Gabriel Dobosz – „Opowieść o Złotookim”
Odmienność dziecka urodzonego w jakiejś bezimiennej wsi na obrzeżach królestwa dała się zauważyć już w pierwszych chwilach po jego przyjściu na świat. Z ciekawością przyglądające się wszystkiemu oczy chłopca były złote niczym królewskie monety, których w tych stronach dawno już nie oglądano. Na tym dziwy się nie skończyły, co wyszło na jaw już w trzecim roku jego życia. Chłopiec uczył się mówić, jak każde dziecko ze wsi poznawał słowa. Jego jednak bywały inne. Oprócz zwykłych, powszednich chłopiec używał też tych niedostępnych dla pozostałych. Do jego młodego umysłu zaczęły spływać Słowa.
Mieszkańcy wsi z lękiem wpatrywali się w niebo i szeptali między sobą o cudach. Złotooki chłopiec uważał to za naturalne. Po prostu – gdy wyrzekł jedno z Słów, ciężki kamień przesuwał się; po wypowiedzeniu innego w wygasłym palenisku sam rozpalał się ognień; jeszcze inne wyciągało wiadro ze studni, zdmuchiwało opadłe liście, łatało dziury w płocie, młóciło zboże albo ubijało masło.
Czym był starszy, tym więcej Słów poznawał, a im więcej ich poznawał, tym bardziej zdawał sobie sprawę, że odstaje od pozostałych. Nigdy nie czynił nikomu krzywdy, nie czuł potrzeby, by skierować przeciw komuś swe Słowa, chociaż mógłby to zrobić. Mimo to ludzie się go bali, a nawet gorzej. Brzydzili się nim z tego tylko powodu, że potrafił dokonywać rzeczy dla nich niemożliwych. Chłopiec opuścił zatem wieś. Nie potrzebował niczyjej pomocy, jego Słowa dostarczały mu wszystkiego, co konieczne.
Wędrował przez lata, aż stał się mężczyzną. Z czasem, nauczony dalszymi przykrymi doświadczeniami, zaczął ukrywać swe zdolności przed innymi. Zawsze jednak zdradzały go złote oczy. Gdzie by nie zawitał, niezmiennie wywoływał zainteresowanie, którego tak bardzo chciał uniknąć. Postanowił więc odciąć się całkowicie od ludzi, zamieszkać gdzieś z dala od ich wskazujących palców, wytrzeszczonych ze zdumienia oczu, okrzyków, pytań i obelg miotanych w jego stronę na równi z kamieniami.
Zapuścił się kiedyś daleko wgłąb lasu, gdzie nie docierały już żadne ścieżki, i znalazłszy tam odpowiednią polanę, wyrzekł jedno ze Słów. Wtedy natychmiast pokładły się okoliczne drzewa, ziemia z hukiem otworzyła swe trzewia i wydała z nich kamienne bloki. Mocą Słowa uformowały się bale, kamień został ociosany bez jednego uderzenia młota, grunt – wyrównany, materia zespoiła się na dobre, i tak oto na polanie w parę chwil stanął dom Złotookiego wraz z pięknym ogrodem.
Zamieszkał sam. Mijały lata, podczas których nie widział żadnego człowieka. Wcale za nimi nie tęsknił. Miał swoje Słowa. Przychodziły do niego, z czasem coraz większe, potężniejsze, wspanialsze. Całymi dniami zgłębiał je. Nie potrzebował niczego więcej.
Pewnego dnia wyszedł wczesnym rankiem na werandę. Lubił ożywczy chłód z nie całkiem jeszcze przebudzonego lasu. Nagle pomiędzy drzewami zauważył jakiś ruch. Wielkie, strwożone oczy spojrzały na niego. Małe stadko saren – dorosła para i cztery młode – przyglądało mu się, oceniając czy stanowi zagrożenie. Złotooki drgnął, na co zwierzęta natychmiast ruszyły wgłąb lasu, razem jak na komendę. Coś zakuło go boleśnie na ten widok. Zgrzytnął zębami, czując nagły przypływ złości. Krzyknął i natychmiast gromadka płochliwych istot znieruchomiała, zamieniona w kamień.
Zdarzenie to, z pozoru bez znaczenia, zburzyło jego spokój. Czegoś mu jednak brakowało i Złotookiego zmartwiła ta myśl. Nie mógł wrócić do ludzi, nie znalazłby między nimi miejsca dla siebie. Nie zrozumieją go, żaden z nich nie zdoła, bo są zwykli i szarzy tak jak zwykli i szarzy byli ich przodkowie. Ulepiono ich z innej gliny, pomyślał smutno, lecz w tej samej chwili przyszedł mu do głowy pomysł. Kto powiedział, że to on musi przyjść do nich?
Stanął przed domem i pewnym głosem wyrzekł Słowo. Było to jedno z najpotężniejszych znanych mu, nie potrafił do końca przewidzieć efektu. Złotooki czekał. Minuty mijały i nic się nie działo. Zaniepokoił się, dotychczas Słowa nigdy nie zawodziły. Czyżby ich moc nie sięgała aż tak daleko?
Zrezygnowany, chciał już wrócić do domu, gdy coś poruszyło się wśród drzew. Idzie tu, pomyślał z ulgą i zaraz biel zalśniła w słońcu między gałęziami. Szczupła, niewysoka dziewczyna opuściła leśny cień. Ubrana w zwiewną, jasną sukienkę szła boso, rozglądając się niepewnie. Lekki wietrzyk bawił się jej długimi, czarnymi włosami. Złotooki pomachał do niej. Podeszła z wahaniem.
– Jesteś Maya – powiedział do niej.
– Maya? – Smakowała przez chwilę to słowo. Chyba jej się spodobało, bo lekki uśmiech zagościł na jej bladym obliczu. – A jak ty masz na imię? – Wbiła w niego spojrzenie dużych, ciemnych oczu.
Skrzywił się z dezaprobatą.
– Chodź, pokażę ci dom.
I odtąd Złotooki nie mieszkał już sam.
Maya była dokładnie taka, jaką sobie wymarzył. Lubiła się śmiać, lubiła tańczyć. Miała dobre serce i nie zadawała pytań. Jej palec nigdy go nie wytykał, usta nigdy nie miotały obelg. Rankiem budził go jej śpiew, wieczorami zaś tańczyli na polanie, a wokół nich na jego Słowo wyrastały róże. Do późna rozmawiali, przesiadując w ogrodzie i patrząc na gwiazdy. Żyli tylko sobą i mieli tylko siebie. Tak jak chciał.
Jego Słowa dawały jej wszystko, czego zapragnęła.
Lubiła malować, więc sprowadził dla niej farby i płótno. Przy dobrej pogodzie potrafiła godzinami siedzieć przed domem i uwieczniać, co tylko wyobraźnia jej podpowiedziała – głównie krajobrazy, zwierzęta albo kwiaty z ogrodu. Złotooki widział, że robiła postępy, ale jej malunki, które potem wieszała na ścianach w domu, wciąż pozostawiały wiele do życzenia. Wypowiedział zatem Słowo i w pokoju dziennym pojawiły się prawdziwe dzieła sztuki, obrazy doskonalsze nawet niż te wychodzące spod ręki mistrzów, gdyż były czystą, pozbawioną materialnych skaz ideą. Maya obejrzała je, lecz szybko straciła zainteresowanie. Wolała tworzyć dalej sama.
– Nie podobają ci się? – zapytał ją.
– Skąd. Są piękne.
– Piękne? Są doskonałe. Nie ma na świecie lepszych.
Maya zmarszczyła brwi.
Nie potrafiła docenić perfekcji, ale nie szkodzi, pomyślał Złotooki. Nie tego oczekiwał sprowadzając ją tutaj.
– Jeśli chcesz, zdejmę je – powiedział ugodowo.
– Dlaczego nie wyjawisz mi swojego imienia?
Zamrugał zaskoczony.
– Mieszkamy razem już tyle czasu, a wciąż nie chcesz mi powiedzieć. – Nuta wyrzutu w jej głosie, sprawiła, że Złotookiego ogarnęła nagła złość.
– Czy mało dla ciebie robię? To wszystko – wskazał dokoła zamaszystym gestem – jest twoje! Nie brakuję ci tu niczego, niczego ci nie żałuję. Możesz dostać, co zechcesz, a tobie jeszcze mało?
– Chciałabym tylko, żebyś mi...
– Dosyć! Nigdy więcej o to nie pytaj!
Spełniła jego wolę i Złotookiemu szybko minął zły nastrój. Nie potrafił długo się na nią gniewać, bo była dobra i piękna. Była jego.
Dni upływały im w spokoju. Liście zaczęły opadać z drzew i szybko na polanie zagościły chłody. Gdy spostrzegł, że Maya nie lubi zimna, natychmiast swym Słowem zakazał jesieni wstępu do ich domu. Odtąd miało tu być wieczne lato i wieczne słońce.
Pewnego ranka nie obudził go śpiew. Zaniepokojony, wybiegł przed dom. Znalazł ją spacerującą wśród drzew, wyglądała na zmartwioną.
– Potrzebujesz czegoś? Tylko powiedz...
– Te sarny – nieśmiało wskazała na przemienione w kamień zwierzęta – co im uczyniłeś? Powinny być wolne.
– Nie chciałem, by zniszczyły ogród – skłamał. – Chodźmy do domu.
Następnego dnia także nie śpiewała.
Po pewnym czasie zauważył, że jej obrazy tchną niewidzianym tam wcześniej smutkiem. Były ponure i pełne ciemnych barw. Zapytał o to, lecz zbyła go.
Maya zaczęła chodzić do ogrodu sama. Z nieodgadnionym wyrazem twarzy obserwowała niebo. Coraz rzadziej chciała z nim tańczyć. Prawie się nie śmiała. Martwiło to Złotookiego. Być może istniało odpowiednie Słowo, by jakoś temu zaradzić, przyszło mu do głowy. Wystarczyłoby wyrzec to właściwe i wszystko byłoby jak dawniej. Nie znał jednak takiego. Jeszcze nie. Zamknął się w swym pokoju, by intensywnie zgłębiać Słowa w poszukiwaniu tego konkretnego.
Przez to nawet nie zauważył, kiedy Maya odeszła.
Po prostu, nie było jej. Przeszukał dom od góry do dołu, obszedł ogród, nawet jakiś czas chodził po lesie, wołając jej imię. Daremnie. Zostały tylko malunki na ścianach, porzucone sztalugi i jej leciutki zapach unoszący się w pokoju, z każdą chwilą odchodzący wraz z nią. Złotooki znów został sam.
W panice pobiegł na werandę i wykrzyknął Słowo, którym przywołał ją za pierwszym razem. Czekał jak wtedy, nerwowo zaciskając spocone dłonie. Stał tak aż do wieczora, uparcie wypatrując jej między drzewami. Tym razem nie przyszła.
– Mayu... – jęknął bezradnie. – Moja Mayu...
Jak to możliwe, pomyślał. Przecież sprowadził ją Słowem. Należała do niego! Wściekły, wywrzeszczał je na całe gardło – raz, drugi, trzeci. Jego głos niósł się po lesie, lecz nikt mu nie odpowiadał.
Zapadał zmrok. Wśród drzew zalegały długie cienie, niebo zaczynało skrzyć się gwiazdami – tymi samymi, na które tak lubiła patrzeć, i być może patrzyła także teraz, lecz już bez niego. Złotooki osunął się na kolana. Belki werandy skrzypnęły lekko, gdy padł na nie i zwinął się w kłębek, łkając cicho.
– Nie przyszła – wyszeptał przez łzy. – Dlaczego nie działają? Ona miała być... Ja... nie chciałem nic złego. Nie potrafię inaczej. Po prostu nie potrafię. Gdybym umiał tylko... – Urwał. Nagle zrozumiał.
Leżąc tak dalej jak bezradne dziecko, powoli zaczął wymawiać każde ze znanych Słów. Z początku szło mu z trudem, lecz po chwili już wyrzucał je z siebie, wypluwał gwałtownie jak najpaskudniejsze przekleństwa. Nawet się nie zastanawiał. Z całych sił, coraz szybciej ciskał nimi ponad lasem, daleko w niebo, by nawet ślad po nich nie został w jego wnętrzu. W ciemności nadciągającej nocy Złotooki w jednej chwili stracił wszystko, co miał. Jego dom zawalił się z hukiem, gdy odeszło podtrzymujące go Słowo. Rozstępująca się ziemia wchłonęła budynek na powrót, ocalał tylko fragment werandy. Nawet piękne kwiaty z ogrodu, wszystkie co do jednego, uschły w mgnieniu oka. Kamienne więzienie skruszało i stadko saren umknęło w mrok. Tak oto odeszły już prawie wszystkie Słowa.
Nagły strach przeniknął go, gdy uświadomił sobie, co zrobił. Bał się nawet wstać – bezradny, pusty i słaby bez swoich zdolności. Jak będzie dalej żył? Nic nie umiał, nigdy nie pracował. Dotychczas nie musiał. Zawsze wystarczało tylko otworzyć usta, by spełniły się wszelkie zachcianki. Odtąd będzie zmuszony żyć zwyczajnie jak wszyscy pozostali ludzie.
Niespodziewanie usłyszał coś. Ciche stąpanie po drewnie zrujnowanej werandy. Złotooki popatrzył z nadzieją. Tak, stała tam! Poznał jej sylwetkę w świetle księżyca.
– Maya! – zajęczał i podpełzł do niej. Jak pies legł u jej stóp i objął je, roniąc łzy. – Błagam, nie odchodź więcej. Nigdy więcej mnie nie zostawiaj!
– A więc zrozumiałeś?
– Czy teraz będziesz już zawsze... – zawahał się – ... ze mną?
– Po to mnie wezwałeś. Jestem twoja, a ty jesteś mój.
Nieśmiało podniósł głowę. Jej ciepły uśmiech przeszywał nawet ciemności nocy i dodał mu odwagi. Wstał pospiesznie. Wziął Mayę w ramiona, mówiąc coś niewyraźnie.
– Tak, kochany? – nie zrozumiała.
Pochylił się lekko, odgarnął jej włosy i wyszeptał wprost do ucha.
– Mam na imię...
Tak oto Złotooki wyzbył się ostatniego, najważniejszego ze swoich Słów.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt