Rozdział 24 W poszukiwaniu dewizowego honorarium
Nocny pociąg pośpieszny Jelenia Góra – Warszawa Wschodnia, monotonnym stukotem na złączach szyn, zaczął mnie utulać do snu dopiero nad ranem. Podczas ośmiogodzinnej podróży nie mogłem zasnąć. Nękały mnie wyrzuty sumienia w stosunku do swoich bliskich. Rozważałem, jakie konsekwencję mogą spaść na moją rodzinę, w wypadku opublikowania powieści w Paryskiej Kulturze. Sam, mógłbym być osadzony w więzieniu. Niestety komunistyczne władze nie zadowoliłyby się nękaniem wyłącznie mojej osoby. Przecież podobnie jak gestapo stosowały odpowiedzialność zbiorową. Ojciec, który prosił, żebyśmy nie dzielili się z nikim opowieścią o zamordowaniu przez ubeków ciotki należącej do AK, mógłby stracić pracę. Był jednym z niewielu w Wałbrzychu dyrektorów przemysłowego zakładu, nienależącym do partii. Może i Matkę odprawiono by z posady dyrektora sanatorium dziecięcego? Kłopoty, po powrocie z USA miałby Radek. Też syn – rozwijający się jako tenisista – mógłby zostać usunięty z klubu.
Idąc w stronę francuskiej ambasady ulicą Piękną, byłem podniecony kawą wypitą w bistro naprzeciw Grand Hotelu na Kruczej. „Co ma być, to będzie”? – Zdecydowałem. Nocne niepokoje o losy najbliższych, zepchnęły mrzonki o domniemanym sukcesie. „Gdyby opublikowano mnie w Paryżu, pewnie brat i rodzice byliby ze mnie dumni”. Egoistyczna chęć odniesienia międzynarodowego sukcesu niosła mnie jak na skrzydłach. Stłamsiła we mnie strach przed konsekwencjami.
Zbliżałem się do najprzyjemniej wspominanych okolic Warszawy. Niedaleko był park Agrykoli, a tam zlikwidowany przez budowę Trasy Łazienkowskiej klub tenisowy. Na tych kortach ponad dekadę wcześniej uczyłem tenisowych uderzeń. Szkoliłem reżysera Zanussiego, znanych aktorów i bardzo sympatyczną pisarkę Basię Wachowicz. Moja ekskluzywna klientela musiała imponować ładnej blondynce, przechadzającej się z dużym psem alejką koło kortów. Zaciekawiona zerkała na postaci znane z filmów i telewizji. Dziewczynę poznałam za pośrednictwem sympatycznej wilczurki. Rzuciłem tenisową piłkę, a suka zerwała się za nią w pogoń, wróciła i wypuściła zdobycz pod moje nogi. Powtarzałem zabawę, wywołując głośny chichot rozbawionej blondynki. Niedługo potem chodziłem z nią, trzymając się za ręce. Zbliżając się teraz do ulicy Myśliwieckiej, podobnie jak wtedy grzało słońce i czułem zapach skoszonych traw powoli kończącego się lata. Blondynka nie pożałowała mi wdzięków. Przeżyłem romans, który pomógł się otrząsnąć z miłosnego zawodu. (Parę miesięcy przedtem wałbrzyska piękność Ewusia zostawiła mnie dla zwolnionego po sześciu latach z więzienia Jarka Menowskiego).
Przyjemne wspomnienie zastąpiło inne, kiedy z daleka ujrzałem kawiarnię Sejmową. Tam spotkałem gasnącą gwiazdę wałbrzyskiego boksu Edka Załomskiego. W plecach poczułem nieprzyjemny dreszcz. Epilogiem pogaduszek z bokserem przy piwie stała się bójka w knajpie Crystal na Marszałkowskiej. Nie wiele brakowało, a wylądowałbym na parę latek w więzieniu. Wspomnienie o bijatyce, aresztowaniu, nocy za kratami i łaskawym wyroku, przywróciło mnie do rzeczywistości. Przecież szedłem do ambasady francuskiej z zamiarem wkroczenie na ścieżkę jawnej wrogości wobec władz PRL-u. Zawartym w napisanej książce przesłaniem chciałem się przyczyniać do uświadamiania, głównie młodym czytelnikom, jakim złem był komunizm. Ogarnął mnie lęk.
„Co, gdyby zaaresztowali mnie esbecy? Jaki dostałbym wyrok”? Przez moment przemknęło mi przez głowę, że tak jak teraz, mógł się czuć akowiec niosący w czasie okupacji teczkę z granatami. On był narażony na rewizję przez patrolujących ulice, uzbrojonych po zęby esesmanów. A ja? Co zrobiliby tajniacy po zatrzymaniu mnie i osobistej rewizji”? W przewieszonej przez plecy torbie Adidas miałem sto-kilkadziesiąt stron kopii tekstu wystukanego przez kalkę na starej maszynie Olimpia. Niosłem paszkwil na komunę. „Ale czy tajniak miałby ochotę to czytać? Pewnie wyrzuciłby moją literaturę do kosza”. – Uspakajałem się w duchu. Jednak na widok wyłaniających się zza brzóz, klonów i platanów, modernistycznych kształtów ambasady francuskiej, zacząłem się nerwowo rozglądać. Koło bramy, przy żelaznym płocie otaczającym enklawę kapitalistycznej Francji, kręcił się mężczyzna w szarej kurtce. Kątem oka zauważyłem, że mi się przygląda. Miał krępą sylwetkę, przez moment pomyślałem, że go znam. „Esbecki tajniak”? – Ponownie na moment obleciał mnie strach, przypominając o lękach z nocnej podróży. Biło mi mocno serce.
Jednak już przechodząc przez podwórze ambasady, bardziej od tajniaka, obawiałem się spotkania z attache kulturalnym. „Czy moja znajomość francuskiego wystarczy, żeby jasno przedstawić prośbę, o kontakt z Paryską Kulturą? Dawno nie rozmawiałem w tym języku”.
Portier skierował mnie na pierwsze piętro. Wszedłem do sekretariatu.
– Que desirez-vous, monsieur?1 – Zapytała badawczo patrząca na mnie kobieta. Niepewnie wystękałem, że jestem polskim pisarzem i chciałbym się widzieć z attache kulturalnym. Sekretarka zaprowadziła mnie do pokoju, w którym za ogromnym biurkiem siedziała kobieta wyglądająca na osobę niezrównoważoną psychicznie. Miała fryzurę a la potargane czupiradło. Stałem zaskoczony, a urzędniczka wyglądająca na pacjentkę wariatkowa poderwała się na nogi. Trudno mi znaleźć porównanie dla ekscentrycznego ubioru attache od spraw kultury. Wierzch górnej części jej kostiumu przypominał mundur Napoleona, brakowało tylko szarfy i orderów. Spódnicę miała w kwiaty i w chwili, gdy wyszła zza zabałaganionego biurka, zobaczyłem na jej nogach sznurowane do połowy łydki czarne buciory na grubej podeszwie. Podała mi dłoń i szacowała moją powierzchowność z taką podejrzliwością, jakbym był stuprocentowym uosobieniem komunistycznego szpiega.
– Bonjour, mademoiselle – wyrzuciłem z siebie i ugryzłem się w język.
A priori określiłem ją panną, starą panną, mając pewność, że nikt nie ożeniłby się z tak szurnięta babą. „Błąd! Kto wie, czy nie jest matką pięciorga dzieci”? Zakłopotany przedstawiłem się jako ecrivain polonais2, podałem rzecz jasna swoje nazwisko. Pragnąc wyjaśnić, po co przyszedłem, poczułem, jakby mój język zesztywniał jak jęzory jej buciorów, mogących się nadać do zdobywania Mont Everestu. Coś tam jednak wykrztusiłem. Zaczęła mówić z tak zawrotną szybkością, że stałem jak słup soli. Nic nie zrozumiałem. Spojrzałem błagalnie na sekretarkę. Ta pojęła, w czym rzecz. Zaczęła tłumaczyć jej francuski na ten sam język, lecz w tempie tak wolnym, jak kochająca matka może wyjaśniać dwuletniemu brzdącowi, żeby nie sikał poza obręb nocnika. Czupiradło wróciło za biurko i z szuflady wyjęło listę znanych polskich pisarzy desydentów. Patrzyła na mnie z uśmieszkiem tryumfu, jakby chciała powiedzieć: „mam cię, ty komunistyczny szpiclu”. Ja jednak odetchnąłem. Już wiedziałem, że któryś z kilkunastu polskich pisarzy z podanej mi listy powinien mnie zarekomendować jako literata, który ma na pieńku z władzami peerelu. Biegłem wzrokiem po nazwiskach, o paru coś słyszałem, ale nie czytałem żadnej ich książki. Wreszcie poczułem ulgę, był wśród nich Marek Nowakowski – pisarz, którego opowiadania mnie fascynowały. Wyłonił się problem, jak do niego dotrzeć?
Kiedy wychodziłem za bramę francuskiej ambasady, przypomniałem sobie o groźnie wyglądającym mężczyźnie w szarej kurtce. Rozglądnąłem się. Już go nie było. Trochę dalej, przed wejściem do kawiarni sejmowej, także stał jakiś fagas. Ten był w marynarce. Trzymaną gazetę wsadził do teczki. Poczułem niepokój. „Czyżby mnie śledzili”?
* * *
Obecnie w dobie internetu, znalezienie adresu i telefonu znanego pisarza byłoby łatwiejsze. Wpisując w wyszukiwarkę nazwiska autora, ukazałyby się tytuły książek i nazwy wydawnictw. Później wystarczyłaby odrobina hochsztaplerskiego talentu. (Tego mi nie brakowało). Przedstawiając się jako dziennikarz chcący zrobić z Nowakowskim wywiad lub jako redaktor z telewizji, mógłbym wycyganić poszukiwane namiary.
Przez dwa dni bezskutecznie krążyłem po Warszawie, chcąc się dowiedzieć, gdzie mieszka autor „Benka kwiaciarza” i „Tego starego złodzieja”. Zapomniałem o niepokojach, jakobym stanowił obiekt obserwacji esbeckich agentów, Straciłem czas na wypytywanie o Nowakowskiego w redakcji wytwórni filmowej na Chełmskiej.
Ktoś podpowiedział, żeby pytać w Klubie Dziennikarza na Nowym Świecie.
„Przecież dziennikarze piszą też recenzje książek – pomyślałem – może znajdę kogoś, kto zetknął się z poszukiwanym autorem? Albo będę miał łut szczęścia i trafię na recenzenta, który pisał o Nowakowskim. Przecież on zdobył rozgłos, zanim naraził się peerelowskim władzom”.
Wchodząc do parterowego pomieszczenia Klubu Dziennikarza, byłem podekscytowany. Przyciemnione wnętrze przypominało podupadłą, dużą restaurację pierwszej kategorii. Czuć było wyziewy kuchenne, pomieszane z papierosowym dymem, kwaśnawym odorem piwa i nieokreślonych alkoholi. Niewiele stolików było zajętych. Niektórzy bywalcy byli zamroczeni wódką, inni, pochyleni ku sobie, przyciszonymi głosami toczyli jakby tajne rozmowy. W jednym z zakamarków knajpy, stojące otyłe pijaczysko grzmiało, recytując Redutę Ordona.
„Nam strzelać nie kazano! – Wstąpiłem na działo! I spojrzałem na pole; dwieście armat grzmiało...”.
– Zamknij ryj, ty jebany patrioto! – ryknął na niego brodacz o złodziejskich oczach, któremu najwyraźniej pijak przeszkadzał omawianie czegoś przy piwie.
Poczułem się źle. Nie znałem środowiska dziennikarskiego. Na chwilę zapomniałem, że szczególnie teraz, po wprowadzeniu stanu wojennego, musiało być przetkane esbecką agenturą. Kiedyś na studia dziennikarskie można się było dostać po ukończeniu humanistycznego kierunku studiów. Więc absolwenci musieli być rodzajem intelektualnej elity. Miałem cichą nadzieję na spotkanie kogoś takiego jak piękna dziennikarka z dwutygodnika Twórczość, która przed laty, po obejrzeniu retrospektywy filmów studenckich w Stodole, uznała mój film za najlepszy. Tymczasem dookoła widziałem same odpychające zapijaczone facjaty. Chciałem już wyjść, kiedy przy jednym ze stolików zobaczyłem dwóch nieźle ubranych facetów o sympatycznych twarzach. Na ich stoliku stała niedopita karafka wódki, sok pomarańczowy i kieliszki.
– Przepraszam – zagadnąłem. – Moglibyście panowie mi pomóc?
– Ale o co chodzi? – zapytał jeden z zagadniętych.
– Jesteście dziennikarzami, szukam…
Nie dokończyłem, bo przerwał mi jeden z mężczyzn.
– My? Niech pan nas nie obraża. Z tą padliną nie mamy nic wspólnego. Jesteśmy elektrykami. Naprawialiśmy w kuchni chłodniczy agregat.
Miałem ochotę puknąć się w czoło. „Przecież to jasne! Kim jak nie „padliną” musieli być pismacy kadzący komunie”?
* * *
Nie rezygnowałem z poszukiwań lubianego pisarza. Byłem przekonany, że Marek Nowakowski nie odmówi pomocy w nawiązaniu kontaktu z Paryską Kulturą. Udałem się do kiedyś codziennie odwiedzanej Stodoły. Ciekawe co tam słychać? Nie czułem się już przegrany, przecież podniosłem się po życiowej porażce, którą była nieudana batalia o zostanie filmowcem. Realizowałem się jako literat. Kto wie? Może na kanwie mojej powieści, powstanie kiedyś film? Chciałem spotkać szefa Studenckiego Centrum Filmowego Jurka Karpińskiego. Ciekawe, co by powiedział na pomysł filmu na podstawie moich tekstów? Jednak teraz nie zamierzałem zawracać mu tym głowy, Liczyłem na jego rozległe kontakty w środowiskach twórczych. A nuż, mógłby coś podpowiedzieć? Myślałem też, że trafi się ktoś pomocny z dawnych kolegów filmowców?...
Niestety, SCF już nie istniał. Ani Jurka, ani nikogo ze znajomych realizatorów z filmowego centrum w Stodole dawno nikt nie widział. Wszedłem na półpiętro, gdzie jak dawniej mieścił się bufet i rozstawione kawiarniane stoliki. Z pewnym rozrzewnieniem przypomniałem sobie moją aktoreczkę Monikę. Właśnie tutaj zapraszała mnie na wino i zaczynaliśmy wspólne balangi w czasie dyskotekowych wieczorów. Powrócił do mnie optymistyczny nastrój. Wprawdzie Monika zrobiła na zachodzie karierę modelki, ale przecież mam dorobek twórczy, jeśli dopisze szczęście, może też zostanę doceniony w zachodniej Europie?
Nagle ujrzałem wchodzącego na półpiętro faceta, który wydał mi się znajomy. Zmroził mnie lęk. Mężczyzna rozglądał się na boki, jakby kogoś szukał. Chyba mnie dostrzegł, lecz spojrzał obojętnie. Oddalił się do sekretariatu. Obok miał kiedyś gabinet Jurek Karpiński. „Śledzi mnie”!? Mocną sylwetką przypominał mężczyznę w szarej kurtce, tego spod francuskiej ambasady. Teraz miał na sobie sweter, a jego groźna facjata, na której dostrzegłem blizny, przypominała kogoś znajomego sprzed lat. „Czyżby to był kolega podpułkownika SB Piwnika, którego dawno temu pomyliłem ze słynnym bokserem Walaskiem”? Trochę się uspokoiłem. Widocznie esbecki agent kręcił się tu służbowo, a pod francuską ambasadą stał ktoś podobny.
Kiedy kupowałem w bufecie kawę z ekspresu z ciastkiem, trzęsły mi się jeszcze dłonie. Niosąc zamówienie, zobaczyłem słynnego wokalistę. W towarzystwie dwóch młodych mężczyzn – pewnie studentów – siedział Andrzej Rosiewicz – Piosenkarz cieszący się dużą popularnością. W telewizji i radio puszczano jego szlagiery: „Najwięcej witaminy”, „Czy czuje pani cha-chę”, „Chłopcy radarowcy” lub „Żaba story”.
Zaciekawiony, udając obojętność, podszedłem z kawą i napoleonką. Zająłem miejsce przy sąsiednim stoliku. Towarzyszący wokaliście faceci okazali się oświetlaczami. Gwiazdor estrady, szczegółowo im objaśniał, jak mają prowadzić światła reflektorów, by należycie eksponować jego koncert. Podekscytowany bliskością słynnej postaci przestałem myśleć o spotkanym tajniaku. Podziwiałem Rosiewicza. Rzeczowymi sugestiami zdradzał wiedzę godną filmowego operatora, fachowca umiejącego grą świateł budować dramaturgię estradowego występu.
Zakłopotany, nie chcąc uchodzić za podsłuchującego szpicla, wyjąłem maszynopis powieści oraz długopis. Pomysł, żeby zaczepić znanego piosenkarza, przyszedł do głowy znienacka. Chyba telepatycznie wyczułem, w tym skromnym i sympatycznie traktujący zwykłych techników człowieku, poczciwą duszę. Kiedy zobaczyłem, że skończył rozmowę z oświetlaczami i podaje im na pożegnanie rękę, poderwałem się z krzesła.
– Przepraszam pana – zagadałem do piosenkarza. – Może pan mógłby mi pomóc?
Stałem, przed nim niepewnie z maszynopisem i długopisem w drugiej ręce.
– Proszę powiedzieć, w czym rzecz? – Ośmielił mnie piosenkarz.
– Widzi pan – zacząłem wymyślać kłamliwą opowieść – mój przyjaciel mieszkający w Paryżu, prosił mnie, żebym przekazał pisarzowi Markowi Nowakowskiemu ten maszynopis.
Machnąłem grubym plikiem kartek swojej powieści. – Nie mam pojęcia, gdzie pisarz mieszka. Nie wiem jak go znaleźć?
– ZNAM PANA MARKA NOWAKOWSKIEGO. – MOGĘ PANU POMÓC.
– N a p r a w d ę? – wycedziłem, z trudem się opanowując, żeby nie krzyknąć z radości.
– Niech pan usiądzie, nie dopił pan kawy – powiedział Rosiewicz, pokazując krzesło przy moim stoliku i odsunął jedno dla siebie.
Sięgnął do kieszeni dżinsowej bluzy.
– Może mam jego telefon? – Przewracał chwilę kartki zapisanych telefonów i adresów. – Pewnie jest w starszym notesie.
– Może pan wie, gdzie pan Nowakowski mieszka?
Rosiewicz zapytał, czy wiem, gdzie jest kawiarnia Literatka. Nie wiedziałem. Wytłumaczył, że na Krakowskim Przedmieściu koło Placu Zamkowego. Dodał, że przed kilku laty znalazł się w towarzystwie, które po zakrapianym wieczorze, przeniosło się do mieszkania pisarza. Na ostatniej stronie maszynopisu narysował plan sytuacyjny. Naszkicował przybliżony układ mieszkalnych bloków, mieszczących się w kwadracie między Placem Zamkowym, Krakowskim Przedmieściem, ulicami Trębacką i Moliera. Zaznaczył prawdopodobne wejście do budynku...
1Czego pan sobie życzy?
2Polski pisarz.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt