który nie mieszał się do niczego wyglądał na zdrowego umysłowo. Dopiero pod koniec jego służby okazało się, że jest takim samym przygłupem jak pozostali.

Kadra na kompanii była raczej normalna albo tak nam się wydawało, bo ze wszystkimi nie mieliśmy na co dzień styczności. Dowódcą był kapitan Zbigniew Motowidło, trochę pedałkowaty z wyglądu, kierowca MPK z cywila. Jak sobie popił, to lubił powtarzać hasło „ja was zniszczę jak chwasty”. Nazwaliśmy go Muł. Liniowcem był porucznik Jerzy Pudło, zapalony sportowiec i taktyk. Jakby mógł, to zabiłby samym spojrzeniem. Chorąży Czarnota, dowódca plutonu, był w zasadzie na permanentnym chorobowym. Może na początku służby można go było spotkać , bo potem to już raczej nie. Miał bardzo charakterystyczny charczący, przepity głos. Może stąd ta choroba? Podporucznik Wcisło, oficer wychowawczy, młody, fałszywy i po części skurwysyn. Nikt za nim nie przepadał. Chorąży Andrzej Wendland, dowódca drużyn, nazywany Nionio. Nieszkodliwy, spokojny, za wiele nie pomógł, ale też i nie szkodził. Sierżant Janusz  Kopeć, szef kompanii, fajny gość, zajmował się swoją działką i do młodego wojska się nie mieszał. Potem doszedł jeszcze Jędrzejczyk, porucznik bodajże, cienki jak długopis i taką dostał ksywkę. Po prostu dupek i tyle, nie wart nawet dwóch słów.

Dość często na kompanię wpadał „łowca niewolników- Zeb McCaine”, Zieliński. Zamiast na taktykę, musztrę czy inne zajęcia zabierał nas na budowę nowej kompanii albo do przykrywania kanału centralnego ogrzewania. Jasne było, że każdy wolał nosić cegły na budowie niż zapieprzać po lesie z pełnym plecakiem, kałachem i trzema ślepakami za jakimś n-plem (nieprzyjacielem). Nagrodą dla pracujących był dzień przepustki,ale do wykorzystania jedynie w czasie wolnym od zajęć czyli w niedzielę. Pierwszego grudnia stał się swoisty cud. W nagrodę , za pracę przy kanale, cała kompania otrzymała przepustki od piątku od 1500  do poniedziałku do 700 . Pojechali nawet ci, co w tym czasie leżeli na izbie chorych (czyli ja, choć nie pamiętam już, na co chorowałem) i jedynie duchem byli obecni z kolegami, którzy naprawdę cholernie się narobili, bo mróz był wtedy niezły. Uciechy z tej przepustki było co niemiara, bo spadła nam jak z nieba. Okazało się potem, że to Zeb wydrapał ją pazurami u dowódcy.

Grudzień upłynął pod znakiem przygotowań do ślubowania, które miało być przed świętami, a na święta kolejna planówka (przepustka) dla całej kompanii. Rzecz jasna otupaliśmy się na tę okoliczność po placu jak dzikie świnie, bo nikt nie wiedział, czy ślubowanie będzie na placu czy też może w izbie pamięci. Tak w ogóle to musztry byłoby mniej gdyby nie mulanty typu Bajor czy Dereń, którzy ciągle mylili krok, szyk i przez nich musieliśmy powtarzać . Często też ganialiśmy po placu bo np. Wiśniewski miał taki kaprys i idąc na kolację wyprowadzał nas wcześniej po to, żeby przegonić parę razy po placu wte i wewte i to z przytupem. Momola robił wtedy umierające miny, że niby mu słabo i od czasu, gdy postraszył kaprali pozorowanym atakiem duszności, to zawsze kazali wystąpić mu wcześniej z szeregu. A głównie ganialiśmy za brak inwencji wokalnej przy śpiewaniu znienawidzonej  przez nas piosenki „Gdy na jesień” i nieco rzadziej puszczanej płyty „Kalina-malina”. A to zwykle była wina tych, co szli na końcu i opierdalali się ile wlazło. Ale jak zdarzyło się nam iść z tym piszczącym Pazdanem, to każdy szedł jak chciał. Bo jak można iść poprawnie na komendę „lewo skos”? Raz zrobiliśmy sobie jaja i istotnie poszliśmy lewo skos, prosto w rabaty, co mocno Pazdana wkurwiło.

Mimo iż nie mieliśmy jeszcze dużo służby, to niekiedy falowcy traktowali nas trochę ulgowo i pozwalali w sobotę oglądnąć film po dzienniku czy też wykąpać się w spokoju i położyć nieco wcześniej do pojazdu czyli do łóżka. Albo też bez pośpiechu poskładać ubranie w kostkę i umieścić je na taborecie przed łóżkiem. Ale raz pierdolnięty Wcisło ogłosił nam w sobotę alarm i to dwa razy pod rząd. Rzecz jasna potem było czyszczenie tych zardzewiałych akms-ów, a jak ktoś miał na stanie jeszcze ckm albo wyrzutnię samochodową, to klął na czym świat stoi. A po takim czyszczeniu trzeba było zmywać to cholerne linoleum.

Jak falowcy chcieli dać nam w pizdę, to przypierdalali się do byle gówna. Wpadał taki pojeb Janeczko z jeszcze większym debilem Wiśniewskim i wypierdalali wszystko z szafek, bo Dereń miał ułożone mydło w innej kolejności niż pozostali. Albo robili piloty, bo poduszki nie leżały w jednej linii. Albo mierzyli kostki linijką aż do ciszy nocnej i potem nie można się było już umyć. A jak ktoś totalnie zmulił to brali go w pełnym umundurowaniu za strzelnicę i dawali wycisk.

Nieco luzu było podczas tzw. nauki własnej. Mieliśmy jakieś zeszyty i archaiczne podręczniki z zakresu prawa, ruchu drogowego, taktyki. Prawie nikt nie uczył się tych durnot tylko gadało się o dupie Maryni. Nauka odbywała się głównie w salach poszczególnych drużyn, bo na świetlicy trudno było utrzymać porządek i ciszę.

Dużym wydarzeniem na kompanii była ucieczka Kłeczka, odwiecznego chorowitka i symulanta. Uciekł w nocy, prawdopodobnie przy pomocy  brata, który służył na drugiej kompanii. Była z tego trochę afera. Potem Janeczko z Bajorem i jeszcze z kimś pojechali do niego do domu, na przeszpiegi. Bajor dostał po mordzie od matki Kłeczka, a Motowidło dał mu za to dzień urlopu. Kłeczek nie wrócił już do jednostki. Załatwił sobie zwolnienie. Zresztą i tak się nie nadawał na milicjanta. Kaprale często się z niego nabijali, bo trochę seplenił.

Innym razem Bajor poszedł na lewiznę, tak jak był ubrany, w moro i w trepach. Zaczęło się od tego, że Jeł, zwany Dziadek Jeł był na legalnej przepustce i przyjechał w niedzielę  z kumplami ze wsi do Bajora w odwiedziny. Wypili ze dwa wina i Bajor nabrał smaku na dalsze picie. A że był głupi to spieprzył przez dziurę w płocie. Wiśniewski szukał go potem, ale w końcu zawiadomił oficera dyżurnego, bo nikt nie myślał kryć takiego idioty jak Bajor, któremu, jak wypił, palma odbijała totalnie. Bajor wrócił wieczorem, a nazajutrz Pudło kazał mu pisać oświadczenie. O, jak potem szydził z Bajora, który nie potrafił sklecić poprawnie nawet jednego zdania. Niestety, nie pamiętam, jaką karę dostał.

Przed ślubowaniem dostaliśmy mundury, na które już od dawna czekaliśmy. Fasowanie i przymierzanie zajęło rzecz jasna trochę czasu, z czego byliśmy zadowoleni. Oczywiście falowcy skorzystali z okazji i podpieprzyli Koziołowi rękawiczki. Potem usiłowali zrobić aferę, że to ktoś od nas zrobił.

Sama uroczystość ślubowania odbyła się w wręcz kameralnych warunkach. Każdy cieszył się z tego cholernego niebieskiego mundurka (zawsze jakaś odmiana po moro). Potem był obiad, porządki na kompanii, chowanie całego majdanu i jazda do domu na całe święta! Przykro było wracać potem do tego syfu. Ledwo człowiek przypomniał sobie, jak żyją normalni ludzie, a tu od nowa szarzyzna, darcie, sprzątanie. A tu nowy rok za pasem. O ile ze świętami nam się udało, to na sylwestra pojechali najbardziej zasłużeni. Jedni wcześniej, drudzy później. Jedni na krócej, drudzy na dłużej. Oczywiście falowcy wyjechali wszyscy bez wyjątku, a podoficera na kompanii ciągnęliśmy sami. Najbardziej przejebane było z Józkiem. Jakby nie był z naszej fali, to pewnie wysłałby nas w pełnym za strzelnicę. Ale trzeba uczciwie przyznać, że przynajmniej na kompanii był spokój i porządek. Bo jak podoficera miał Kokoszka, to Momoli zapierdolili buty. Jak się potem okazało, złodziejem był Dymek z sąsiedniej kompanii.

W Sylwestra nie obeszło się oczywiście bez pijaństwa. Oprócz mnie na kompanii zostali jeszcze Kokoszka, Ziomek i Wiktor. Do Ziomka przyjechała dziewczyna i przywiozła szampana. O północy byliśmy na dole u speców, gdzie wypiliśmy drinka. Spece, czyli kompania specjalna, coś w rodzaju antyterrorystów, mieścili się na parterze budynku. Zajmowali sale od strony wejścia, a po przeciwnej stronie korytarza była kompania wartownicza. Spece, oprócz chyba jednego, byli najnormalniejszymi ludźmi na jednostce. Nie interesowała ich w zasadzie fala, mieli swój świat. Ponieważ ciągle widywaliśmy ich jedzących i pijących, nazwaliśmy ich specami od jedzenia.

W Nowy Rok miałem przepustkę od 700 do 2200. Dobrze, że choć tyle. Dostałem ją od Muła, kiedy miał przypływ dobrego humoru przed końcem roku, tzn., był podpity i dał przepustki tym, którzy nie wyjechali na Sylwestra.

Styczeń płynął dość szybko. W perspektywie był koniec unitarki, wyjście na miasto na służbę, całkiem inne życie. Nie było tylko wiadomo, czy pozostaniemy u siebie, czy tez wypierdolą nas na drugą kompanię do Pakera. Tego nie wiedział nawet Momola, który od czasu do czasu chodził na kawę do wujka, do sztabu.

W jedną z sobót, zamiast na taktykę, Jurek Pudło zabrał nas na polowanie na zające, aż za Przeworsk. Robiliśmy za nagonkę. Ci osrani myśliwi, stare dziady, łapali żywe zające, więc roboty było w chuj i trochę, szczególnie z rozstawianiem i zdejmowaniem siatek. Zapierdalaliśmy po tych polach przez cały dzień o suchej bułce i kubku herbaty. Byłyby dwie bułki, ale trzeba było podzielić się z tymi dziadami, którzy przyjechali na gotowe.

Ominęły mnie dwie „imprezy” pod przewodnictwem Pudły: gazowanie w bunkrze i strzelanie na strzelnicy w Rzeszowie. Oczywiście byłem wtedy chory i leżałem na izbie chorych, która mieściła się na parterze w sztabie. Na strzelnicy Kokoszka złamał sobie nogę, a było to pod sam koniec unitarki. Poniekąd udało mu się, bo jak przeszliśmy na drugą kompanię, to on byczył się w domu.

Jeszcze wcześniej, bo podczas przepustki świątecznej, Podolak złamał sobie rękę. Podobno poślizgnął się na schodach, ale pojawiły się oczywiście teorie spiskowe, że to efekt potyczki z żoną. Dzięki tej ręce nigdzie nie chodził, tzn. na zaprawy, taktyki, na budowę. Jak pracowaliśmy na budowie, to siedział zawsze przy oknie i zagryzał dolna wargę, co było oczywiście powodem do żartów.

Wreszcie nastał koniec unitarki i jednocześnie rozwiązanie naszej kompanii czyli trzeciej. Mieli nas przerzucić na drugą, do Pakera. Paker czyli dowódca kompanii drugiej, swoje przezwisko zawdzięczał mikrej posturze. Przedtem była jeszcze planówka, krótka wprawdzie, bo od soboty po południu do poniedziałku rano, ale zawsze. A potem się zaczęło. Nie dość, że trzeba było się przenieść z całym majdanem na drugą, zlikwidować trzecią, to jeszcze trzeba było wysprzątać ten syf na drugiej.

Dwa pierwsze plutony, szesnaście osób, wpierdolili do sali o połowę mniejszej od tej, co w ośmiu mieszkaliśmy na trzeciej. Pozostałych, czyli trzecią drużynę, dali do izby, gdzie mieszkało stare wojsko. Z nami zamieszkali jeszcze Janeczko, Wiśniewski i Pieszko. Szafki były bez zamknięć, a wiadomo, że stary rocznik potrzebuje uzupełnić wyposażenie, więc kradzieże nie były niczym dziwnym. Dostała mi się szafka razem z Podolakiem, obok mnie miał spać Bajor. Towarzystwo po chuju fest. Było tak cholernie ciasno, że jak wszyscy byli w sali, to można było się zabić o plecy drugiego. I na dodatek trzeba było stać, bo stołków było raptem kilka. Swoją drogą, to w pierwszym dniu nie mieliśmy wiele czasu na siedzenie. A żeby było  śmieszniej, to na noc szliśmy na służbę na miasto, a jeszcze śmieszniej, to miały być trzy noce pod rząd. A już całkiem zajebiście to zapierdolili mi spodnie – narciary i musiałem iść w takich dzwonach. Oczywiście zgłosiłem ten fakt szefowi kompanii, ale szef, Emil Pieniowski, głową niemal ręczył, że to nikt ze starego wojska, że oni to niemal święci. Na kompanii rządził pisarz, Maciek Szmyd. Jak żyło się z nim w zgodzie to i dłuższy wyjazd można było załatwić. Ale niekiedy i jemu odpierdalała palma i waliło mu na dekiel. Ale największe chuje to Oważany, Samek, Tarnowski, Dworak, Szudy i paru innych.

Na obiad poszliśmy jak zwykle w parach i z przytupem. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Potem jechaliśmy rejony. Takiego syfu, takiej pleśni w umywalni jeszcze nie widziałem. Blaszane koryto robiące za umywalkę było zielone, tak samo kafelki pod prysznicami. A drewniane podesty wręcz lepiły się z brudu. Złapać tam jakiegoś syfa to żaden to problem. Całe szczęście, że dali nam się umyć przed służbą, co też było sztuką nie lada, bo prysznice raptem dwa, a ludzi w chuj i trochę.

Pierwszą służbę miałem z Bogdanem Kielarem. Uchodził na kompanii za trochę postrzelonego, bo podobno kiedyś wystrzygł sobie głowę w jakieś ząbki w formie protestu. Ale przynajmniej zachowywał się jak człowiek w stosunku do młodego rocznika. Tak w ogóle, to na służbie ci wszyscy wielcy falowcy stwarzali przyjacielskie wrażenie w stosunku do nas, ale były to tylko takie pozory. Dostaliśmy rejon ulicy Piłsudskiego i szczerze mówiąc, ta pierwsza służba mocno mnie rozczarowała. Nie to, żebym oczekiwał jakichś spektakularnych akcji, ale było po prostu nudno. Żywej duszy na mieście, a tu trzeba łazić w tempie patrolowym czyli kroczek za kroczkiem. Żeby zabić nudę Bogdan legitymował każdego kto się napatoczył, głównie po to, żeby były jakieś efekty naszej pracy, a także po to, żebym zobaczył, jak to się robi. Spać się chciało zajebiście. W lecie to na upartego można by usiąść gdzieś na ławce i przymknąć oko, ale w zimie? Na szczęście w tamtych czasach funkcjonowało jeszcze sporo państwowych firm, a za monitoring robił tzw. cieć. Zwykle miał jakąś swoją kanciapę, gdzie ciął komara, ochraniając przy tym obiekt, a my niekiedy przerywaliśmy tę sielankę. Przeważnie wpuszczali nas do siebie, niektórzy częstowali nawet herbatą. I jak się wyczuło, że cieć to swój chłop, to po kurtuazyjnej wymianie zdań można było przyciąć komara razem z cieciem. Ale były też typy, które mundurowych wybitnie nie lubiły i wtedy trzeba było się zawijać po kilku minutach. Gorzej jak trafił się rejon typowo mieszkalny, np. Nowe Miasto. Tam nie było biur i przedsiębiorstw tylko same bloki. Ale i na to był sposób. Jechało się windą na dziesiąte piętro, wychodziło schodami na poddasze i kładło się na schodach. Niezbyt wygodna to była miejscówka, ale zawsze w cieple i pod dachem. Jak się ubrało czapkę , to plastikowe usztywnienie denka znakomicie sprężynowało i w głowę schody nie gniotły tylko jedynie w kręgosłup. Kilka razy zdarzyło mi się dostać rejon tuż pod moim blokiem, więc mogliśmy się wyspać u mnie w mieszkaniu, a nawet wypić po kielichu. A raz zdarzyło się, że na naszym rejonie okradli „Desę” w Rynku, podczas gdy my spaliśmy vis a vis w PKZ-cie.

Był jeszcze taki zwyczaj na jednostce, że starszy służbą w patrolu zakładał sobie pagony kaprala, nawet jeżeli był formalnie szeregowcem. Pagony były nasuwane na patki munduru, więc po służbie wystarczyło je przekręcić w druga stronę i dalej było się szeregowym. Dowództwo tolerowało taką przebierankę, bo miało to aspekt psychologiczny podczas interwencji. Co innego, jak jest kapral plus zwykły krawężnik, a inaczej jak legitymuje dwóch krawężników.

Po nocnych służbach nie trzeba było iść na zaprawę, ale wyspać też się za bardzo nie dali, bo ktoś przecież musiał posprzątać ten syf na kompanii, a szczególnie w salach. Ile tam się żarcia marnowało. Przynosili ze stołówki na potem, a potem to wszystko pleśnią porastało. A ile talerzy i kubków  przy tym poginęło… Mimo ciężkich warunków bytowych czasami bywało nawet nieźle, jak na przykład wtedy, gdy Paker wprowadził planówki dla plutonów. Gdy pluton miał dzień wolny, to wszyscy mogli jechać do domu. Ale szczęście długo nie trwało, bo wkrótce jakiś palant zmulił i wszystko wróciło do normy, tzn. 30% na przepustkę, reszta w koszarach. A że starego wojska było więcej niż nas, więc praktycznie na wyjazd można się było załapać po nocce.

W marcu Józek został psiarkiem i przeniósł się na pluton wartowniczy, gdzie mieszkali przewodnicy psów i gdzie były całkiem inne stosunki niż na kompanii. Kostek raczej już nie składaliśmy, bo nie było do tego warunków. Każdy miał zamykaną szafkę, bo inaczej wszystko by poginęło. Najgorzej było, jak podoficer ogłaszał zbiórkę, a sala była na końcu korytarza i nic nie było słychać, a szczególnie gdy Wiśniewski włączył magnetofon i puszczał na full disco-polo. W ogóle disco-polo to był jedyny gatunek muzyki, którego słuchało to prostactwo. 

Sprawy osobiste nie układały mi się najlepiej, a tu jeszcze to nieustanne jebanie na kompanii- wykańczało mnie to psychicznie. No i któregoś pięknego wieczora wkurwiłem się. W końcu ile można pozwalać na to, by byle dupek jebał mnie dla swojego widzimisię? Serwin był mocno zdziwiony, jak powiedziałem, że nie zrobię dalszej porcji przysiadów, Oważany zresztą też. Zawiliński, który miał podoficera ogłosił mi alarm. Zrobiłem w pełnym rynsztunku rundkę po palarni i na tym się skończyło. Może mieli trochę cykora, żebym sobie albo komuś nie zrobił krzywdy? Byłem maksymalnie wkurwiony, jak jeszcze nigdy dotąd i chyba było to doskonale widać.

Paker nie był nawet taki zły, na jakiego wyglądał. O wiele większym chujem był Kondon, nazwiska nie pamiętam, ale zajmował się taktyką. Boguś Drozdowski, Marek Bielecki to byli z kolei jajcarze. Za to Grabek to była kupa trzęsącej się galarety. A na kompanii, wśród wojska, ciągle odchodziło pijaństwo. Najgorszy był chyba Oważany. Jak wypił, to mu totalnie odpierdalało. Rozpierdalał wszystko dookoła, łącznie z lustrami w umywalni.

Najbardziej obawiałem się taktyki w terenie. Kondon był nie gorszym fanatykiem taktyk niż Jurek Pudło. Ponieważ bolało mnie trochę lewe kolano skorzystałem z okazji, trochę zabajerowałem i dostałem od lekarza dziewięć dni wolnego. Nawet jakieś lampy mi przepisał i jeździłem do Polikliniki na naświetlania. Ale tym sposobem upiekła mi się taktyka w lesie.

Wraz z nastaniem wiosny zaczął się sezon ligowy, a co za tym idzie zabezpieczanie meczy w Rzeszowie i Mielcu. Z początku był to dla mnie szok. Nigdy nie chodziłem na mecze i widok kupy trzody, czyli szalikowców wykrzykujących różne niecenzuralne hasła, rzucających niekiedy petardami albo czym popadnie, podziałał na mnie paraliżująco. Pół biedy, jak gospodarze grali z drużyną z daleka. Wtedy kibiców gości było niewielu i łatwiej było ich opanować. Ale jak np. były derby Stali z Resovią nasi przełożeni wykazali się brakiem wyobraźni i wypuścili kibiców obu drużyn na żywioł. A potem ganialiśmy ich z pałami po całym osiedlu Piastów i kawałku Nowego Miasta siejąc popłoch wśród mieszkańców. Trochę inaczej było na meczach w Mielcu. Tam kibole obu drużyn siedzieli zawsze vis a vis siebie, po obu stronach boiska i nie mieli prawa zetknąć się ze sobą. Obrzucali się tylko nawzajem błotem. Najwięcej roboty było przed i po meczu. Przed wpuszczeniem na stadion trzeba było wyeliminować wszelkie butelki, alkohol, narzędzia niebezpieczne typu pałka oraz pijanych. A po meczu trzeba było eskortować kibiców przyjezdnych do dworca i czekać z nimi do odjazdu pociągu, żeby nie było zadymy.

W Dębicy byliśmy chyba tylko raz, jak grała Resovia z Iglopolem. Byliśmy w odwodzie  i eskortowaliśmy Resoviaków do pociągu. Już na stadionie były lekkie zamieszki, bo któryś z Resoviaków  napluł na stara Potockiego. A że dowódcą odwodu był Bielecki więc raz, dwa, trzy,  wyskoczyliśmy z długimi pałami i Resoviacy dostali wpierdol. A potem musieliśmy jechać razem z nimi pociągiem do Rzeszowa. Ale na ogół na meczach były nudy i tylko jeść się chciało. A że dostępne były jedynie zapiekanki, hot-dogi i lody więc jadło się fast-food na okrągło. A największą głupotą była obstawa żużla. Tam to już kompletnie nic się nie działo.

Gdzieś pod koniec kwietnia byłem w plutonie alarmowym i traf chciał, że w jakiejś wsi za Głogowem, zaginęło w lesie małe dziecko. Paker był akurat na jednostce i pojechał razem z nami. Połaziliśmy trochę po lesie, ale dziecko samo się znalazło w sąsiedniej wsi. Za sprawną akcję Paker dał wszystkim po 24 godziny przepustki.

Po obcince życie na kompanii trochę się poprawiło. Nadal mieli nas za śmiecie, ale można było przynajmniej pierdolnąć się w dzień na wyro, jak oczywiście nie było nic do roboty. Bo przecież kompania sama się nie wysprzątała. Falowcy im mniej mieli na fali, tym bardziej pili i olewali wszystko. Cieszyliśmy się, że wreszcie odchodzą, ale z drugiej strony nie było wiadomo, co będzie z nami, gdy pół jednostki wyjdzie do cywila, a „kotów” nie widać?

W maju Kondon z Pudłem przeprowadzili nabór na szkolenie na dowódców drużyn, że niby mają przyjść młodzi. Początkowo zgłosiłem się, ale szybko zrezygnowałem z tego pomysłu. Wystarczyło, że zobaczyłem jak pierwsza grupa, która poszła się szkolić  zapierdalają po całych dniach po lesie albo po jednostce, a po południu uczą się teorii na trzeciej kompanii. Stali się oczkiem w głowie pisarza Szmyda i innych kaprali i bardziej ich za to docierali. Wolałem już iść na służbę niż słuchać przez pół dnia Muła czy też wyznaczać w lesie azymuty z Kondonem. Również w maju byłem na swojej pierwszej i ostatniej taktyce w lesie. Cały dzień zapierdalaliśmy po bratkowickich lasach, aż się w końcu zgubiliśmy we trzech, a chłopaki z kolei o mało nie puścili lasu z dymem. Dzięki temu Kondon dał już sobie siana z taktykami. Zresztą i tak większość jednostki wkrótce wychodziła do cywila, a co to za radocha wieźć do lasu 50 chłopa?

Jak falowcy odeszli do cywila, to na plutonie wartowniczym zrobiło się mnóstwo wolnych miejsc i parę osób, razem ze mną, przeniosło się na wartowniczy. Teraz nie żałowałem, że zrezygnowałem z tego szkolenia, bo inaczej nikt by mnie nie puścił na wartowniczy, a od zawsze było wiadomo, że na plutonie można odżyć. I tak faktycznie było. Przez cały lipiec panowało bezkrólewie. Nie było w ogóle dowódcy. Rządził pisarz Rupar i trochę Majchrowski, który zajmował się sprawami gospodarczymi jednostki. W miesiącu były dwie planówki czyli trzydniowe obligatoryjne wyjazdy, możliwość wyjazdu między wartami i wiele innych rozwiązań, które załatwiało się dzięki flaszce. Na przykład dwie flaszki kosztowało mnie połączenie planówki z trzema dniami urlopu, co formalnie było niemożliwe, ale nie dla Rupara i Majchrowskiego.

Warty upływały w dość miłej atmosferze. Noce były ciepłe, jedynie spać się chciało, szczególnie nad ranem. A oficer dyżurny potrafił skontrolować człowieka w najmniej spodziewanym momencie. Trzech utkwiło mi w pamięci: Wór, Grucha i Pedał. Szczególnie wredny był ten ostatni. Drobił jak gejsza, zapierdalał po cichu i cholera wie kiedy, a on już był przy posterunku. Bo dowódcy warty raczej nie zajmowali się kontrolą. Siedzieli na wartowni i oglądali telewizor albo szli do sztabu na dłuższą chwilę. Teoretycznie, gdy miało się zmianę czuwającą, można było kimać z tyłu na wartowni, bo stało tam ze cztery łóżka. Ale weź zaśnij, jak materace capią, gorąco i na dodatek latają komary. Zanim człowiek przymknął oko to dwie godziny mijały i trzeba było iść na posterunek. Posterunki były dwa: przy kompanii i koło garaży. Koło garaży był dobry w zimie, bo była tam myjnia, której nikt nie zamykał i można było wejść na chwilę i się ogrzać. A z posterunku przy kompanii blisko było do umywalni speców. Ta warta to i tak był taki pic na wodę, bo w magazynkach mieliśmy ślepaki.

Najbardziej przejebani dowódcy warty to Owsiany i Wątroba. Ten drugi był wyjątkowo tępy, typowy relikt minionej epoki. Upodobał sobie nocleg u nas na plutonie. Wkurwiało nas to, bo mógł iść kimać do sztabu. No i któregoś razu Bajor zabrał mu spodnie i wciągnął na maszt na placu apelowym i Wątroba zapierdalał do sztabu w samych gaciach. Owsiany z kolei dał kiedyś popis budzenia Żurka o siódmej rano na wartowni. Żurek miał sen mocny i ciężko go było obudzić. A Owsiany ryknął: „kurwa, tato, to nie ochronka!” i Żurek w sekundzie był na nogach. Oprócz nich dowódcami warty byli jeszcze Bolo i Władek, ale ci byli w porządku.

Którejś niedzieli zostałem oficerem dyżurnym jednostki. Chorąży Worek , czyli Wór, mnie mianował. Prawdopodobnie braki kadrowe spowodowane urlopami leżały u podstaw tej nominacji. Rzecz jasna Wór zrobił to w porozumieniu z Buniowskim, dowódcą jednostki. Żeby dodać mi otuchy powiedział, że w razie „w”, jest u siebie w domu pod telefonem. Pokazał mi co i jak ze zwróceniem uwagi na „gorącą linię” czyli bezpośredni telefon na wojewódzką. No i oczywiście zadzwonił ten gorący telefon, bo chyba gdzieś koło Leżajska mieli topielca i potrzebowali naszych speców. Ale opanowałem sytuację i zadzwoniłem do Wora, który musiał w tym momencie przyjechać do jednostki i wydać dyspozycje. 

Od sierpnia dowódcą plutonu został Przewujek czyli starszy chorąży Wrembel Zbigniew. Dostał taką ksywę, bo ciągle wtrącał przedrostek „prze”. Oj, napsuł on nam krwi, a my z Józkiem jemu, bo przewodnicy psów też podlegali pod pluton wartowniczy. Odkąd nastał, skończyły się frajerskie wyjazdy na krzywy ryj i zaczęła się era przebyprzepustek i przeinteresów. W tych ostatnich przodował Kokoszka, który dopiero teraz mógł rozwinąć swój lizusowski talent.

Międzyczasie okazało się, że z magazynu plutonu zginął akms, a pierwszej kompanii rak. Ale to nic dziwnego, skoro klucze do magazynu były ogólnie dostępne dla każdego. Zaczęło się wielkie szukanie broni, które oczywiście nic nie dało. Tylko Ludwik, szef plutonu miał pełno w gaciach, ale jakoś go nie zwolnili.   

W drugiej połowie sierpnia, w piątek, odbyło się ponowne ślubowanie, teraz na policjantów. Tym razem z księdzem. Przewujek tylko się modlił, żeby nikt się nie schlał. Nawet nieźle ta farsa wypadła. I pomyśleć, że jeszcze osiem miesięcy wstecz przysięgaliśmy na komunę… A ksiądz był ode mnie z parafii, Jan Źrebiec, nawet mnie poznał, bo wtedy jeszcze bywałem w kościele. Właściwie to dzięki temu ślubowaniu zostałem szybciej psiarkiem, bo starania czyniłem jeszcze przed przeniesieniem na warty. Po uroczystości każdy podpisywał akt ślubowania, a Bieniasz, jeden z przewodników, olał to i pojechał na lewiznę. Rupar musiał go mocno nie lubić, bo nie podpisał za niego i w poniedziałek Przewujek odkrył smutną prawdę, że Bieniasz ośmielił się jechać bez przebyprzepustki. Przewujek chciał go zamknąć na 14 dni, ale Bieniasz pochlastał się, co wprowadziło Przewujka w wielką nerwację no i Bieniaszowi się upiekło. A i tak za parę dni jego fala wychodziła do cywila. Chcąc nie chcąc zrobił się wakat na stanowisku psiarka i przy poparciu Józka zmieniłem przydział.

Trzoda, która wychodziła do cywila, pozbawiła mnie moro i koca z powłoczką, bo akurat w tym czasie byłem na przepustce. I tak, że jakiś kutas zostawił kartki, które były w moro, bo inaczej do końca miesiąca jadłbym tynk ze ścian. Na szczęście miałem drugie, zapasowe moro, a koc i poszewkę zorganizowałem sobie. Za to Podolak, na konto rezerwy, pozbył się panterki.

Końcem września zdałem egzamin na przewodnika psa. A cóż to był za egzamin: waruj, siad i daj głos. Od tej pory mogłem już oficjalnie chodzić sam z Dinem, bo dotychczas towarzyszył mi Darek Płodzień, który tez miał psa, taką niewielką sukę, ale on sam był przecież mikrej postury. Niestety, zbyt długo tym psem się nie nacieszyłem, bo wkrótce wyjebali nas wszystkich na wartę, bo taka była przebypotrzeba. Pora była idealna na warty, koniec jesieni, początek zimy. A psami i tak trzeba było się zająć, bo zawodowi mieli to głęboko w dupie. Musieliśmy ugotować żarcie, na szczęście raz dziennie, wysprzątać kojce, potem nakarmić psy. A przecież po warcie pasowało też jechać na przepustkę wydrapaną u Przewujka. To znaczy ja z Józkiem mówiliśmy, a Darek stał z boku i czekał, aż go Wujek zauważy albo my o nim wspomnimy. Darek w ogóle był taki muminkowaty: niedorobiony, niedospany i niedojebany. Jak Darek wstawał z łóżka to był to poemat, a jak ciągnął peta, to już cała epopeja. Przez to zawsze trochę nim poniewieraliśmy.

Początkiem października przyszło młode wojsko. Abramek, Podolak, Piechota i inni kaprale przeszli na pierwszą do Zająca. Przejebane mieli, ale sami sobie winni. Myśmy woleli odpierdolić wartę i mieć spokój. W Polowie miesiąca pojechaliśmy na szkolenie psów do Brzózy Królewskiej. Była nasza psiarnia plus kilku z okolicznych rejonówek. Szkolenie polegało głównie na chlaniu na umór. Tylko dwa razy puszczaliśmy psy na pozoranta w skórze. Leszek Lutak, Malo co, a wyrzuciłby przez okno na piętrze Chuja Złotego czyli sierżanta Osiniaka. Osiniak był kimś w rodzaju dowódcy psiarni i był najstarszy wiekiem. A kapral Lutak, młody zawodowy, ciągle miał do niego jakieś pretensje, szczególnie jak sobie wypił. W ogóle atmosfera podczas wyjazdu była wkurwiająca. Płodzienia z nami nie było bo miał urlop i suka została na zomozie. Majchrowski miał się nią zająć. Jak ugotował jej kaszy, to potem można ją było granatem od garnka odrywać.

W grudniu poszedłem na miesiąc zasłużonego urlopu. Dzięki temu święta spędziłem w domu i nie musiałem żebrać o przepustki. W styczniu młodzi przyszli na warty, co było nam bardzo na rękę, bo wróciliśmy na służbę na mieście. Przejebane były te służby, bo same wyjazdówki poza Rzeszów, do tego popołudniówki i nocki. A na dodatek Wcisło był dowódcą. Co chwila kręcił się po rejonie i nie można było usiąść nawet na pięć minut na tyłku. I to jedynie dla zabicia czasu wieźliśmy jednego razu z Łańcuta gościa do izby wytrzeźwień do Rzeszowa. Facet był trochę pijany, miał trzysta metrów do domu i pecha, że się plątałem w tamtym rejonie. Potem miałem trochę zgryz, ale za to Wcisło był zadowolony.

Jako, że wyraziliśmy z Józkiem chęć pozostania na zawodowego, Wujek musiał napisać nam opinie, które musieliśmy potem podpisać. Pech chciał, że byliśmy po nocy i spaliśmy na kompanii. Dokładniej to drzemaliśmy, bo trudno spać w hałasie. Myślałem, że padnę na zawał, jak zobaczyłem skradającego się Wujka, który podszedł do Józka i prawie, że wyszeptał „ Józiu, Józiu” jakby się bał, żeby przypadkiem nie zarobić w tą łysą glacę.

Którejś lutowej nocy mieliśmy niezłą przeprawę z naszymi kundlami. Bo największą agresję to te psy wykazywały w stosunku do siebie. Przed północą Józek chciał zadzwonić z budki przy Kościuszki. Cezara uwiązał koło siebie, ja Dina po przeciwnej stronie budki i zdjąłem mu kaganiec. Pełne odprężenie, cisza wokół. Nagle pieski się zobaczyły, Dino zerwał kolczatkę i chwycił Cezara za puzdro. Cośmy się omęczyli, żeby je rozdzielić. Józek psikał gazem, ale sami tylko żeśmy się tego gazu nawdychali, rubachy z głów nam pospadały. W końcu jakoś udało się Dina oderwać , ale to był koniec służby. Dobrze, że to była noc, bo w dzień to byłby wstyd jak cholera.

Marzec przeleciał szybko. W ostatnim tygodniu, przed odejściem do cywila,  rozliczyliśmy się z całego majdanu. Braki w wyposażeniu trzeba było uzupełnić u kolegów z młodego rocznika, ewentualnie u Kokoszki. Ale na koniec Płodzień zdążył jeszcze zmulić. Razem z Szurlejem, Barciem i Januszem złapali dwóch nietrzeźwych gości, którzy zapieprzyli motorower marki Simson. Tadek Szurlej odwiózł ich na izbę. Andrzej Janusz zaczął wypełniać kwity, a Płodzień w tym czasie był tak skupiony, że jeden z tych gości spierdolił z izby.

Na zawodowstwo, po miesięcznym urlopie, przeszliśmy pierwszego maja. Oprócz mnie i Józka na jednostce zostali Irek Żurek i Adam Kokoszka. Trzeciego maja mieliśmy pierwszą służbę na mieście. Po cywilnemu, bo oczywiście mundurów dla nas nie było, ale może to i lepiej. Służba po cywilnemu, bez radiostacji ma w zasadzie same plusy. Jedynym minusem jest brak łączności z komenda w razie nagłego wypadku. Trzeciego maja było święto. Jechaliśmy jak te głupie chuje pierwszym „27”: ja, Józek i Irek. Wysiedliśmy w Zaczerniu i autobus pojechał dalej pusty. Służba była tego dnia po chuju fest. Sklepy pozamykane, ani coś zjeść, ani coś się napić, ani usiąść bo zimno. Przełaziliśmy do jedenastej i poszliśmy do domu.

Koko i Żurek to byli panikarze. Któregoś razu czterech dupków piło na placu Ofiar Getta, niemal, że na naszych oczach. Nas też było czterech. Ja z Józkiem chętni do akcji, a te dwa dupki się bały. Ale na siłę ich zmobilizowaliśmy. Goście byli mocno zdziwieni, że jesteśmy z policji. Ale im gul chodził, jak Józek kazał im wylać trunek do kosza!

Załatwiliśmy sobie z Józkiem kanciapę na psiarni. Wprawdzie Lutak się burzył, ale oddał nam tą klitkę we władanie. Przy wydatnej pomocy Przewujka, który zagadał do Chmiela, gospodarczego, „Edziu, Edziu” załatwiliśmy dwa rypaki. Na papieża będą jak znalazł. Przed wizytą papieża Wujek cholernie naciskał, żebyśmy zdali egzamin na broń. No i któregoś dnia spróbowaliśmy z Józkiem, bo reszta oczywiście speniała. Nie było jednak szans, bo jedno zająknięcie i aut. A jak tu się nie zająknąć, jak się ma przed oczami Gwidona i Jurka?    

Ogólnie na służbie były nudy, o ile ktoś nie zmulił, tak jak Barć, który po zakończonej kontroli oddał dowód rejestracyjny nie temu gościowi , co trzeba i potem jeździł za nim aż pod Niebylec. Albo gdy oficerem dyżurnym na rejonówce była taka fajna laska, zadzwoniłem z Józkiem z budki  na 997 i zapytałem ją, czy się rucha. Trochę sobie pogadaliśmy, a na koniec pożegnała mnie wymownym „ty chuju”.

Pobieranie mundurów na GMT zajęło nam kiedyś cały dzień. A na koniec ciężko było się jeszcze doprosić, żeby przyjechał po nas autobus, który wykonywał przewozy pracownicze. A na jednostce to ciężko było staremu chujowi podjechać pod stołówkę, żebyśmy mieli bliżej na psiarnię.

Koszarówka rozpoczęła się w piątek, trzydziestego pierwszego maja, o godzinie dziesiątej. Tylu ludzi na zomozie nigdy jeszcze nie widziałem. Cały plac apelowy pełny samochodów. Po psiarni przez cały dzień łaziła jakaś trzoda. Pobraliśmy materace do naszych łóżek oraz pościel, a także wykąpaliśmy psy. Ten dzień upłynął na chlaniu wódy. Dopiero nazajutrz wieczorem wyjebali nas na całą noc na lotnisko. Całkowity bezsens, ciemno jak w dupie, a tu paru ludzi na hektary terenu. Czołgiem można było przejechać, a i tak nikt by nie zauważył. Dobrze, że byli też zające (wojsko), to zapierdalali, bo u nich większa dyscyplina, a my obijaliśmy się. Do zomozy wróciliśmy na ósmą, a za trzy godziny pobudka i zaś zapierdalać, tym razem na stadion Stali na odlot papieża. Tym razem z psami, na wały. Ale przynajmniej był spokój, nikt się nie kręcił.

Myśleliśmy, że to już koniec akcji, a tu się okazało, że jedziemy do Warszawy. Nikt oczywiście nie chciał. Barć chciał wyruchać Józka i zostać na jednostce, żeby doglądać psów, ale zrobiliśmy losowanie i Józek został, a Barć pojechał. Spaliśmy pod Górą Kalwarią, w Lininie, w jednostce wojskowej. Jak zobaczyłem te łóżka z lat 50-tych i syfiaste żarcie na stołówce, to cieszyłem się, że poszedłem jednak do ZOMO. Nudy były jak jasna cholera. Tylko chlać wódę i nic więcej.

Przez dwa dni, w dzień przyjazdu i odjazdu papieża, warowałem z Żurkiem i Kokoszką i jeszcze jakimiś kotami na Żwirki i Wigury, blok 59. Z tym, że w sobotę pilnowałem włazu na dach na klatce schodowej, a w niedzielę stałem na chodniku i dzięki temu widziałem papieża na żywo pierwszy raz w życiu. A po całej akcji wszyscy dostali tydzień wolnego.

Międzyczasie zorganizowali jakiś  kurs dla nowo przyjętych w szeregi zawodowców. Nikt oczywiście nie znał szczegółów, ale chodziły słuchy, że to całe szkolenie ma być skoszarowane. Czyli znowu, jak za młodego, całe dnie w jednostce. A że były właśnie wakacje i na naukę nie miałem ochoty, podjąłem więc błyskawiczną decyzję o zwolnieniu się  z tego bajzlu czym zaskoczyłem kilka osób. I tak, po miesięcznym okresie wypowiedzenia, 31 lipca 1991 roku znowu zostałem cywilem.

 

Rzeszów, 27.02.1993     

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
jelcz392 · dnia 22.10.2019 10:22 · Czytań: 1260 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 4
Komentarze
Kazjuno dnia 24.10.2019 11:20
Powiem Ci Jelczu392, że wciągnąłem się w Twoją opowieść. Barwnie i z poczuciem humoru ciągnąłeś wspomnienia z przygody w formacji z odrazą postrzeganej przez (chyba) większość rodaków. Też nie przepadałem za tą zbydlęciałą swołoczą.
Nie raziło mnie, że obficie naćkałeś tekst bluzgami. Język idealnie pasował do odmóżdżanych debili, których szkolono do podtrzymywania socjalistycznego ładu. Podobne zresztą słownictwo obowiązywało w LWP. Po co mięsu armatniemu savoir vivre, Jest, kurwa, rozkaz mata iść na wroga jak barany na rzeź! Czy debil zrozumiałby komendę podaną głosikiem "ą", "ę"?
Gdybyś używał kulturalnego języka utwór straciłby na wiarygodności.
Tytuł chybiony, bo o czworonogach było jak na lekarstwo. Chociaż na milicjantów mówiło się psiarnia, albo psy - więc może chodziło Ci o to?
Nie zwracałem uwagi na językowe usterki, choć zajęty treścią zauważyłem parę nielogicznych zdań.
Tyle z grubsza, pozdrawiam, Kj
Zapraszam do rewanżu w tekście poniżej Twojego.
jelcz392 dnia 26.10.2019 16:13
Wielkie dzięki za komentarz. Powiem Ci, że też czułem wstręt i niechęć do tej formacji, ale jeszcze większym przerażenie i wręcz paraliż wywoływała u mnie myśl, że alternatywą jest jedynie wojsko. A wojsko, to może Szczecin albo jakieś Suwałki? A tak, po złości. A tu, mamienie obietnicami i najważniejszy atut- 30 minut autobusem od domu. Fakt, głównie służyła tam swołocz i miernota, ale kilku chłopaków z normalnym IQ można było znalezć. A że o psach, tych na czterech łapach, jest niewiele, bo też i psiarkiem byłem krótko. Ale psiarnia to był taki azyl, gdzie można było odciąć się od reszty jednostki.
Marek Adam Grabowski dnia 05.11.2019 16:34
Na początku podobało mi się; fajnie oddawałeś klimat wojska. Potem jednak było gorzej. Wulgaryzmy same w sobie nie są złe (ja też często je stosuję), ale ty wypychasz je tam gdzie nie powinno ich być. Sam tekst jest zaś za długi; aż nie byłem w stanie doczytać.

Pozdrawiam
jelcz392 dnia 06.11.2019 14:41
Nie mogę zgodzić się z Tobą, że w tekście jest za dużo wulgaryzmów. Moim zdaniem jest ich tak w sam raz. Przedstawienie pewnych sytuacji bez "mięsa" brzmiało by nieco sztucznie. A jeżeli chodzi o długość tekstu, to na pewno nie jest za długi. Opisałem tu 21 miesięcy spędzonych w formacji. Bardziej skrótowo się nie dało. A i tak pierwsze tygodnie opisałem bardziej szczegółowo, natomiast relacje z kolejnych miesięcy potraktowałem wybiórczo. Ale dziękuję za opinię. Pozdrawiam
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty