Rozdział 25 Spotkanie z Nowakowskim i sensacyjna propozycja
Stojąc przed tanimi, pozbawionymi wizjera drzwiami ze sklejki i desek, czułem mocną tremę. Dwa piętra niżej usłyszałem odgłos otwierania głównego wejścia. Zamieniłem się w słuch. Nie słyszałem, żeby ktoś wchodził po schodach. „Znowu za mną łażą”? Drżałem z emocji. Naciśnięty dzwonek okazał się zepsuty. Zapukałem i za drzwiami usłyszałem kroki.
Marek Nowakowski od razu wydał się bardzo sympatycznym człowiekiem. Wpuścił mnie do środka, zanim się przedstawiłem. Był sam, poczęstował kawą i zrobił mi skręta z holenderskiego tytoniu. Tytoń miał wspaniały aromat, a kawa mocno ożywiła. Wyjaśniłem, po co przyszedłem. Gospodarz patrzył na mnie łagodnie, aczkolwiek przenikliwie. Poprosił, żebym opowiedział coś o sobie. Pobudzony kofeiną, zacząłem wyszczekiwać zdania z podobną szybkością jak czupiradło w napoleońskiej bluzie, w ambasadzie francuskiej. Opowiadałem o filmie, boksie i przypominając sobie, o szemranych bohaterach opowiadań siedzącego naprzeciw pisarza, rozgadałem się na temat cinkciarskich przygód. Chciałem przekonać lubianego autora, jakby spojrzeniem na wylot przenikającego zawartości mojego mózgu, że mam o czym pisać.
Tracąc oddech, nabrałem powietrza. „Przecież on jest desydentem, wypada powiedzieć o swojej niechęci do komunizmu”. Już zamierzałem rozpocząć relacje o opisanej w manuskrypcie masakrze robotników z Grudnia 1970, kiedy mnie zamurowało. Zobaczyłem, że Marek Nowakowski z trudem powstrzymuje się przed ziewaniem. „Rozpędziłem się jak idiota”. – Skarciłem się w myślach. Zamilkłem.
– Ma pan przy sobie jakieś teksty? – właściciel mieszkania przerwał krępującą ciszę.
Wyjąłem dwa egzemplarze miesięczników Nowego Wyrazu, zawierające opublikowane opowiadania.
– Mam też miesięcznik Okolice i wspomnianą powieść. – Wyjąłem z torby ciężki plik maszynopisu.
Rozemocjonowany patrzyłem, jak pisarz zatopił się w lekturze. Nie doczytał pierwszej strony. Podniósł na mnie oczy.
– Czy mógłby mi pan zostawić to do jutra?
– No jasne. – Zgodziłem się bez wahania.
„Jest dobrze”. – Myślałem po wyjściu od Nowakowskiego. Cel przyjazdu do Warszawy realizowałem według zamierzeń. Stojąc przy wejściu do holu przed ruchomymi schodami, naprzeciw świeżo odbudowanego Zamku Królewskiego, zamierzałem przejść się po Starówce. Znienacka wyrośli przede mną dwaj mężczyźni w cywilnych ubraniach. Od razu rozpoznałem osiłka z twarzą poznaczoną bliznami, którego dawno temu pomyliłem z chlubą polskiego pięściarstwa.
– Obywatel pozwoli z nami. Służba Bezpieczeństwa Narodowego – powiedział ten z pyskiem, jakby kiedyś po pijaku się wywalił i zarył facjatą na potłuczonej butelce.
Czułem, jak uderzyła mi do głowy krew, momentalnie zrobiło mi się gorąco. Ten wyglądający na boksera chwycił mnie mocno pod rękę i warknął:
– Nie próbuj się wyrywać, bo cię skujemy.
– Powiedzcie panowie, o co chodzi? – zapytałem, nie potrafiąc opanować drżenia napiętych mięśni.
Po przejściu kilkunastu metrów tajniacy otworzyli tylne drzwi nieoznakowanego polskiego fiata.
– Nie wsiądę, jak nie powiecie, o co chodzi? – Udawałem niewinnego.
Towarzyszący pokancerowanej twarzy tajniak wykonał zbyt widoczny zamach. Chciał mnie walnąć w splot słoneczny. Jego pięść zderzyła się z wystawionym łokciem. Syknął z bólu.
– Ty skurwysynu – warknął i sięgnął do kieszeni marynarki.
Wyciągnął pojemnik z gazem.
– Zostaw! Wsiadam! – Wolną ręką zasłoniłem oczy i wpakowałem się do fiata.
Zawieźli na znany mi komisariat na Wilczej, gdzie przed laty wylądowałem po bijatyce w kawiarni Crystal.
Kiedy wyrzucili na stół zawartość mojej torby, mieli zawiedzione miny.
– Gdzie zostawiłeś antypaństwowe ulotki, które miałeś w Stodole? Co robiłeś we francuskiej ambasadzie? – padały pytania, które przekonały mnie, że jestem podejrzany o kolportowanie nielegalnych pisemek. Tłumaczyłem, że w ambasadzie pytałem o warunki otrzymania wizy, a w Stodole wyjmowałem te czasopisma. Pokazałem egzemplarze Nowego Wyrazu. Nieco się uspokoiłem. „Nie wiedzą o mojej wizycie u Marka Nowakowskiego”. – Nabierałem pewności siebie.
– Przecież mnie znasz, piliśmy kiedyś wódkę – zwróciłem się do pokancerowanego pyska.
– Świń z tobą nie pasłem, posrany reżyserze. – odpowiedział znajomy tajniak.
Wypuścili mnie, uznając chyba swoją pomyłkę. Zamiast przeprosić, masujący jeszcze piąchę partner pokancerowanej mordy pożegnał mnie „sympatycznie”:
– Spierdalaj stąd…
* * *
Po przyjemnej kolacji u kuzynki, której nie wspomniałem ani słowem o przygodzie z bezpieką, wcześnie się położyłem i twardo zasnąłem. Nazajutrz, przez dwie godziny krążyłem po Starówce przed umówioną wizytą u Marka Nowakowskiego. Starałem się dyskretnie rozglądać, sprawdzać, czy nie ciągnę za sobą „ogona”. Do mieszkania pisarza poszedłem okrężną drogą. Zatoczyłem krąg, dochodząc do Teatru Wielkiego. Byłem ogarnięty strachem: „Co zrobię, jak w mieszkaniu wrogiego komunie pisarza jest kocioł1? Przecież zostawiłem tam tykającą bombę – antykomunistyczny tekst”? Na ulicy Moliera nie zauważyłem nikogo podejrzanego. Do drzwi pisarza zapukałem punktualnie o drugiej. Jemu także postanowiłem nie mówić o przygodzie z esbekami. Rozczarował mnie widok leżących na biurku kilkunastu odłożonych stron, obok sterty mojego maszynopisu. „Za dużo nie przeczytał”.
– Proszę usiąść, zrobię panu kawę.
Odetchnąłem, słysząc przyjazny ton pisarza.
Przed wyjściem do kuchni, wskazał otwartą na stoliku paczkę z holenderskim tytoniem i bibułki.
– Proszę się poczęstować skrętem.
Wprawdzie wykonałem papierosa o kształcie banana, ale dym miał znakomity aromat.
– Mocny ten pański tekst. – Zaczął, wnosząc szklankę z kawą.
Nie potrafiłem zapanować nad radosnym uśmiechem. Miałem ochotę wstać i pisarza uściskać.
– Ale… zadam panu pytanie – zawiesił na chwilę głos. – Ile razy pisze pan jedną stronę?
– Zawsze, to co napisze, poprawiam – odpowiedziałem wybity z pantałyku.
– Ja nieraz piszę po dziesięć razy, Dużo zmieniam. Proszę tu spojrzeć. – Odsłonił drugą i następną stronę, gdzie czerwonym długopisem były naniesione liczne skreślenia, a między wierszami powpisywane propozycje alternatywne. – No i interpunkcja? Kuleje s z a n o w n y k o l e g o.
Czułem gorąco w uszach, pewnie zaczerwieniłem się jak sztubak.
– To, to… – nie wiedziałem, co powiedzieć.
– Powiem jasno. Musi mnie pan zrozumieć. Mimo że tekst jest ciekawy i chwilami czyta się wartko, zawiera za dużo usterek. Musi pan nad nim popracować. Pańskie dzieło powinno być poddane redakcji albo przynajmniej obróbce korektora.
Patrzył na mnie i zauważył, jak boleśnie odczułem jego uwagi. Chwilę milczał. Wreszcie dodał na pocieszenie.
– Zarekomenduję pana do Paryskiej Kultury, po naniesieniu na całość poprawek. – Spojrzał na stos manuskryptu. - Niech pan przemyśli zmiany naniesione czerwonym długopisem.
Wychodząc z mieszkania znanego pisarza, ciężki maszynopis trzymałem w ręce. „Czy jest mi potrzebny”? – Była to obok oryginału pozostawionego w Szczawnie Zdroju jedna z dwóch kopii. „W razie czego tą wyrzucę” – pomyślałem, nasłuchując chwilę na klatce schodowej. Przed wyjściem z bramy bloku na wszelki wypadek otworzyłem uchylone drzwi do piwnicy. „Tykającą bombę” schowałem we wnęce pod schodami. Czujnie, zatrzymując się koło witryny kawiarni Literatki, potem szyb galerii oraz sklepu, sprawdzałem, czy nikt mnie nie śledzi. Idąc w stronę Nowego Światu, zrobiło mi się żal zostawionego manuskryptu. Skręciłem w ulicę Trębacką i za chwilę z torbą dociążoną kopią powieści szedłem ponownie w stronę pomnika Kopernika. Byłem uskrzydlony, roznosiło mnie poczucie tryumfu. „Poznałem słynnego pisarza, bardzo uroczego faceta! Nazwał mnie szanownym kolegą! Pomoże rozwinąć karierę”. – Niosło mnie jak w obłokach. Dochodziłem do kościoła Świętego Krzyża, kiedy poczułem się głodny. Postanowiłem uczcić sukces smacznym obiadem. Po drugiej stronie ulicy Krakowskie Przedmieście był hotel PTTK Harenda. To miejsce kojarzyłem z miłymi wspomnieniami, z wczesnej młodości, także z późniejszymi, kiedy zarabiałem pierwsze pieniądze jako cinkciarz. (Szatniarz /z pewnością były ubek/ dobrze płacił za przynoszone dewizy). Właśnie tutaj, w przyhotelowej kawiarni, ponad dekadę temu spotkałem Leszka Waszkiewicza. Bliskiego mi przez stoczoną z nim bokserską walkę. Później oglądałem go w telewizji jako partyjnego karierowicza. Siedział na Sali Kongresowej wyżej od Gierka i Jaroszewicza. W czasie pamiętnego spotkania stwierdził, że bardzo rozwinąłem osobowość. Komplement uznałem za ważny omen. Pokrzepił na duchu, zmotywował do pracy twórczej, bo pierwsze próby pisarstwa szły jak po grudzie.
W suterynie pod kawiarnią była kultowa restauracja ze znakomitą kuchnią. Tam przychodzili celebryci peerelowskiego filmu, wartko płynęła gorzała. Trafiał się słynny sportowiec, a nawet komunistyczna szycha, dyskretnie pilnowana przez krążących po korytarzu goryli z BOR-u. Na wspomnienie ogórkowej i pysznego dewolaja z rozpuszczającym się masełkiem przełknąłem ślinę.
Niestety, teraz w porze obiadowej knajpa warszawskich elit pękała w szwach. „Wszystkie miejsca, do diabła, zajęte” – miałem ochotę kląć jak szewc. Ale?… na końcu długiego pomieszczenia knajpy zobaczyłem mężczyznę samotnie zajmującego stolik. Tyłem do sali siedział potężny facet. Był w eleganckiej granatowej marynarce. „Pewnie ważniak na kogoś czeka”? Pokusa drażniących powonienie smakowitych zapachów pchnęła mnie do przodu. „Najwyżej ważniak mnie zmyje”. Podchodząc, przełknąłem nagromadzoną ślinę.
– Przepraszam, czy mogę się dosiąść?
Mężczyzna powoli odwracał w moją stronę głowę. Zamurowało mnie.
– To ty? – zapytałem patrzącego na mnie Romka Waszkiewicza.
– Poznaję, poznaję. – Szeroko uśmiechnął się kolega z dzieciństwa i wczesnej młodości. – No jasne, siadaj. – Ruchem dłoni pokazał wolne krzesła.
Usiadłem naprzeciw Romka.
– Kopa lat. Opowiadaj, co tu robisz i co cię sprowadza? Co w Szczawnie i u starych znajomych? – Nalegał onegdajszy pasjonat boksu.
Do stolika podszedł kelner i postawił przed Romkiem kotlet po wiedeńsku z sadzonym jajkiem, bukietem świeżych jarzyn oraz z ziemniakami, posypanymi koperkiem.
– Pan też coś zamawia? – zapytał kelner.
– To samo – powiedziałem bez wahania, bo widok apetycznie pachnącego dania, spotęgował mój apetyt.
– Panie Leonie – Romek zawołał do odchodzącego kelnera. – Jeszcze dwie pięćdziesiątki wyborowej. – Chyba nie masz nic przeciwko temu – zwrócił się do mnie. – Przy takiej okazji wypada zwilżyć gardło.
– No jasne – przytaknąłem.
Opowiadał, że jest profesorem zwyczajnym i szefem katedry historii dwudziestego wieku. Nie miałem wątpliwości, że naukowe zaszczyty na uniwersytecie osiągnął dzięki karierze w PZPR. Jednak już po pierwszej pięćdziesiątce zapomniałem, że siedzę z ideowym wrogiem – człowiekiem, który należy do grona zdrajców, pracujących na rzecz kremlowskiego okupanta. Widziałem w nim sympatycznego dużego chłopaka z dawnych czasów, którego czas zamienił w przystojnego zwalistego mężczyznę. Kiedy opowiadałem o znajomych, chłonął każde słowo, patrzył na mnie ze szczerą serdecznością.
Nie zapomniał zapytać o Jarka Menowskiego, kolegę, z którym stoczył krwawą bijatykę w podstawówce. Zawahałem się. „Mam mu opowiedzieć, że stał się moim wrogiem, bo odbił mi piękną Ewusię? Dziewczynę, której seksapil stanowił inspirację dla połowy walących kapucyna wałbrzyszan? Pewnie nie będzie mu przyjemnie, kiedy się dowie, że jego dawny przyjaciel odsiedział wyrok za zabójstwo i rozboje, a teraz na wolności, kiedy rzuciła i jego moja ex dziewczyna, piję na umór”. (Ewusia zamieniła Jarka na otyłego nadzianego kasą oszusta, popijającego wódkę z wałbrzyskimi esbekami).
– Wiesz? Jarek wpadł w alkoholizm – powiedziałem po krótkim milczeniu. Szkoda faceta, poza sportowym talentem, był błyskotliwy intelektualnie. – Wykręcałem się z relacji o Menowskim. – Pamiętasz? Pisał świetne wiersze. Był zbyt wrażliwy, jak to poeci – dodałem, bo przypomniałem sobie Jarka poemat stworzony na cześć bohaterstwa czerwonoarmistów, który przeczytał przy całej klasie.
Patrzący na mnie przenikliwie Romek, chyba wyczuł, że chcę zamknąć temat wspólnego kolegi. W rewanżu, kiedy kelner postawił przede mną sznycel, zamówiłem następne pięćdziesiątki wyborowej. Romek dopiero teraz się zajął wiedeńskim z sadzonym. Ja, mimo uprzedniego apetytu, pochłaniałem danie mechanicznie, prawie nie czując smaku.
– Przyznam ci się, że jestem pochłonięty twórczością literacką – zacząłem się przechwalać.
Oczywiście, sądząc, że jest zaprzedanym komuchem, nie wspomniałem o trzymanym w torbie antykomunistycznym manuskrypcie. Wyciągnąłem dwa egzemplarze Nowego Wyrazu i magazyn kulturalny „Okolice”.
– Tu są moje opowiadania. Napiszę przy każdym dedykację i masz ode mnie prezent. – Wyciągnąłem długopis i zająłem się wpisami.
– Bardzo dziękuję. To wypijmy toast, żeby nie opuszczała cię twórcza wena.
Wlaliśmy w gardła wódkę.
– Wiesz? Niedługo będziesz znowu mógł mnie zobaczyć w telewizji. – Romek przerwał mi pisanie ostatniej dedykacji. – Będę przewodniczącym jurorów w znanym programie Wielka Gra.
– No, gratuluję. Pochwalę się znajomym, że żłopałem z tobą gorzałę – powiedziałem, chcąc być miły.
Romek odwrócił się w stronę obsługującego sąsiedni stolik kelnera.
– Panie Leonie, panie Leonie. Jeszcze raz. – Machnął dwoma palcami, ułożonymi w kształt litery „v”, niczym Wałęsa na wiecu Solidarności.
– Jeszcze raz dwie wódeczki.
– To pewnie będzie jakiś temat historyczny. – Domyśliłem się, znając naukową specjalność Waszkiewicza.
– No, tak. Tematem Wielkiej Gry będzie REWOLUCJA PAŹDZIERNIKOWA.
Chyba, gdyby nie wypite dwie pięćdziesiątki, skrzywiłbym się jak po przełknięciu zgniłego jadła, teraz było mi to obojętne. Przez głowę przemknęła mi podsunięta chyba myśl przez diabła: „Ale bym się nachapał, gdybym wygrał główną nagrodę”.
– Ile teraz płacą zwycięzcy? – zapytałem, udając obojętność.
– Pięćdziesiąt tysięcy.
„A l l e forsa”! – Ukuła mnie zazdrość.
Pojawił się Leon z tacą zastawioną oszronionymi kieliszkami wyborowej i nową karafką pomarańczowego soku. Na opuszczony przez sąsiednich konsumentów stolik, przeniósł talerze po naszym obiedzie.
– Panie profesorze… – Kelner eleganckimi ruchami postawił przed nami wódkę i sok.
Romek obserwował mnie z przenikliwością podobną do Marka Nowakowskiego.
– Za nasze spotkanie. – Podniósł kieliszek trzeciej kolejki.
Przełknęliśmy wódkę.
– Żaden Polak po jedzeniu nie zapomni o paleniu? – Wyciągnął paczkę carmenów.
Podsuwając mi zapaloną srebrną zapalniczkę, pochylił się w moją stronę.
– Może chciałbyś tę Wielką Grę wygrać? – zapytał...
1Metoda stosowana przez gestapo, później NKWD i UB. Polegała na wpuszczaniu wszystkich gości odwiedzających zajęte przez wrogie służby mieszkanie i po kilku dniach poddaniu ich brutalnemu śledztwu.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt